Sam się święci…

Kiedyś 1-maj to pochody, wiece i obowiązkowe w nich uczestnictwo. Pamiętam taki pochód…miałam może 7-8 lat, ubrana w czerwony wiosenny płaszczyk, w ręku niebieski balonik, przebierając w miejscu nogami w tłumie ludzi co chwilę spoglądałam na rodziców z niemym pytaniem kiedy w końcu ruszymy. Bo przecież czekały na mnie obiecane lody i wata cukrowa. Później już długo nie uczestniczyłam w żadnym pochodzie. Akurat 2 maja jest rocznicą śmierci mojego dziadka i wyjeżdżałyśmy z mamą ponad 400km w jej rodzinne strony. Raz gdy wróciłyśmy z takiego wyjazdu na dworcu czekał na nas tata. Nigdy tego nie robił, zawsze wracałyśmy taksówką.Tym razem obawiał się o nas, bo były 1-wszo i 3 majowe rozruchy w mieście. Pamiętam, że wiózł nas inną drogą, nie przez centrum. Na drugi dzień nie można było chodzić po ulicach, tak szczypał gaz w oczy…Po raz drugi i ostatni uczestniczyłam w pochodzie będąc w klasie maturalnej. Zbuntowani, ale na prośbę uwielbianej przez nas wychowawczyni, wszyscy jak jeden mąż stawiliśmy się ubrani na czarno…

Takie są moje wspomnienia 1-wszo majowe…Dla moich dzieci to po prostu kolejny wolny dzień…

Czekanie…

Ile w życiu jest sytuacji, w których z niecierpliwością patrzymy na telefon, by w końcu zadzwonił? Oczekujemy wiadomości i wtedy czas nam się niemiłosiernie dłuży. Próbujemy zająć się czymś, zająć swoje myśli, ręce, ale im ważniejsza jest dla nas ta wiadomość tym, bardziej nam to nie wychodzi. Niepewność…to jeden z najgorszych stanów ducha…Bywa jednak i tak, że dźwięk telefonu, jak intruz burzy nasz spokój. Gdy zadzwoni w nocy, nagle…niespodziewanie. Zawsze czuję niepokój, gdy słyszę jego dźwięk bardzo późnym wieczorem. A gdy wyświetla się numer rodzinnego domu, przez moment czuję, jak serce podchodzi mi wysoko…Szczególnie gdy jest to niedzielny wieczór…Niepokój dziecka o swoich rodziców…Tata, mama rzadziej, co weekend przyjeżdża do nas pokonując ponad 100km trasę. Kierowcą jest już około 40 lat, wypadków miał kilka, nigdy wprawdzie groźnych w skutkach, ale jeden samochód skasował doszczętnie. Zresztą ja wtedy siedziałam obok i nieważne, że nie była to jego wina. Więc mój niepokój jest jakoby uzasadniony. Pamiętam jak dziś …piątkowy wieczór, tata dawno powinien do nas dojechać .Nasłuchuje samochodu, wyglądam przez okno, wychodzę na dwór przed dom…W końcu podnoszę słuchawkę i dzwonię…odbiera mama, pytam się więc czy nie wie, czemu taty jeszcze u nas nie ma, może późno wyjechał? Mama odpowiada mi, że jest w domu, że źle się poczuł i był u lekarza i że przyjedzie nazajutrz. Ulga i złość…ulga, bo nic się nie stało, złość, bo czemu nie zadzwonili. Nie pomyśleli…Czasami nawet nie zdajemy sobie sprawy, że bliscy mogą się niepokoić i fundujemy sobie negatywne emocje. Swoje dzieci uczę odpowiedzialności za czas, którym dysponują…I cieszę się, że są komórki, dzięki nim nie przeżywam stresu, gdy się spóźniają. Bo spotnienia się zdarzają, dłuższe i krótsze, jak to w życiu bywa. A niepokój w nas o swoich bliskich zawsze będzie…Dziś znowu piątek. Czekam…

Zapach…

Wczoraj po deszczu wyszłam do ogrodu i poczułam zapach…zapach ziemi, cudnie świeży, intensywny.Wokół tyle soczystej zieleni, kwiecia różnorakiego.To nic ,że cały dzień chodziłam śnięta jak ryba i nic mi się nie chciało, nie pomagała kolejna kawa. Wystarczyła tylko ta jedna chwila, głęboki oddech…by się obudzić, by otworzyć szeroko oczy i westchnąć jaki ten świat jest piękny…

Klucze do…piekła

Niedzielny wczesny wieczór…zachodzę z jabłecznikiem do koleżanki na kawę, by pobyć miłych chwil kilka. Pan Domu zagrzebany po uszy w papierzyskach, przerywa na chwilkę, by skosztować ciasto i znów tonie w pracy…Za chwilę słyszymy, jak woła do syna, by mu przyniósł  zieloną teczkę z samochodu…I zaczęła się kołomyja…czyli poszukiwanie kluczy. Zaangażowani zostaliśmy wszyscy, tzn. jego żona, córka, syn oraz ja. Najpierw było dochodzenie, kto miał je w ręku ostatni, bo razem z kluczami od samochodu były spięte klucze od domu. Panu Domu ciągle wychodziło, że syn lub żona…ciskał słowami i spojrzeniami, a my wszyscy gorączkowo przeszukiwaliśmy cały dom. Dobrze, że parterowy, bez piwnic i strychu. Ale i tak kanapy, fotele i nawet zamrażarka były odsuwane. Zaglądanie do puf, szuflad, szafek z lodówką włącznie, w niektóre miejsca  klika razy…tak dla pewności…i NIC. Na kilka razy wcześniejsze stwierdzenie żony, że na pewno zatrzasnął je w samochodzie, Pan Domu wrzasnął :OGŁUPIAŁAŚ? Ale po jakimś czasie wysłał dziecię, które sprawdziło, że ani w stacyjce ani na żadnym siedzeniu nie ma kluczy. Nastrój grobowo-gromowy, bo ważne dokumenty niedostępne, no i jak tu i czym nazajutrz do pracy dojechać, jak się nie ma zapasowego klucza?Żona uparta była i zadzwoniła po szwagra męża, który też ma golfa i jego klucz szczęśliwym trafem otwierał ich samochód. Żeby chociaż tę teczkę odzyskać. Przyjechał, otworzyli…i między siedzeniami znaleźli klucze…I dopiero kłótnia się zaczęła…Pan Domu, zamiast się cieszyć, że problem rozwiązany, dalej drążył temat, bo choć on zatrzasnął te drzwi, gdyż taki miał zwyczaj…to, kto te klucze tam wrzucił …No kto??? Jakby mu mało było ponad godzinnego szukania…Nie czekałam już na rozwiązanie tej zagadki, zwinęłam się do domu i włączyłam sobie komedię romantyczną na osłodę tego wieczoru…;)

Dawać?…

Dowiedziałam się od przyjaciela, że lekarz, który mnie kilka lat temu operował, ma kłopoty. Zwolnił jednego lekarza z zespołu, a ten w odwecie nasłał TVN by nakryć go, jak bierze łapówkę. To, że gros lekarzy „bierze” to wszyscy wiemy i pewnie niejedna osoba zmuszona sytuacją „dawała”. U mnie było podobnie…operacje trzeba było wykonać natychmiast, bo każdy dzień się liczył, a tu styczeń 1999 roku i strajki anestezjologów i ogólny bałagan w służbie zdrowia, bo wchodziły sławetne kasy chorych. I choć leżałam na oddziale zaprzyjaźnionego rodzinnie profesora, to nie była to jego specjalizacja, a najlepszy chirurg był wtedy na urlopie. W sumie cały zespół był nadprogramowo…Padła kwota…jak się podzielili, nie wiem…Jedno jest pewne, że gdyby mi uniemożliwili lub przeciągnęli w czasie, to wyjechałabym do Berlina i tam też za pieniądze poddałabym się leczeniu. Liczył się czas…Tak więc w państwowym szpitalu, za pieniądze miałam najlepszego chirurga i anestezjologa. I gdybym miała jeszcze raz zapłacić …zrobiłabym to. Tak Jak później płaciłam za lepsze leki, ściągane przez fundacje, bo choć lek zarejestrowany w Polsce to nie może go kupić pacjent, tylko szpital. A szpital nie było na to stać. Wtedy dyrektor od leków, poszedł mi na rękę i przez niedziałającą już fundację umożliwił mi ten zakup. Dzięki dobrej woli jednego człowieka, który powiedział słowa, które zapamiętam do końca życia:”Jeśli jest możliwość udzielenia pomocy to trzeba wszystko zrobić, by pomóc, nawet łamiąc przepisy” Nie wiem, jak się skończy sprawa mojego chirurga, nie wiem, czy ujrzy to światło dzienne, czy być może sprawę zatuszują. Nie wiem co może mu grozić, ale wiem jedno, że powinien dalej pracować, bo jest świetnym specjalistą i być może zawdzięczam mu życie. Być może nie jest najlepszym człowiekiem, jeśli wyciąga rękę po pieniądze w chwili, gdy człowiekowi wali się świat…Mój przyjaciel sam lekarz z wykształcenia, syn profesora też lekarza, potrafił zrezygnować z zawodu. Bo właśnie szacunek do siebie samego, powołanie i uczciwość wykonywania tego zawodu, nie pozwalały mu na zarobienie takich pieniędzy jakich potrzebował i chciał dla swojej rodziny. Pamiętam jaki skonany przyjechał na komunię swojej chrześnicy a mojej Tuśki, prosto z dyżuru odbierając kilka porodów w nocy. Pracował w szpitalu, pogotowiu i przychodni. Jako ginekolog mógłby „dorobić sobie”…Wybrał inną drogę zarabiania…postawił na nieruchomości i może spokojnie przeglądać się codziennie w lustrze…Pozwala mu to spać spokojnie i utrzymać żonę też lekarza, która jako stażystka w szpitalu ze specjalizacją doktora okulisty pracuje za darmo…

Pudełeczka urody…

Poczułam się staro, taki stan zafundowała mi własna rodzicielka;). Wczoraj tata oprócz Tuśki przywiózł torebeczkę, a w niej dwa kremy. Jeden modelujący biust, drugi relaksujący do twarzy. Oznajmiam, że do tej pory nie używam specyfików ratujących urodę;) oprócz toniku, kremu pod oczy i to od niedawna oraz kremu do rąk. Nawet nie maluję się na co dzień. Widocznie jednak mamunia uznała, że czas najwyższy, a przecież niedawno uraczyła mnie budującą opowiastką swojej rozmowy z sąsiadem:

Mamunia do mnie: Spotkałam sąsiada z góry i pyta się mnie:

-Ile ta pani córka ma lat, a może to wnuczka?…Siedemnaście?

-A to pewnie chodzi panu o wnuczkę, która tu mieszka…

-A nie tę wnuczkę to ja znam…Taka czarna z długimi włosami..Tamta była z krótkimi i biegła po trzy stopnie po schodach…

– A nie …ja mam tylko jedną wnuczkę i jedną córkę. Jeśli z krótkimi i biegła…to córka…

Zaczęłam się śmiać, bo choć już brano mnie za studentkę…no w końcu studiować można w każdym wieku;), to jednak lekka przesada dawać mi 17 lat. Hmm… nie powiem, przez chwilę miło mi się zrobiło i mówię do męża, który to wszystko słyszał:Jak ten sąsiad patrzył…??…A mój mąż : Nie jak, tylko gdzie…na tyłek…No i dowiedziałam się na ile lat  wygląda mój tyłek. Widocznie teraz mamunia uznała, że czas odmłodzić inne partie mojego ciała:)))A ja myślałam, że nadal wystarczy dobrze się wysypiać…

Czar dwóch kółek…

Misiek już dwa lata zbierał pieniądze na skuter. I pewnie jeszcze długo by oszczędzał, gdyby nie solidny zastrzyk gotówki od dziadka. I pewnie jeszcze by nie miał, gdyby nie okazja kupienia nowego prosto od dealera Suzuki Katana za niecałe 2/3 ceny. Więc radość zapanowała w domu przeogromna, bo i mnie to małe cudo się podoba. Próbne jazdy już się odbyły. Najpierw mąż sam, później ze mną i tu sobie uświadomiłam, że nigdy z nim nie jeździłam żadnym motorem…baaa nawet komarkiem czy czymś podobnym. A muszę się przyznać do tego, że uwielbiałam kiedyś motocykle i mam do nich duży sentyment. Pierwszy mój chrzest bojowy odbył się, jak miałam dwa lata…własny tata sadzał mnie sobie z przodu i tak woził, a mama rwała sobie włosy z głowy i lamentowała,że zaraz się przeziębię. Bo ja otwierałam szeroko buzię z uciechy i z zachwytu no i angina gotowa. A coś chorowita wtedy byłam. Więc prawie od pieluch własny rodzic zaszczepił mi miłość do jednośladów. Później to byli chłopcy na swoich rumakach i wtedy już siedziałam z tyłu zachwycona …przynajmniej z dwóch powodów;)) Oni też nauczyli mnie jeździć, bo byłam na tyle uparta, by wymóc to na nich. Pamiętam, jak kiedyś będąc u dziadków na wsi, prowadząc CZ-kę, jak dla mnie ogromną maszynę, nagle moim oczom ukazało się stado krów, które wyszły zza zakrętu, maszerując całą szerokością drogi. W samym środku wsi. Spanikowałam i w jednej chwili zapomniałam, gdzie jest nożny hamulec, hamując tylko ręcznym, wjechałam komuś w płot. Na szczęście nic się nie stało, bo prędkość nie była zbyt duża, no i obstawę za plecami własnymi miałam, która to utrzymała bestie w pionie;) Oj mam ja dużo miłych wspomnień związanych z motorami…Bardzo chciałam mieć prawo jazdy na nie, ale tatuś był tu stanowczy i nie pozwolił…ucinając dopływ gotówki. Sam długo jeździł na motorze i może z tego powodu żadne argumenty do niego nie przemawiały. A, że robiłam jeszcze w szkole kurs jazdy, to nie miałam za bardzo co pyszczyć. A później to już mi przeszło, szczególnie że mój przyszły mąż był zmotoryzowany czterema kółkami:)…Ej ..no ja wiem, że skuter to nie motor, ale co tam …już się przejechałam i poczułam na twarzy ten powiew wiatru…Misiek już też pojeździł sobie na boisku, cały szczęśliwy, aż mu się te jego brązowe oczy świeciły spod kasku, a na buzi uśmiech od ucha do ucha…On i Tuśka muszą zrobić kartę motorową, by mogli jeździć po ulicy. Skuter fabrycznie ma blokadę, by nie mogli przekroczyć 40 km/h. Dopiero gdy ma się prawo jazdy zdejmują blokadę i można śmigać szybciej…Myślę, że to bezpieczna prędkość…ale obawy już we mnie kiełkują…

Połówki…

Każda z nas miała w swoim życiu okres poszukiwania swojej drugiej połówki jabłka. Niektóre z nas już znalazły, inne poszukują nadal lub ponownie. Bo wiara, że ono istnieje, mocno tkwi w nas samych. Chęć założenia rodziny, bo tak trzeba, bo naciska otoczenie, czyli najbliżsi, pomimo, że potrafimy być samodzielne i niezależne jest proporcjonalna do nieradzenia sobie z samotnością. I tak naprawdę, choć mamy pracę, przyjaciół i swoje pasje, to nie jesteśmy szczęśliwe, bo nie ma JEGO. Czasami jest on dla nas najważniejszym celem, stawianym na pierwszym miejscu. Wtedy nie jest ważna kariera, przyjaciele, zainteresowania. Zapominamy o swoich marzeniach, cały swój czas i myśli poświęcamy mu. Jest naszym całym światem i gdy nagle odchodzi, ten świat wali się w gruzy. Nagle pozostaje pustka, którą nie ma czym wypełnić. A oni nigdy tej pustki nie doświadczają, bo nie rezygnują z siebie, z pracy, ze swoich pasji dla nas. Bywa też tak, że to my przestajemy kochać, nagle ten, co był dla nas całym światem, już nim nie jest. Ale tkwimy w tym związku, bo nie mamy odwagi odejść. Bo kariera przerwana, a marzenia schowane głęboko w szafie.

W naturze człowieka jest coś takiego, że zawsze jest lepiej tam, gdzie nas nie ma. A czasami wystarczy odkurzyć, przewietrzyć to, co nam się wydaje już stare i nieatrakcyjne. Bo miłość trzeba pielęgnować starannie jak ogród. Zaniedbany, zachwaszczony, zapomniany…ginie…Gdy jednak w odpowiednim momencie usuniemy wszelkie” trujące roślinki” rozkwitnie całą swą okazałością, wszystkimi kolorami tęczy.

Rozmowa…

Rozmowa dwóch przyjaciółek w kawiarni przy orzechowej kawie i ciastku z galaretką i truskawkami:

-Wiesz, chciałabym jeszcze coś przeżyć, poczuć te motyle w brzuchu…

-???…

-Nie chcę myśleć ,że już nic pięknego mnie nie spotka, żadna magia…

-???…

– Nie ,żeby się od razu rozwodzić, czy wdać się w jakiś romans..

-???…

– No bo wiesz jak jest …zwyczajna, coraz bardziej denerwująca rzeczywistość

-Wiem…

Nie powiem ,żeby mnie zatkało…co to to nie…

Polskie drogi…

Jakie są nasze polskie drogi, to każdy kierowca wie, aż nazbyt dobrze. Jeżdżę często, tymi samymi trasami i stwierdzam kategorycznie, że bylejakość panoszy się wszędzie. Połowę trasy do mojego rodzinnego miasta zajmuje mi jazda slalomem tak, by nie wpaść w którąś z licznych dziur czasami wielkości krateru…Ostatnio nawet coś tam połatali, ale efekt mizerny, jedzie się jak po tarce i na długo nie starczy tej improwizacji. Znam to z doświadczenia poprzednich lat…Zresztą nowe dziury wyrastają jak grzyby po deszczu .Ostatnio przyrzekałam sobie ,że wracać będę inną trasą, trochę dłuższą, za to asfalt porządniejszy. Jedyny mankament to taki, że musiałabym przejechać całe miasto, kiedy wojewódzkie, więc podróż automatycznie się wydłuża w czasie. Samochód miałam obciążony i wiozłam też zakupionego ficusa australis jak na obrazku poniżej 🙂 co chwilę zerkając czy trzyma się pionu. Niestety, ja to jak ten koń z klepkami na oczach, drogę do domu znam na pamięć i tam, gdzie nie miałam skręcić, by nie wpakować się w trasę podziurawiona jak sito…skręciłam. W duchu złorzecząc, bo nogę mam ciężką jeśli chodzi o gaz, podskakiwałam sobie na siedzeniu, uskuteczniając slalom i jazdę po tarce. I tak sobie myślałam, czy choć jeden listek na tym moim drzewku cudnym zostanie, jak dotrę pod dom. Całe szczęście, że tylko jeden spadł;).Teraz wiem, że można ze mną bezpiecznie jeździć, żaden włos nie spadnie z głowy…no może jeden;)

PS. Zauważyłam brązowe plamki na niektórych listach. Wiecie, co to jest? i czy jest groźne dla mojej roślinki?

PS.Przypomniało mi się coś o drogach…W kanadyjskich miastach sporo skrzyżowań oznaczonych jest znakami stopu z każdej z czterech stron, a pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy podjedzie. Wyobrażacie sobie, by w Polsce były takie skrzyżowania??;)))