Poleciało…

Na siłę nie staram się być silną. Pozwalam sobie na niemoc, oszczędzając w ten sposób energię na to, co mi sprawia przyjemność. Problem w tym, że ostatnio niewiele tego jest. Nastrój spadł  i odbija się jak szmaciana piłeczka od dna. Niemrawo. Byle co, byle kto może sprawić, że…jest źle. We mnie. Nie pomaga też fakt, że czerwone krwinki spadły do niebezpiecznej granicy, a dawka chemii na pewno ich poziomu nie wyniosła wyżej. Powtarzam sobie, że: wszystko mija…

Co do „niedziania się”, tkwimy w oczekiwaniu na wynik. Niezależnie od tego, jaki będzie, trzeba będzie zadziałać. Tak czy inaczej, to „się zaczęło”. Kolejne himalaje do pokonania, bez gwarancji wejścia na szczyt. Ale kto dziś daje gwarancje w ciemno?

Chciałam jeszcze raz WSZYSTKIM podziękować za Wasze wsparcie!!!! DZIĘKUJĘ!!!!

**********

Muszę złożyć papiery do ZUS-u. Do tej pory, podczas pięciu spotkań ( w szpitalu) z innymi pacjentkami, byłam jedyną osobą na zwolnieniu lekarskim. Jest to pewnie związane z wiekiem, ale i tym, że większość osób, jeśli nie jest na emeryturze to na rencie. Nawet te młodsze. Mnie ZUS zawsze uzdrawiał, szkoda tylko, że wraz ze świadczeniem nie zabrał choroby. Byłabym bardzo wdzięczna i dozgonna. Bez szemrania pracowałabym do wieku emerytalnego 😉

Łeb do słońca, ucho do lekarza…

Gdy mam zmartwienie (takie prawdziwe) to nie ciskam niczym w nic i nikogo. Idę, a raczej podjeżdżam do lasu, i tam maszerując przed siebie, pokrzyczę sobie, wyrzucę żale w niebo. Byłam i teraz. Po raz pierwszy w tym roku. Pogoda przecudna. Towarzystwo też ( Pędraczek i LP- lokalna przyjaciółka ), więc się  nie wydarłam, tylko wystawiłam łeb do słońca…Pomogło. Na drugi dzień powtórka- tym razem z Przyjaciółką z DM. Przegadałyśmy cały, prawie godzinny spacer.

A z uchem to Wnusia sprawka. Płakał, trzymając się za nie, mówiąc, że boli. I tak przez półtorej godziny. Zaczęłam wydzwaniać do Tuśki i OM, że coś trzeba z tym zrobić. Rodzinna miała być u nas w godzinach późnowieczornych, więc dzieci po pracy wsiadły w samochód i pognały do ŚM do laryngolożki. No i zafundowali Pędraczkowi czyszczenie uszu za całe 100 złotych 😉 Ale przynajmniej się dowiedzieli, że słuch ma stuprocentowy 🙂 Tuśka do syna: skłamałeś, oszukałeś nas, że boli? Tak- usłyszała w szczerej(?) odpowiedzi 🙂

Jestem już w DM. Wyniki mam dobre, więc jutro szpital. Dostałam  skierowanie na TK. Mam dopiero zrobić dwa tygodnie po ostatnim 6. cyklu, czyli mniej więcej za 1,5 miesiąca. Gdy moja pani Doktor przypomniała pielęgniarce, by na skierowaniu  napisała: PILNE!, głupio się odezwałam, że to  i tak odbędzie się w normalnym terminie. W odpowiedzi usłyszałam, że normalny termin to: czerwiec. W tej klinice już mnie nic nie zdziwi, szczególnie że jakiś czas temu aparat był zepsuty (co się zdarza), a gdy odbierałam poprzedni wynik, to padł im serwer;  ale przede wszystkim, to  doktor radiolog  trwa w permanentnym konflikcie z dyrekcją, co ma przekład na jego pracę. Chodzi oczywiście o kasę.

Zdziwienie przeogromne mnie ogarnęło, gdy w tv usłyszałam i zobaczyłam, że pani J. Ochojskiej odmówiono wejścia do Pendolino. Odmówiono jej wjazdu windą na pokład, ze względu na bezpieczeństwo, bo winda jest tylko dla niepełnosprawnych na wózkach inwalidzkich, a nie dla poruszających się o kulach. Dla tych, swoim ramieniem (chyba) służy konduktor. Podobno  odmówiła takiej pomocy. I czegoś tu nie rozumiem (jak zwykle), no bo albo się chce wsiąść do pociągu, albo nie. Z drugiej strony widziałam tę windę, która ma do przytrzymania się rączkę, ale co najważniejsze, wznosi się (tak na moje oko), co najwyżej  na 30cm. (może ktoś jechał i wie?), więc o jakim bezpieczeństwie tu mówimy? No, ale przepisy to przepisy, i już!

**********************************************************************************

Chcę Wam polecić  KSZYK ZEMBA i nie jest to polecenie z wdzięczności ;), ale z autentycznego podziwu dla osoby, która te (i inne) teksty pisze (a nawet śpiewa). Kłaniam się nisko, z ogromnym uśmiechem i radością, że mogę- lekarce rodzinnej na wsi (bynajmniej nie mojej, ale jak swojej) … 

To się nie dzieje…

…Nie teraz! Nie ten czas…choć żaden nie byłby dobry i nawet świadomość, że kiedyś nadejdzie taki moment, że trzeba będzie się z tym zmierzyć, nie pozwala na oswojenie się…Bo w człowieku zawsze jest nadzieja, czasem rozbuchana, czasem tylko tląca się, że jego to nie dotyczy.

Moja siła ( dostrzegana przez swoi i obcych) legła w gruzach. W jednym momencie. Nie płakałam, po prostu…zawyłam, a łzy same leciały. Nigdy wcześniej aż tak, mimo diagnoz nie po mojej myśli, ale ta, choć jeszcze nią nie jest, nie dotyczy mnie. I tu moja siła zastrajkowała… Ból głowy rozsadzający czaszkę, myśli, które pędziły tylko w jednym kierunku…Dopadł mnie zwykły ludzki ( matczyny) strach. To się nie dzieje…! Za wcześnie!!!

Zaczęło się- słowa Tuśki.

Wieczorem zadzwoniłam do Przyjaciółki ( terapeutki), by upewnić się co do jej przyjazdu. Powiedziałam.

Qrwa- usłyszałam.

No qrwa, cokolwiek to jest. odpowiedziałam.

Cokolwiek, to i tak qrwa.

Tylko na tyle nas było stać, w tym temacie…na ten czas.  Czekanie potrafi dobić, wiedza również, ale niewiedza zabić.

 

 

Matka i córka…

Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, że  nie mam kontaktu z własnym dzieckiem. Żadnego kontaktu. Nie wiem, co robi, gdzie mieszka, jak żyje…I nie ma znaczenia fakt, że to dziecko jest już dorosłe, przynajmniej w świetle prawa. Co więc musi się stać, jakich relacji zabraknąć, żeby zaistniała taka sytuacja?

Nigdy nie były sobie bliskie- typowa córeczka tatusia, zapatrzona  bezkrytycznie w ojca. Matka dogadywała się ze starszym  i młodszym bratem, z nią nie. Próbowała, ale ona tego nie potrzebowała. Nie przychodziła do matki ani z małymi, ani z dużymi problemami, tym bardziej się jej nie zwierzała. Negowała, wyśmiewała zdrowy styl życia, który matka próbowała narzucić całej rodzinie. Nie znosiła mentorskiego stylu bycia własnej rodzicielki. Tak, matka bywała upierdliwa. Ale kochała swoje dzieci, męża, swoją rodzinę. Troszczyła się o nich, o dom, dbała też o siebie.

Zdrada, porzucenie, rozwód, był dla matki ogromnym ciosem. Córka stanęła po stronie ojca, obwiniając o wszystko matkę,  i tak jak on, wyprowadziła się z domu. Szok, tym większy, że mijały tygodnie, a nie było z nią żadnego kontaktu. Mijały miesiące, a matka nie wiedziała gdzie mieszka i co robi jej dwudziestoletnia córka. Córkę nie interesowało to, że matka   z dnia na dzień została bez dachu nad głową, bez środków do życia, że musiała zacząć życie na nowo. Żadnej empatii, żadnego współczucia, żadnego kontaktu. Ile trzeba mieć żalu, pretensji i o co, żeby tak się odciąć?

Dziś, a od tego czasu minęło już dwa lata, doszło do jednego spotkania, w specyficznych okolicznościach, i tylko  dzięki staraniom brata. Dziś, matka wie, gdzie mieszka jej córka i co robi. Córka potrafi już przysłać matce SMS-a z życzeniami świątecznymi, ale wciąż ze sobą nie rozmawiają. Matka nie rozumie tej sytuacji, nie raz analizowała swoje zachowanie, ich wcześniejsze relacje, wypytując się różnych osób, które znają je obie, gdzie popełniła błąd? I wciąż nie zna odpowiedzi. Mówi, że pozostaje jej tylko kochać. Kochać własną córkę, wbrew temu, co dostaje w zamian. I to czyni, pogodzona z sytuacją.

Muszę przyznać, że nie tylko sobie nie mogę tego wyobrazić, ale i zrozumieć. Bo choć zdaję sobie sprawę, że nie wszystkie matki i córki mają ze sobą cudowne relacje i potrzebują bliskich, codziennych kontaktów, to jednak takie odcięcie się, odcięcie, które przynosi ból i niezrozumienie dla drugiej strony- jest po prostu okrutne i trudno je usprawiedliwić.

Rutyna…

Trwam w trzytygodniowych cyklach, które rutynowo odbywam. W szpitalu ta sama sala, po raz czwarty to samo łóżko…Tylko współtowarzyszki się zmieniają. Jedne kończą swoje leczenie, inne dopiero zaczynają, a zdarza się, niestety, że  z powodów gorszych wyników, któraś  nie może w danym terminie kontynuować leczenia. Niezależnie jednak na jakim jesteśmy etapie, to na sali wywiązuje się duch zrozumienia, akceptacji, solidarności, a przede wszystkim życzliwości. Każda ma swoją historię choroby, swój sposób radzenia sobie z  nią i trudem leczenia. Co cykl poznaję kilka nowych. Ale też poznaję silne kobiety, w różnym wieku, z którymi można porozmawiać na różne tematy. Dystans szybko mija, żartujemy, mówimy sobie po imieniu. Powstaje specyficzna bliskość…

A wiecie, że do Pań Pielęgniarek już nie wolno  mówić SIOSTRO! Oburzenie widać na twarzy, a co za tym idzie, zwrócenie uwagi, nie zawsze w żartobliwej formie, że: nie  są pacjenta siostrą 😉 A pacjent, szczególnie ten starszy, nie ze złośliwości, ale z przyzwyczajenia i niewiedzy  stosuje  ten zwrot. No i naraża się na burę, bo co bardziej drażliwe osobniki  w pielęgniarskich fartuchach nie omieszkają takiego pacjenta przywołać do porządku,  w niemiłej tonacji. Skąd ta drażliwość?