Nie poległam, choć…

Odizolowałam się. Zakopałam się głęboko w sobie i tylko Bliscy mieli do mnie kod dostępu. Swą codzienną obecnością. Często w milczeniu, bo miałam siłę tylko słuchać, jakiś czas…potem zasypiałam. Paradoksalnie pierwsze dni są dużo lepsze niż te następne. Kryzys przyszedł w piątek, a w poniedziałek to była jedna wielka katastrofa. Gdybym pozwoliła, to pewnie byłaby wezwana moja p. Doktor albo ja zawieziona do szpitala. Zupełnie niepotrzebnie. Z drugiej strony nie dziwię się ani przerażeniu, ani trosce…Mimo że wszyscy wiemy, że to mija…

Nie wróciłam w niedzielę do domu, tak jak było to w planach. Mam nie pozwoliła a ja zwyczajnie nie byłaby w stanie się zebrać w sobie. I tak przeleżeliśmy z OM – on na podłodze- wspólnie czas… Wracam dziś, mimo że do formy daleka droga. Ale, to właśnie dziś, w końcu zebrałam się w sobie, by włączyć komputer i zajrzeć tutaj.

Przepraszam! Wiem, że rozumiecie tę moją izolację i niemoc. Nie byłam w stanie nawet przez telefon z nikim rozmawiać, więc również nie wchodziłam na pocztę czy bloga. Ale czułam Wasze wsparcie!

Dziękuję!

Każdy człowiek po swojemu przeżywa ból istnienia 😉 Fizyczne niedogodności. Nie miałam kryzysu psychicznego-  pod tym względem wszystko jest ok.

PT wraz z Mam obkupiły mnie w różne specyfiki, byle tylko załagodzić i wyeliminować skutki chemii. I przede wszystkim, by mnie wzmocnić. Mam nadzieję, że już z każdym dniem, więcej przyjmę, niż wyrzucę z siebie…I więcej będę…

Cieszę się z powrotu do domu, do Pańcia 🙂 Oboje już jesteśmy stęsknieni za sobą 🙂

Buziaki dla WAS:)

Śnięta jak ryba…

Ale, nie nieżywa 😉 Co się jednak dziwić, jak ze szpitala wyszłam z ciśnieniem 80/65. Szczęśliwa, że już do domu, a raczej mieszkania, w którym Misiek zrobił małe przemeblowanie, tak, żeby mnie było wygodnie. I w taki o to sposób zniknęło biurko, przy którym Tuśka się uczyła przez całe swoje liceum i studia, a przywędrował za sprawą OM stolik z naszego domu. Niby tak niewiele a cieszy 😉 Tuśka na WhatsApp rozszalała się już z koncepcją remontu całego mieszkania 😉

Wyniki, które robiono mi już w szpitalu, ale przed podaniem chemii są dobre. Markery w normie, poza jednymi, które niewiele są powyżej. Te markery robione są mi tylko przy chemii i jak pamiętam zawsze były przekroczone albo blisko górnej granicy. No cóż, i tak, jeśli chodzi o moje wartości markerów, to nie ma co się podniecać. Dobrze, że są niskie a nie wysokie, ale to też o niczym nie świadczy…

Dzięki za wszelkie Wasze Moce!!! Jeszcze nigdy tak szybko mi czas nie zleciał podczas chemii, jak teraz! Przez trzy dni pobytu gadające pudło z obrazem w ogóle nie było włączane. Sześć bab pozytywnie nakręconych i gadatliwych, bynajmniej nie o chorobach, to i śmiechu było sporo. Oczywiście, tradycyjnie u mnie był rzyg, ostatnia też wyszłam do domu…

A  teraz mnie muli…Gorzej będzie, jak skończą mi się tabletki zabezpieczające. Miska koło łóżka stoi. Dam radę! Mimo że pewnie sterydy dadzą o sobie znać i nastrój poleci w dół…Przeżyję, w końcu to nie pierwszy raz…Jedynym moim zmartwieniem jest to, że chemia da w kość zdrowym komórkom i organom, które przecież już niejedną przeszły…Plus te wszystkie napromieniowania badaniami.

No nic, będziemy z tym walczyć!

Na starych śmieciach…

Przymiotnik „starych” ma podwójne znaczenie. Znowu jestem na tej samej sali (sześcioosobowej) i na tym samym łóżku pod oknem. I nic tu się nie zmieniło; stare łóżko, na które muszę się wdrapywać, w którym regulacja zagłówka wymaga siły Pudziana, o toaletach nie wspomnę, wolę przemilczeć…Dwie noce przeżyję, ale…

Do DM przywiózł mnie Misiek, który wysadził mnie przed bramą szpitala z samą torebką, a sam pojechał do mieszkania zawieźć Kotę. Panna Ch. płakała nam całą drogę, zestresowana podróżą i trzeba było ją jak najszybciej zawieźć do domu. Już za bramą wejściową do kamienicy została wypuszczona i wte pędy pobiegła schodami na strych i czekała pod drzwiami mieszkania na Miśka. A potem wpadła do środka i wskoczyła na belkę, układając  się od razu do spania 😀 Misiek pojechał jeszcze do Mam po catering dla mnie i przyjechał do mnie z całym majdanem. Byłam już od 10 minut na oddziale, bo tyle zeszło mi na izbie przyjęć, gdzie przyjmował młody pan doktor- przesympatyczny :). Poinformował mnie, że im później w niedzielę przyjdę, tym lepiej, bo wcześniej to mają młyn, szczególnie że w dni świąteczne dyżurny obsługuje dwie izby. Standardowo zaliczyłam spadek ciśnienia: 90/60. To już reguła w dniu przyjęcia do szpitala- niektórym rośnie a mnie spada 😉 Od razu kupiłam sobie kawę z automatu. Na oddziale bezproblemowo wkuto mi się w port; tylko dlatego, że na dyżurze była jeszcze p.pielęgniarka, która potrafiła, bo jak już zeszła, to mojej sąsiadce powiedzieli, że wkują jej się dopiero jutro rano. Pani pielęgniarka, usłyszawszy ode mnie o moim bólu, przyniosła mi paracetamol, który mam wziąć wraz z moim lekiem i obiecała, że będzie skuteczny. A w ogóle to powiedziała, że powinnam brać te leki regularnie, a nie tak,  jak ja sobie wymyśliłam. Tylko wtedy, co z samodzielnością? Kłania się też moje „umiłowanie” do połykania piguł.

Obiecałam Pańciowi w piątek, jak razem wracaliśmy z DM, że w sobotę pojedziemy Julkiem do ŚM. ( Pańcio był rozczarowany, że nie pojechaliśmy Julkiem do DM ;)).  W sobotę obudziłam się dość późno ( po wcześniejszych kilku pobudkach) z myślą, że może sobie odpuszczę wyjazd. Jednak, kiedy Pańcio zadzwonił: Babcia obiecałaś, że…To od razu się zebrałam w kupę i odpowiedziałam: za pół godziny będę po ciebie. W ŚM miałam do odbioru zdjęcia, a przy okazji poszliśmy na lody (Pańcio czekoladowe, ja miętowe) i na sok wyciskany. To były cudownie zwykłe chwile, ostanie mojej normalności. Choć ta normalność to względne pojęcie…

W drodze powrotnej byłam świadkiem kuriozalnej sytuacji na drodze. Na światłach na przejściu dla pieszych, na zielonym zatrzymał się samochód, a co za tym idzie za nim kolejne, więc i ja- zdziwiona.  Pieszy, który stał na chodniku, zobaczywszy zatrzymujące się auta (z jednej strony) wszedł na pasy- mimo światła czerwonego- i przeszedł na drugą stronę. Miał szczęście, że żaden samochód nie jechał z naprzeciwka.  Nie wiem, czy kierowca zatrzymującego się pojazdu nie zauważył sygnalizacji świetlnej, czy nie odróżnia kolorów, czy też zasugerował się tym, że pieszy na pasach ma pierwszeństwo.

A za oknem burza!

Przeplataniec z łez i uśmiechu…

Czwartkowy dzień w DM spędziłam w mieszkaniu. Nie skusiłam się na wspólny wypad by coś zjeść, ale wykorzystałam Tuśkę, by ze sprawdzonej restauracji kupiła nam sushi, które chodziło już za mną jakiś czas. Tuśka wzięła ze sobą Pańcia, bo ten z kolei miał ochotę na…żurek. Przeszli całe Podzamcze i Stare( nowe ) Miasto, zaglądając do co najmniej dziecięciu restauracji z pytaniem o żurek. Nigdzie. A Pańcio niezłomny w poszukiwaniu żurku, nie chciał niczego w zamian. Dzwoni do mnie czy wiem, gdzie w DM podają żurek, bo nawet w centrum handlowym na stanowisku „Jadło Polskie” czy coś podobnego, żurku nie było. Wygooglała, że jest blisko naszego bloku jakaś restauracja, również w centrum handlowym. Potwierdziłam, że rzuciła mi się w oczy, i że serwują domowe jedzenie. Po dotarciu do restauracji okazało się, że żurek już…wyszedł 😀 Tuśka się załamała, a ja jej poleciłam kupić w butelce, bo prababcia zadeklarowała, że szybko ugotuje. I tak się stało, tyle że nie było w butelce, więc kupiła w proszku…No cóż, tak reklamują w TV, więc chyba od jednego razu Pańciowi się nic nie stanie, a trzeba było go widzieć, jak ten żurek ( podrasowany przez prababcię) wtrząchał- całą dużą miskę, jak dla dorosłego. Z moim wtrząchaniem, jeśli chodzi o sushi było gorzej, bo choć ze smakiem, to niewiele zjadłam. Jednak to był strzał w 10., bo wchodziło mi jak nic ostatnio.

14018043_1237856886225406_168616783_n

W międzyczasie wpadła Aliś i Misiek. PT mogła dopiero po 21. więc umówiłyśmy się, że przyjdzie w niedzielę do szpitala. Pańcio zasnął na dmuchanym materacu ( przez pradziadka i mamę) jeszcze przed 21., co przewidziałam, dlatego przełożyłam spotkanie. Sama padłam niewiele później…

W piątek rano wyruszyłam do kliniki. Nasiedziałam się na Genetyce, że aż zagryzałam wargę, by się nie popłakać. Musiałam wytrzymać, żeby się spotkać z Ulubionym Doktorem i przedstawić moją sytuacje. Umówiłam się na ten termin jak ostatnio byłam u p.Doktor, jeszcze przed doniesieniami medialnymi o refundacji leku o nazwie olaparib. Wprawdzie moja p. Doktor powiedziała, że to tylko na razie doniesienia medialne, ale Ulubiony Doktor potwierdził, że od 1 września rusza refundacja. I mnie ten lek przysługuje z marszu 😉 Plan jest taki, że może już po trzech cyklach podawania chemii przejdę na ten lek, a może będę potrzebować 6 i dopiero go wdrożą, albo będą podawać równocześnie. Wszystko się okaże po trzech cyklach, po których tak na wszelki wypadek mam się pokazać na Genetyce, choć wcześniej Ulubiony Doktor powiedział, że moja p. Doktor będzie poinformowana. Ulubiony Doktor z szerokim uśmiechem stwierdził: Kora wywalczyła. A ja mówię: na pohybel tym wszystkim, co na niej wieszali psy.* Bo ile by nie było, to swój wkład miała, że pan Minister się ugiął. A do Doktora powiedziałam: żeby tak jeszcze marihuanę leczniczą. Na co Ulubiony szeroko się uśmiechnął. I ja z gabinetu wyszłam uśmiechnięta. Prosto do apteki wykupić leki, które mają mnie zabezpieczyć podczas chemii…No i jak dodarłam do mieszkania, to już sobie pofolgowałam z łzami, jak zadzwonił OM…i połknęłam tabletkę przeciwbólową. Chyba dla proformy. Ale dałam radę spędzić czas w Pizzy Hut i zjeść dwa kawałki pizzy. Pańcio zgodził się na zupę ogórkową, która tak naprawdę była brokułowa 😀 Niestety, mimo że dzielnie się z nią zmagał, to jednak poległ i najadł się pieczywem czosnkowym. Bo Pańcio jest z tych niewielu dzieci, co to nie lubią zupy pomidorowej ( była w karcie) i…pizzy jako pizzy, bo brzegi, czyli samo ciasto już je ;D

Dziś mój ostatni dzień…nawet nie potrafię ubrać w słowo…

* Trafiało mnie, jak czytałam, że nie dam, bo taka Kora to ma. Nie dawaj, ale nie zaglądaj do portfela. Darczyńca ma prawo do swoich zasad, bo przecież nie jest możliwością wszystkim pomóc. Zawsze trzeba dokonać wyboru. Ale publiczna nagonka, hejt jaki się przy tej okazji wylał- to szambo w czystej postaci. Inni swoimi wypowiedziami, wpisami, może nie błotem, ale zimnym kubłem wody potraktowali. Smutne to.

Teraz mam nadzieję, że za sprawą byłego posła SLD coś się ruszy w sprawie leczniczej marihuany. Bo cobyśmy nie mówili, to osoby znane mają większe przebicie niż zwykły Kowalski. I dobrze, że głośno o tym mówią. Dla siebie, ale przy okazji dla innych. I czy coś jest w tym złego?

Nigdy nie zrozumiem bełkotu różnych ludzi, którzy to się wypowiadają o uzależnieniu od…Że to jest narkotyk ble, ble, ble…Przecież byłby wydawany na receptę, tylko w medycznych przypadkach. W kraju, w którym na każdym kroku można spotkać legalny sklep z dopalaczami! Śmieszy mnie to, ale bardziej wkurza, to upośledzenie niektórych. Szczególnie tych, co o tym decydują. U naszych sąsiadów, w Czechach i Niemczech, marihuana lecznicza jest dostępna. Dlaczego nie może być u nas? Nie pojmuję tego! Dlaczego polscy pacjenci muszą mieć zawsze pod górkę? Może w końcu ktoś się opamięta. Pan Minister zdobył u mnie maleńki plus, byłby większy, gdyby zalegalizował w pełni z szybkim dostępem. Oczywiście tylko dla chorych. Specjaliści wypowiadający się, uważają, że państwo mogłoby mieć własne, rządowe plantacje pod kontrolą, jak to jest w niektórych krajach. Czysty zysk. Wystarczy decyzja. Podobno w sejmie leżą trzy projekty ustawy w temacie. Wszystko w rękach rządzących…

 

O co chodzi…?

Nie ma ideałów? No nie ma. Ale czy w życiu chodzi o to, by być idealnym, czy szczęśliwym? Śmiem twierdzić, że szczęśliwym. Szczególnie w związku.

Często patrzymy na związki naszych bliskich, znajomych przez pryzmat własnych doświadczeń. Różnych. Patrzymy z dystansem, z boku, a czasem mocno zaangażowani. To, co widzimy, nie zawsze nam się podoba; nie rozumiemy pewnych zachowań, układów…Wydaje nam się, że my w takim związku nie bylibyśmy w stanie funkcjonować. Krytykujemy. Oceniamy.

Najczęściej osoby skrzywdzone przez bliskich, niepotrafiące już zaufać, dmuchając na zimne, doszukują się jakiegoś dna i zawsze  wynajdą u innych jakieś  braki w związkach. Czarne dziury, które mogą wciągnąć zakochaną osobę w otchłań rozpaczy. Przestrzegają więc, doradzają, zatruwają… Nie wystarczy im, że ktoś jest szczęśliwy, nawet jeśli jego związek idealny nie jest.

Związki mają swoje kody, swoje wypracowane metody funkcjonowania. Z biegiem czasu nasze oczekiwania również ulegają weryfikacji, przeobrażeniom. To nie znaczy, że z czegoś musimy rezygnować, iść na zgniłe kompromisy, tylko po to, by być razem. My się uczymy tego przez całe życie, bo to ono wystawia nas na próby, ono wystawia nam rachunek.

Nie wiem, co to znaczy idealny związek. Nigdy w takim nie byłam. OM potrafi być wkurzający do imentu (ale tylko dlatego, że ja mam choleryczny charakter) i do rany przyłóż. Jest przede wszystkim dobrym człowiekiem, na którego mogę zawsze liczyć. To, że nie we wszystkim się zgadzamy (drobiazgi) w sumie mi nie przeszkadza. Ma inne zalety 🙂 Czy jestem szczęśliwa? W związku? Wbrew pozorom to nie jest łatwa odpowiedź, ale gdybym miała odpowiedzieć, tak lub nie, to mówię: TAK.  Życie nas nieźle przeegzaminowało…

Misiek niedawno zakończył kilkuletni związek. Ponad cztery lata wspólnego życia, mieszkania… Decyzja była wspólna, po próbie ratowania…Przeżyli to oboje, a na pewno mój syn, bo to wrażliwy, dobry (po tatusiu) człowiek. Wersja oficjalna brzmi: niezgodność charakterów. Wciąż mają ze sobą dobry kontakt (i wspólną Kotę- została u Miśka), w sumie się przyjaźnią i pomagają sobie nawzajem. Jak to Misiek do mnie powiedział: dobrze wiedzą dlaczego byli ze sobą i dobrze wiedzą, co ich różni. Jedno i drugie (to drugie w kontekście ewentualnego zejścia się niebranego pod uwagę) nie mija od razu- i dlatego pozwala na przyjaźń.

Czy jest mi żal? Jest, ale tylko z powodu Miśka. Bo to nie był dobry czas…Zresztą długo nic nie mówił. Ja zresztą nie naciskałam i wciąż się nie dopytuję. Szanuję ich decyzję. Jak przyszli razem odwiedzić mnie w szpitalu, nawet półsłówkiem nie odezwałam się do Duśki w tym temacie.

Jest mi żal, choćby z tego powodu, że…chciałabym widzieć Miśka szczęśliwego; chciałabym wiedzieć, z kim spędzi swoje życie…Z drugie strony, to wciąż młody chłopak, ma czas na wszystko 😉

Pamiętam noc przed pierwszą moją skorupiakową operacją. Miałam 34 lata, dwójkę małych dzieci. Po nocnej rozmowie z anestezjologiem, który nie owijając niczego w bawełnę- tak jak to robił przez cały dzień zaprzyjaźniony Profesor- wróciłam na salę, w której leżałam sama i patrząc w okno oświetlone uliczną latarnią, zadawałam sobie pytania: czy dożyję dorosłości moich dzieci, czy poznam Tuśki wybranka, czy będę na weselu, ba! na komunii Miśka…W tę noc dopadł mnie pierwszy kryzys, bo ogólnie to ja byłam bardzo nastawiona wojowniczo  na wygraną- dzięki historii mojej Mam- bohaterki. Nie dopuszczałam żadnej innej opcji. Traktowałam to zadaniowo: operacja, leczenie i jestem zdrowa! Zresztą zaraz po operacji mówiłam, że żadnego raka już nie mam ;P  I miałam rację. A że po drodze chemio i radioterapia- wtedy, to był pikuś! Trochę rzygający, ale miałam „tylko” trzy cykle silnej chemii, więc do przeżycia.  No i ta młodość, młodość…:) A potem   prawie 10 lat spokoju!

Tak, w życiu chodzi o to, by być szczęśliwym. Niekoniecznie tkwić w permanentnym szczęściu i nic innego nie dostrzegać, nie odczuwać, ale… Bywać, dostrzegać, smakować, każdego dnia łapać chwilę radości z istnienia. Z życia. Które nie jest może idealne: ani dom, ani rodzina, ani partner czy partnerka. Ale jest nasze.Tylko nasze. Nie innych stojących z boku…Krzywo lub z życzliwością patrzących i …pouczających…

Bądźcie szczęśliwymi ludźmi, czy to w swoich związkach, czy solo! Wokół tylu przyjaznych ludzi…:)

&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&

Zmiana planów za sprawą Tuśki, która to wczoraj z Pańciem miała udać się do DM a dziś wrócić, ale stwierdziła, że pojedzie z nami, czyli ze mną i Mam. A właściwie my  z nią. Moja fizyczność dała ciała (zamiast nabierać sił, słabnie) i dziecię nie chce, bym jechała sama. Przy okazji  jak to Tuśka;) ) wykorzysta mnie jako opiekunkę Pańcia na noc z czwartku na piątek i  spotka się z miastowymi przyjaciółkami ;D  Szczerze mówiąc. jest mi nawet to na rękę. Pewnie dałabym radę, ale…Mam podejrzenie odnośnie bólu, którego  nie da się zniwelować tabletkami. Podejrzewam, że to kolejny nerwoból spowodowany chemią, oprócz stanu zapalnego. Nie mogę głęboko oddychać, spać na żadnym boku, budzę się w nocy kilkakrotnie, więc w dzień oczy same się przymykają i drzemię. Jest mi permanentnie niedobrze, więc żadnej przyjemności z gotowania Mam nie mam. Ale zmuszam się, bo przecież muszę jeść! Zaraz minie miesiąc od  operacji, a samopoczucie gorsze, niż w dniu wyjścia ze szpitala, a na pewno nie lepsze…A było lepiej…

No cóż, wszystko mija, nawet najdłuższa żmija…Cieszę się tym, co teraz, bo wiem, że nadejdą gorsze dni. One też miną…jak deszcz, który właśnie pada…

Tej rocznicy nie świętuję…

Wczoraj minęło 8 lat, kiedy to wyszłam z gabinetu na Genetyce z wiadomością, że mam dorodnego guza. A miała to być kolejna, zwykła wizyta kontrolna.

Podobno są trzy rodzaje kłamstwa: przepowiadanie pogody, komunikat dyplomatyczny i…statystyka.

Statystycznie rzecz biorąc, miałam 5% szansy, że przeżyję 5 lat. Zdawałam sobie z tego sprawę, ale uważałam, że mnie to nie dotyczy i nastawiłam się na pobicie rekordu. Niedawno przeczytałam, że w USA zrobiono badania, gdzie wykazano, iż najdłuższe przeżycie z „moim” skorupiakiem sięga 10 lat…Długość przeżycia w międzyczasie się wydłużyła i to jest budujące. Bo czas odgrywa ogromną rolę, choćby w kwestii rozwoju medycyny, a co za tym idzie, nowych metod czy leków. Trzydzieści sześć lat temu, kiedy zdiagnozowano nowotwór (ten sam) u mojej babci od strony Mam, babcia nie miała żadnych szans-  był już zbyt zaawansowany- i zmarła po kilku miesiącach. Z jednej strony był straszak, czyli historia mojej babci, z drugiej historia miriam -Basi blogerki, dzielnie walczącej ze skorupiakiem przez osiem lat. Zachorowałam prawie rok po odejściu Basi, i będąc na spacerze w lesie, wykrzyczałam w niebo (obiecałam Basi), że zrobię wszystko, by żyć dłużej, by innym pokazać, że się da! Niektórzy moi czytelnicy pamiętają Basię i jej blog (jest w linkach na „moich ścieżkach”). Pięknie pokazywała, jak można żyć z chorobą, nie dając się zamknąć do szuflady  z napisem: jestem trędowata bo chora na raka i nie wiele już mogę. Niestety, ludzka natura jest dziwna i nie toleruje „inności”. Nawet zaprzyjaźnione blogerki, które Basię poznały w realu, nagle zaczęły wątpić w jej chorobę, podejrzewając jakąś manipulację, bo przecież chory na raka tak się nie zachowuje: nie żyje tak kolorowo, nie śmieje się, nie tańczy, nie zwiedza świat…etc. To była paskudna nagonka- nie chcę do tego wracać.

Chcę tylko napisać, że chory, niezależnie od rodzaju choroby, ma prawo do życia po swojemu, i nikt nie ma prawa mu niczego nakazywać, zakazywać, pouczać. Bo nikt nie siedzi w czyjeś skórze, nie doświadcza tego wszystkiego, więc nie wie, jak to jest żyć z lokatorem, który jest wrogiem. Zanim kogoś ocenisz, zaszufladkujesz- pomyśl! Każdy ma w sobie inną wrażliwość i umiejętność radzenia sobie, każdy ma inny organizm, który lepiej lub gorzej radzi sobie ze skutkami leczenia. Nie porównuj, bo ktoś tam w rodzinie też chorował, więc wiesz lepiej…! Nie wiesz. Bądź! Trwaj! Uśmiechaj się jak najwięcej, bo osoba chora właśnie tego potrzebuje. OBECNOŚCI. Dobrego słowa. Normalności. Nie oceny swoich zachowań, nawet jeśli wydawałby się najgłupsze- w końcu chory nie ma nic do stracenia, oprócz życia- tylko wsparcia.

Myślę, że większość chorych nie wymaga specjalnego traktowania. No może większej uważności, bo stres niczemu nie służy. Ale czy da się przeżyć życie bez stresu? Tego zwykłego, dotyczącego życia codziennego,  relacji międzyludzkich?  Jak mi p. Doktor po zakończeniu leczenia  zaleciła unikanie stresu, to sobie pomyślałam, że to jest niewykonalne. I niestety miałam rację. Ale! Wykonywalne jest unikanie, odseparowanie się od ludzi, którzy swoją złą energią ten stres wywołują.

Od wznowy (prawie dwa lata) zwolniłam. Czasem mam wrażenie, że jestem inną osobą- tak troszeczkę 😉 Na pewno mniej radosną i mniej spontaniczną, którą uwierają ograniczenia, jakie serwuje mi- jeszcze- wciąż leczenie, a nie sam skorupiak. (Nie)pogodzoną tak do końca, z kolejnym, czwartym wyautowaniem; na kolejny czas życia obok. Mój organizm, niestety, bardzo źle znosi leczenie. A teraz jeszcze jestem świeżo po dwóch operacjach, z trwającym bólem. (Przeciwbólowe pomagają na tyle, że eliminują ten ból, który odczuwam, nie poruszając się, ale nie eliminują tego, który dokucza w momentach zmieniania pozycji, czyli pochodzący z innego źródła). Obawiam się, jak mój organizm zniesie chemię, którą otrzymam już za tydzień w poniedziałek. Mam większego stracha niż kiedykolwiek wcześniej. Już podczas trzeciej organizm się buntował i miałam potworne nerwobóle, nie mówiąc o morfologii, która zleciała na łeb i szyję… i nastroju, który dzięki lekom, był nie tyle wisielczy, ile beznadziejny.

No cóż, będę walczyć nie tylko ze skorupiakiem, ale i ze sobą! Mam w końcu doświadczenie, czyli wprawę 😉

*****************************

Długi weekend, spędzam rodzinnie i  z Bliskimi. (Nie zatruły go nawet pewne słowa skierowane do mnie, choć je wciąż trawię i jest mi niedobrze ;)). LP patrząc na mnie oczami Shreka, pytając się, czy to będzie wyglądało tak,  jak poprzednio, po potwierdzeniu, powiedziała stanowczo: DAMY RADĘ!   Jak najdłużej zwlekałam  ze szczegółową informacją, bo LP bardzo to przeżywa i chciałam odwlec ten moment…

Pańcio będący u nas w sobotę, pyta: Babcia, mogę spać u Ciebie? Możesz, ale będziesz spać w pokoju wujcia? Będę. Czekał, aż odwiozę gości i przyjdę dać buziaka na dobranoc 🙂 I spał do 7. rano, następnie przytuptał  na wpół z przymkniętymi oczkami do mojego łóżka, wtulił się we mnie i zasnął. Spaliśmy do 10. 🙂 Po czym moje chłopaki (Pańcio i OM) zrobili sobie i mnie śniadanie i wraz z kawą przynieśli mi do łóżka 😀 OM chciał mnie zmusić bym poszukała jakiegoś miejsca (najlepiej góry) na wyjazd, natychmiast. Chciałabym wyjechać, nawet bardzo, ale…Moja fizyczność mocno mnie ogranicza, i leżenie w hotelowym łóżku jakoś mnie nie kusi. Wolę dom. (Chociaż jest jedno cudne miejsce na Mazurach- niestety, nie ma wolny miejsc w tym terminie). Zresztą Mam zostaje do czwartku, Tuśka ma urlop, nie mówiąc już o Pańciu, z którym w miarę normalnie mogę- jeszcze- spędzać czas. I przeraża mnie jakaś dłuższa podróż. OM zrozumiał.

TV pokazało apel matki, by rodzice nie pozwalali swoim dzieciom na jazdę rolkami, deskorolkami czy rowerem bez kasku (jej córka miała wypadek i leży w śpiączce). Od razu napisałam do Miśka: Synek, kup sobie kask na rower. W odpowiedzi: Już dziadek do mnie dzwonił i kazał :D; I dobrze, bo się martwimy. Przesłał się na rowerze z tekstem: Mam trąbkę dla bezpieczeństwa też :); Super! Ale kask musi być:); Kupię jutro 🙂

No!

A teraz prezentacja z poleceniem, czyli moje przeczytane ostatnio tomiszcza:

13900371_1233322873345474_3774401546681240487_n (1)

Książkę na wierzchu, polecam szczególnie mieszkańcom mojego DM i jego miłośnikom 🙂

Zbulwersowany czwartek…

Najpierw zbulwersowało mnie 12 stopni o 9. rano. W sierpniu, jakby ktoś nie wiedział;) Otulona grubym swetrem- płaszczem (ale na bose stopy- na przekór!), który powinien z szafy być wyciągnięty najwcześniej we wrześniu, wsiadłam w Julka. Potem korek w jednej  miejscowości po drodze, choć, żeby być dokładną, to nie tyle korek, którego byłam świadoma (roboty na rondzie), acz jeden pawian, co to zaczął trąbić na Julka, kiedy ja się zagapiłam w ajfona, a Julek sam przecież nie ruszy. Docisnęłam i zniwelowałam przerwę, a pawian został na światłach ;D Mógł nie trąbić ;P A na koniec podróży do DM zbulwersował mnie typek, który stojąc na światłach, bezczelnie wyrzucił przez okno opakowanie czegoś- pewnie po czymś, co skonsumował. W pierwszej chwili miałam odruch, że wysiądę z auta i mu nawrzucam.

Najpierw zajechałam do kliniki po odbiór papióra do ZUS-u. Niestety p. Doktor na konsylium a papiór niewypełniony. Powiedziałam p. Pielęgniarce, że odbiorę za tydzień w piątek, jak przyjadę robić wyniki na chemię. Akurat tym, to się nie zbulwersowałam, mimo że na darmo tam zajeżdżałam. Idąc do zaparkowanego auta, widzę, jak obok Julka przechodzą dwie młode kobiety z chłopakiem tak około 12-13 lat; i słyszę: ale fajne auto, no samochód ekstra, tylko ten kolor ( hi, hi)- to mówi chłopak. Minęliśmy się,  po czym jak przeszli, to się jeszcze obejrzeli i zobaczyli mnie wsiadającą…

13933581_1229362960408132_746343504_ni wszystko jasne 😀  ( mogę być miłośniczką żółtego, a OM mógł mi kupić auto pod kolor torebki 😉

Swoją drogą na ulicach widziałam braci Julka: białego, czarnego i brązowego. Żaden nie był taki śliczny ;P

Z kliniki pojechałam do szpitala na zdjęcie szwów. Zakupiłam sobie kawę i jagodziankę (Ktosia „zarzuciła” mi tradycję, i w sumie ma racje, bo ostatnio, zamiast zajadać się jagodziankami w pięknych okolicznościach, np. nad morzem, to ja je wcinam na terenach szpitalnych- taka karma ;)), i usiadłam pod gabinetem zabiegowym. Kwitłam tam dwie bite godziny i jak weszła przede mną osoba, która dopiero co przyszła (lekarz wyczytywał po nazwisku), to aż z nerwu i bólu łzy mi pociekły. Nie brałam przeciwbólowych, bo nie mogłabym po nich prowadzić auta. Wcześniej jeszcze siedział ze mną pan, któremu noga podrygiwała, co powodowało, że moje siedzisko się trzęsło, a mnie się robiło niedobrze. Zwróciłam uwagę, pan przeprosił i pilnował już nogi. Gdy weszłam, to pierwsze słowa pani pielęgniarki: pani się źle czuje? No kurcze! Pan chirurg stwierdził, że to zgrubienie, to zapewne stan zapalny…który musi sam przejść. Świetnie. Byłam tam minutę! No dobra. Może nie powinnam sama podróżować. Ale! Zaraz naprawdę nie będę mogła. Nie jestem dzieckiem i wiem, że nic na siłę. Wystarczyłoby pomyśleć o pacjencie i wyznaczyć przybliżony czas, a nie jak im się karty ułożą.

Stamtąd poszłam odwiedzić Graszkę, po drodze spotkałam jej męża R. idącego coś przekąsić. Graszka na mój widok szeroko się uśmiechnęła, a ja ten uśmiech odwzajemniłam. Szybko mi jednak zszedł z buzi, gdy zaczęła opowiadać. Z każdą chwilą moja bulwersacja nabierała większego natężenia.

Widziałam Graszkę w dniu wypisu, i według mnie wyglądała na jeszcze dość osłabioną, na dodatek wiedzieli, że ma stan zapalny, który podobno się zmniejszał. Kiedy dojechali do ŚM ( około 90km od DM), to najpierw zajechali do mamy Graszki po psa. Graszka sama weszła na pierwsze piętro, a R. w tym momencie parkował, bo nie było miejsca pod samym blokiem. Mama uchyliła drzwi i na widok córki: niech pani stąd idzie, pani tu przyszła żebrać, proszę iść stąd…Graszka słabym głosem: Mamo to ja…Także tak, własna matka jej nie poznała, biorąc ją za jakąś bezdomną, tak kiepsko po tej podróży wyglądała (w czasie jazdy zwracała). Nie wiem, dlaczego ją wypisali. Mnie p. Chirurg powiedział, że będę tyle leżeć, ile potrzeba i nikt mnie wyrzucać nie będzie. To było w piątek, a w sobotę…Zrobiła się dziura w brzuchu i zaczęło się z niej lać. Zadzwonili po pogotowie, które…NIE CHCIAŁO PRZYJECHAĆ! Pojechali więc sami na SOR w ŚM do szpitala wojewódzkiego! Tam spędzili około 6 godzin, aż ktoś  zadecydował zadzwonić do DM, i uzgodnić przywiezienie pacjentki  karetką  do szpitala, w którym odbyła się operacja. Zabezpieczyli cieknący a właściwie sikający otwór bandażami i pampersami, zamiast założyć specjalistyczny woreczek, i tak przetransportowali Graszkę do DM. R. samochodem pognał za karetką (wtedy to dostałam SMS-a). Tam trafili na SOR, który poinformował lekarzy na oddziale. Graszka czekała na nich w gabinecie zabiegowym, w którym panoszył się „młody bóg”, wysmażony na frytkę, pielęgniarz. Na co pani choruje?– zapytał się opryskliwie. Graszka: od 2014…Ja się nie pytam, od kiedy, tylko na co?  Przerwał jej obcesowo. Na nic. Jak to na nic; na cukrzycę, żółtaczkę, ciśnienie?- arogancko się dopytuje. Na nic. Przyszli chirurdzy i jak zobaczyli w jakim stanie jest zabezpieczona rana, zadecydowali, że nie będą nic tam robić, tylko na oddziale, a tam mają tylko pobrać krew na wyniki i przetransportować pacjentkę na oddział. Gdy wyszli ” młody bóg” powiedział: Jak tak, to teraz pani sobie poczeka…i wywiózł Graszkę (siedziała na wózku) na korytarz i zaczął przyjmować innych pacjentów. Jak skończył ostatniego, to dopiero pobrał krew i zawiózł ją na oddział. Graszka z tej bezsilności była tylko zdolna powiedzieć: do widzenia panu.

Na oddziale zajęli się nią troskliwie. Ale! Wczoraj znowu odczuła na własnej skórze lekceważenie i chyba nieprofesjonalność. I znowu od płci męskiej. Na oddziale jest bowiem pan pielęgniarz. Również go poznałam, tyle że ani mnie on grzał, ani ziębił. Był poprawny, i tyle. Wyróżniał się raczej na minus  na tle pań pielęgniarek, które tam są fantastyczne, choć nie wszystkie aż tak. Jedne mniej, inne bardziej, ale to raczej normalne. Graszka poprosiła go o przeciwbólowy zastrzyk, na co on powiedział, że …nie teraz, ale za jakiś czas przyjdzie. W międzyczasie (po godzinie) odbyła się wieczorna wizyta, na której lekarz dyżurny spytał się, jak się czuje. Na co Graszka odpowiedziała, że w sumie to dobrze, ale ta rana w brzuchu strasznie ją boli, nie dając zasnąć. To dlaczego pani nie woła o przeciwbólowe?- pyta się doktor. Graszkę zamurowało, bo obok stoi pielęgniarz. Jednak decyduje się powiedzieć, że prosiła i odpowiedziano jej, że później. Jakie później!!!- lekarz prawie krzyczy- Natychmiast! Tu nie można dopuścić do bólu. Po wizycie pielęgniarz przyszedł z małą strzykawką wypełnioną do połowy. Jak Graszka to zobaczyła, to wiedziała już, że robi jej na złość. (Zawsze dostawałyśmy całą dużą strzykawkę leku). Po chwili znowu zadzwoniła i powiedziała co o tym myśli…wrócił z dużą strzykawką. Słuchając tego, to i łzy mi się kręciły i wkurw brał!

Graszka nie może ani pić, ani jeść. Dostaje specjalny pokarm kroplówką, który ma wspomóc zasklepić przetokę, która się zrobiła. Jest szansa, że farmakologicznie sobie z tym poradzą, bo jak nie, to czeka ją otwarcie brzucha. Dziewczyna marzy o jedzeniu, a jedna klempa w fartuchu pielęgniarki przyszła do niej zajadając ziemniaka ( sojuszniczka pielęgniarza), drażniąc tym tylko pacjentkę. Pomijam wszystko, ale czy pielęgniarka wcinając cokolwiek, powinna przychodzić do pacjenta?  A Graszka marzy o…kebabie. I mówi do mnie: wiem, co zrobię, kupię i będę ciumkać i wypluwać, tak, żeby tylko kubki smakowe pobudzić. Teraz już wiecie o czym marzą pacjenci, którzy nie mogą jeść:D

Pani Profesor była u Graszki już dwa razy. Pocieszała ją, potrzymała za rękę, zleciła TK,  które już zrobiono, by wiedzieć, co tam się dzieje. Opieka tam jest fantastyczna, jednak zawsze znajdzie się jakaś/ jakiś nie człowiek, żeby nie powiedzieć dosadniej.

Ze szpitala pojechałam do Mam po Mam 🙂 Zaczekałyśmy, aż Misiek skończy pracę i przyjdzie nam znieść bagaże. Przyjechał nowym nabytkiem – rowerem 🙂 Babcia od razu zaczęła jęczeć, że mu go ukradną 😉 Pomachałam synkowi i wyruszyłyśmy…by zaraz stanąć w niekończącym się korku. Ledwo zaczęłam żałować, że nie pojechałam dołem, jak zadzwonił Tata, że Wały zamknięte, bo jakaś impreza. No i wszystko jasne, i 45 minut stania.  Korek był tak gigantyczny, że się nim prasa zainteresowała i robili zdjęcia- także tak, Julek może wystąpi w lokalnej gazecie, uśmiechnięty od ucha do ucha ;D Stwierdziwszy, że dwa korki w ciągu dnia wystarczą,  skierowałam Julka na S3, żeby zjechać na starą trasę przedostatnim zjazdem i nie tłuc się przez ŚM. I na S3 Julkowi stuknął pierwszy tysiączek 🙂 A pod domem licznik wskazywał: 1092 kilometry. OM powiedział, że mogę już depnąć, bo przez całą drogę starałam się nie przekroczyć 130 km/h. I że mam się nie przejmować żarłocznością Julka, bo niech sobie żre, ile chce, a OM będzie sponsorował 😉

Miłego, pogodnego weekendu! 🙂

Dwanaście dni do czwartego razu…

Do trzech razy sztuka w moim przypadku się nie sprawdziło. Chociaż, żeby być precyzyjną i wziąć pod uwagę, że to jest drugi skorupiak, to „do trzech razy” ma zastosowanie, mimo iż to czwarty raz…hmm…

Wyszłam z gabinetu p.Doktor już z konkretnym terminem (nie muszę mieć konsylium). Pani Doktor wszystko wiedziała, co się dzieje, bo miała kontakt z p. Profesor, więc tylko czekała na moje pojawienie się. Za 12 dni czeka mnie szpital i…czwarta chemia. Agresywna. Taka, która kolejny raz mnie przeczołga. Jechałam z postanowieniem, że będę negocjować, żeby leczenie zacząć we wrześniu. Bo chcę nabrać sił, odpocząć, nacieszyć się latem w sierpniu…Nawet się nie odezwałam…Nie wiem dlaczego. Pani Doktor obejrzała brzuch…Bolący. Bardziej niż wcześniej – wróciłam do silniejszych przeciwbólowych. Na dodatek w okolicy gdzie był najgrubszy dren, czuję bolesne zgrubienie. Albo to po drenie, albo wszczep, ale tym się przejmować nie będziemy- to słowa p.Doktor. Najważniejsze teraz jest leczenie, żeby zapewnić mi spokój na kilka lat- to też słowa p. Doktor- optymistki.

Z kliniki pojechałam do Mam. Przyszedł Misiek. Najpierw myślałam, że nie powiem im, iż nie muszę mieć konsylium i już wiem, co dalej; że odroczę tę wiadomość przynajmniej do czwartku. Ale jednak zmieniłam zdanie. Wiedzą. Do OM zadzwoniłam. Nie rozczulam się nad sobą, tylko nad nimi…gdy nie widzą.

W czwartek jadę do DM na ściągnięcie szwów i zabieram Mam na wieś. I tak miała przyjechać na cały tydzień  z tatą w piątek. Przynajmniej przejedzie się Julkiem 🙂 A Julek spodobał się i Mam i Miśkowi 🙂  A mój Brat ( dla jednych kuzyn, dla drugich brat cioteczny, a ja mówię brat)  napisał mi, że Julek jest oryginalny i pasuje do mnie 😀  Moja podróż z Julkiem przebiegła komfortowo 🙂  Niestety, Julek jest bardziej żarłoczny od poprzednika, na dodatek potrzebuje droższej strawy 😉 Poza tym żadnych innych wad nie posiada 😉 I co najważniejsze, jego hamulec ręczny ma moc!  Julka poprzednik, mimo że naprawiany, to miał hamulec taki, jakby go w ogóle nie było. Raz auto goniłam, kiedy zaparkowałam u LP, a ona ma ostro z górki. Całe szczęście, że zrobiłam to na skos i auto zatrzymało się na iglaku i siatce. Gdybym zrobiła to centralnie prosto, to zjechałoby na dół i zatrzymało się na garażu…w stanie nie do użytku.  A teraz przede wszystkim mogę w DM parkować przed garażem taty (niedawno kupił jedyny garaż w bloku- ktoś odsprzedawał), a nie szukać miejsca parkingowego, szczególnie w godzinach pracy spółdzielni mieszkaniowej, bo wtedy o miejsce jest ciężko. Poprzednikiem nie mogłam tego robić, bo wjazd do garażu jest stromy. Wszyscy bliscy i znajomi królika jak tylko przyjeżdżali, mieli ten komfort, tylko nie ja. Teraz mam i ja! 😀

Wracając do domu, mimo wszystko nie miałam przygnębiającego nastroju, ale trochę było mi smutno. Pewnie podświadomie z powodu tego, co za moment mnie czeka, ale przede wszystkim z powodu czasu, który ucieka…Patrząc na mijane okolice już nie zobaczyłam na polach czerwonych maków ani fioletowej facelii, a łany zbóż już dawno sprzątnięto…Smutno, pusto…Jedynie w sadach są jeszcze kolory; czerwienią się jabłka i brzoskwinie, a śliwy nabrały intensywnego fioletu. Po wręcz upalnym poniedziałku, wtorek-potworek był nie dość, że o 11 stopni chłodniejszy, to jeszcze rześki z zimnym wiatrem. Mówią, że lato już się kończy, a ja mam wrażenie, że jeszcze się nie zaczęło…dla mnie.

Od kilku dni siedzę przy kompie i robię porządki w zdjęciach. Odkąd posiadam Nikosia ( z osiem lat już), to praktycznie zdjęcia nie wywołuję, tylko trzymam na jakiś nośnikach. W ostatnich latach nawet nie zgrywałam na płytkę. Teraz postanowiłam z każdej naszej wyprawy wybrać zdjęcia i je wywołać do albumu. Pierwszy album na wiosnę zrobiłam Pańciowi, głównie z naszego wspólnego pobytu nad morzem. A teraz zrobię kilka albumów ( jeden zestaw już wysłałam online do Foto Jokera) z myślą o OM, który w kompie ogląda zdjęcia zaraz po powrocie z wojaży (jak mu komp pod nos podsunę), a potem już nie. Album na półce, po który w każdej chwili można sięgnąć, to jednak zupełnie co innego. Nosiłam się już z tym jakiś czas i w końcu się zmobilizowałam. A przy okazji na „moich ścieżkach” publikuje takie, które mogę upublicznić i coś pokazać.

Miałam kiepską noc. Budziłam się kilka razy, odczuwając ból…Teraz jeszcze doszły dolegliwości zatokowe. A w planach mam wypad do ŚM między innymi po odbiór zdjęć.

Miłego! 🙂

Julek Żółtek- mój nowy towarzysz ;)

OM już od jakiegoś czasu przebąkiwał, ale ja nie zwracałam na te „pierdnięcia” szczególnej uwagi. Lubiłam, a nawet więcej, to co mam i żadnych zmian nie wymagałam. Nie potrzebowałam. Szczerze mówiąc, nigdy żadnych preferencji nie miałam, no może sentyment- nie wiadomo skąd- do Szweda V. Kiedy zaprowadził mnie na nasze pierwsze spotkanie, przedstawił, to się uśmiechnęłam, z grzeczności usiadłam, ale zaraz podskoczyłam i odeszłam na bok, bo zadzwonił telefon- to był nerwowy czas oczekiwania na termin operacji. Dzwonił Misiek, więc się rozgadałam… i do Julka już  nie wróciłam. OM jednak stwierdził, że na koniec roku zaprosi go do naszego domu i odda w moje ręce. Przyjęłam wiadomość dość sceptycznie…z rezerwą.

A potem był szpital…I myśl, że nie ma na co czekać. Że jeśli OM chce, to ja chcę wcześniej. Zaprzyjaźnić się jeszcze o siłach. Nacieszyć się. Telefon do OM i jego zgoda, więc jak tylko przywiózł mnie ze szpitala w niedzielny  wieczór, usiadł przed kompem i zaczął poszukiwania Julka Żółtka w całej Polsce (ten z DM zdążył  się ulotnić- widocznie nie było nam pisane). Znalazł tam, gdzie podobno  „złoty pociąg” rezyduje. W ciągu tygodnia załatwił wszystkie formalności adopcyjne, mimo nawału pracy, przemęczenia. Cieszył się jak dziecko, że to dla mnie 🙂

Po Julka pojechał sam, w sobotę, kiedy ja spędzałam towarzyski dzień i wieczór w dużym gronie bab. Dzwonił po pierwszych wspólnych kilometrach, zdając mi relacje, jak się im razem podróżuje, a potem zatrzymali się na obiedzie (Julek poznał fajną knajpę, w której jedliśmy z OM dwa lata temu, wracając z gór). Ostatni telefon dostałam z informacją, że podróż szczęśliwie dobiegła końca, panowie się bardzo polubili i zdjęcie Julka w domu 🙂 Mój Tata przywitał go też z entuzjazmem 🙂 No cóż, Julek to cudzoziemiec egzotyczny, musi się odnaleźć na wsi 😉 A i ja się przyzwyczaić, bo nigdy z żadnym Japońcem nie miałam do czynienia (oprócz typowego japońskiego turysty na szlakach turystycznych w różnych miejscach). Nasza rodzina- ja z OM- upodobała sobie brać niemiecką. Francuz i Włoch też się trafia, ale tylko w relacjach służbowych. Prywatnie to nasi zachodni sąsiedzi wymiatają. A tu taka zmiana…;)

W samo niedzielne południe zobaczyłam Julka na własne oczy…z odległości. Krzyknęłam: cześć chłopie, witaj w domu! …i weszłam do domu. A tam milczący OM. Zapadnięty w stupor. Myślałam, że coś się stało, ale nie używając głosu kiwa głową, że nie. Jeszcze się nie domyślam, zmęczona jazdą, niewyspana, trochę cierpiąca, bo zapomniałam szpitalnych tabletek przeciwbólowych. Ale jedno spojrzenie na pokój i…już wiem…OM jest pijany! No dobra, wypity i zmęczony;p Ślady wskazują, że ktoś był (o 9. rano odwiedził go znajomy z kolegą z Kanady); nawet chciał popracować i złożyć nowy stolik, ale…się nie udało. Obawiałam się, czy wszystkie elementy się znajdą, bo sprzątając jedzenie jakieś śrubki powyciągałam 😉 Piłeś? Kiwa głową, a ja z ulgą się śmieję. Pytam się jeszcze, czy mi wniesie bagaże. Poszedł, przyniósł i zanim się obejrzałam, zniknął za drzwiami w pokoju na półpiętrze. Zaczęłam się śmiać- niech się wyśpi i wytrzeźwieje. Sama poszłam z kubkiem herbaty na górę chwilę poleżeć. Oficjalne powitanie Julka musiało poczekać, z prostej przyczyny: nie wiedziałam, gdzie są dokumenty ani inteligentny klucz do jego wnętrza.

Po piętnastu minutach- w drzwiach Pańcio ze swoim tatą. Zięć przyszedł do stolika (widocznie zapobiegliwy OM, który poległ w przedbiegach w składaniu, zadzwonił po pomoc), a Pańcio do Julka. Kombinował, kombinował, ale obiecałam, że dopiero za jakiś czas  aż ja odpocznę a OM się wyśpi) pójdziemy, więc się umówiliśmy, że przyjdzie do nas jeszcze raz. Przynajmniej stolik  stanął na nogi i to w ciągu 10. minut 🙂

OM swe zwłoki postawił do pionu kole 15. Zgarnęłam go wraz z szampanem do Dzieci. Tam radość Maluchów (Pańcia z Kuzynkiem) na widok Julka i obowiązkowo (obiecana  niejednej osobie) sesja fotograficzna. Okrojona, bo nie było czasu łapać koguta czy znosić Żaba, by spełnić życzenie Bliskiej ;)( się nadrobi). Zapakowaliśmy chłopaków i pojechaliśmy do LP, już kilka dni wcześniej byłyśmy umówione. A tam  w ogrodzie pogaduchy i zabawa z dziećmi. I oczywiście na Julku nie pozostawiliśmy suchej (żółtej) nitki 😉 Julek podbił serca wszystkich. Pańcio odwieziony do domu rozstawał się z  płaczem 😉

Jeśli chodzi o mnie, to szybko się dogadałam z Julkiem. Obiecałam mu, że się zaprzyjaźnimy…na dłużej 😀 Teraz tylko muszę się o to postarać.

Dzień był intensywny, pełen dobrych emocji. OM zapobiegliwie załatwił sobie na nocny wyjazd kierowcę;)

Dziś z Julkiem jedziemy do ŚM, postanowiłam, że spróbuję wyrwać ZUS-owi, to, co podobno mi się należy. A jutro pojedziemy w trasę, którą przez ostatnie 26 lat pokonuję kilkadziesiąt  razy  w roku. Pokażę mu ulice mojego rodzinnego miasta 🙂

A teraz się przyznam do własnej pomroczności, a mianowicie:

Zostawiłam auto na parkingu pod blokiem rodziców na całe 48 godzin. Na tym samym, na którym kiedyś z innego auta ukradziono mi przednie lampy, z innego wybito szybę i ukradziono Miśkowego laptopa (nie było mnie tylko dwie godziny), jak również z auta jeszcze wtedy przyszłego zięcia, wypasioną skrzynkę na narzędzia. W sumie trzy zdarzenia na tyle lat to może nic takiego wielkiego, ale każdy wie, że w kamienicy obok mieszka szemrane towarzystwo. Zostawiłam zamknięte i z niczym na wierzchu, coby ewentualnie skusiło. Tak myślałam. Bo kiedy w niedzielę otworzyłam drzwi od kierowcy, zobaczyłam na siedzeniu…klucz zapasowy od auta. Nogi mi się ugięły. Nie mam pojęcia, skąd się tam wziął! A żeby było dowcipnie, musiałam na nim siedzieć przez całe 120 km. I żeby było jasne, to nie jakiś tam maleńki, płaski  kluczyk.

rybka-chrom-1024x682

U mnie jeszcze ze skórzaną zawieszką- sakiewką, do której się go teoretycznie chowa, ale oczywiście nie był schowany!

No, księżniczką to ja na pewno nie jestem ;D Ale szczęście mam!

&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&

Sobotni kilkugodzinny babski wieczór, poprzedzony lodami rolowanymi  z PT i przepyszną kawą,  był cudnie cudowny…I pysznie kolorowy 🙂 Wesoły i momentem bardzo emocjonujący, bośmy ostatnie kilometry mocno kibicowały naszemu brązowemu olimpijczykowi.

13936829_1227537240590704_1835194331_n

Mój pierwszy alkohol od…nie pamiętam kiedy. Ale jak się nie skusić na takie pyszności?

Był tego cały gar! 😀

Niestety, mój wyśmienity humor zwarzył SMS o godzinie 22. Od męża Graszki. Niepokojący, bo powiadomił mnie, że Graszkę z domu zabrano do DM do szpitala, a on jedzie za nią. Nie mogę przestać myśleć w oczekiwaniu na wieści…Wciąż ich nie mam…Martwię się.

 *****************

Na prośbę DD  Julek nie w pełnej odsłonie 😉

13942170_1228682030476225_708529787_n

Cukrowa czy żelazna, jak zwał tak zwał…

Idą wciąż swoją drogą, wcale niełatwą, razem. Sześć lat zaobrączkowani, z 4,5- letnim synem. Rodzina. Pokonują swoje rafy raz lepiej, raz gorzej…A my im mocno kibicujemy, żeby się nie poddawali…troskom i kłopotom dnia codziennego. Żeby nie odpuszczali…i walczyli o swoje uczucia, każdego dnia.

278

Sześć lat temu byłam świadkiem ogromnego szczęścia i wielkiej miłości. Prze- szczęśliwa, że mogę w tym uczestniczyć, że los był łaskawy. To był cudowny czas. Wciąż się wzruszam na samo wspomnienie. Tyle emocji…Niektórzy z Was byli ze mną w tym czasie, to pewnie pamiętają 😉
A dziś Tuśka jest Mamą prawie pięcioletniego szkraba, a ja jestem szczęśliwą babcią. Może nie patrzę ze zupełnym spokojem w przyszłość, ale wierzę, że im się uda. Wierzę w nich! W kolejne wspólne rocznice!

Wierzę, że doczekam też własnej z OM – perłowej. W sumie tylko 13 miesięcy jest do niej, więc…Jak sobie pomyślę, jaki to kawał  wspólnego czasu, to aż się dziwię, kiedy to zleciało. Nie czuję tych lat. Nie oglądam się też wstecz.  Niczego nie żałuję, bo co to da? Nie przeżyje się po raz drugi swojego życia. Można tylko dążyć, żeby było ono lepsze…Staram się więc…Jest dużo łatwiej, bo znamy się już jak „łyse konie”. Łatwiej odpuścić, przymknąć oko, obrócić w żart…Życie nas nie rozpieszcza, ale…uczy pokory i zrozumienia dla słabości drugiego. Bo nikt nie jest maszyną, nawet do zaspokajania czyjś uczuć, choćby z miłości…Wiem, że miałam sporo szczęścia trafiając na OM ( on ciut mniej ;p). Z drugiej strony, nie jest żadnym ideałem, wręcz przeciwnie. Jest dobrym człowiekiem, mężem, ojcem i najlepszym dziadkiem, co Pańcio zaświadczy! 🙂 Przynajmniej stara się być, mimo swoich wad, czasem nieumiejętności negocjacji i wkurzającego uporu.

Moim rodzicom do szmaragdowej ( lepiej mi się podoba niż platynowa) brakuje trzy lata. Również mam nadzieję na wspólne obchody. Może niekoniecznie huczne, ale bycie razem- wszyscy! Bo w rodzinie liczy się bycie ze sobą, nie obok siebie. Nie imprezy, jubileusze, rauty okolicznościowe, ale autentyczne bycie w codzienności. Wzajemne wsparcie. W każdej sytuacji. U nas tak się dzieje. Na szczęście 🙂

A wciąż młodym stażem  małżonkom, życzę przede wszystkim wyrozumiałości dla siebie. Radości ze wspólnego życia. Wzajemnego szacunku. Miłości, bo życie to rzecz dla dwojga…

Samotność jest przeludniona 😉

Miłość sama w sobie jest „nie do pojęcia”, ale dzięki miłości możemy „pojąć wszystko”.-Tischner.