Niezidentyfikowana przyczyna…

Bólu. Paradoks polega na tym, że w czwartek z doktor pożegnałam się słowami, to widzimy się za pół roku. I nic, kompletnie nic nie wskazywało na to, że stanie się inaczej, gdyż odwiedziłam jej gabinet w celach bardziej estetycznych niż leczniczych. Nic mnie nie bolało, nie było żadnych ubytków, a wizyta miała się odbyć jeszcze w lipcu, ale różne komplikacje mi to uniemożliwiły, a że nie był to problem wymagający szybkiej interwencji, to trochę mi zeszło 😉 W piątek późnym popołudniem zaczęło mnie boleć w miejscu, w którym teoretycznie nie powinno. Cały weekend przeżyłam na przeciwbólowych, które na szczęście działały i to na dość długi czas. Problem polegał na tym, że nie potrafiłam dokładnie umiejscowić tego bólu, bo był dość nietypowy. Zastanawiające było też to, iż w czerwcu miałam robione panoramiczne zdjęcie całej paszczęki, które pokazywało, że wszystko mam zdrowe. W czwartek spędziłam na fotelu półtorej godziny i pani doktor nic nie zauważyła, a mnie nic nie dokuczało. Podejrzana sprawa. We Wtorek znalazłam się ponownie w gabinecie, zrobiono mi zdjęcie rtg. które nic nie wykazało. I co śmieszniejsze, jak wzięłam o północy tabletkę, tak od tamtej pory już mnie nie bolało. Śmiałyśmy się, że jest to częste zjawisko- syndrom fotela dentystycznego. Dostałam antybiotyk, bo być może przyczyną bólu jest opryszczka (wirus), która w czwartek nie była jeszcze widoczna, ale być może jednak coś się dzieje w miazdze zębowej. Antybiotyk wykupiłam, ale go nie wzięłam, bo stwierdziłam, że jak mnie do wieczora nie chwyci tak, że będę musiała się ratować przeciwbólem, to nie ma sensu się faszerować, bo jak to pani doktor powiedziała, on na wirus nie zadziała, ale na ból tak… W każdym razie przyznała, że trochę po omacku działa i umówiłyśmy się, że będziemy w kontakcie, a jeśli przestanie mnie boleć, to za miesiąc mam się zgłosić i zrobi mi kolejne zdjęcie, żeby się upewnić, że nic złego się nie dzieje.

Ból już się nie pojawił, a przynajmniej nie tak świdrujący, wymagający działania. Jak na razie. Co nie oznacza, że już jest wszystko pięknie.

Za to w ogrodzie wciąż jest pięknie, choć coraz bardziej jesiennie…

Słońce pięknie świeci od rana, Zońcia maluje kredkami własną wizję ogrodu, ja tu skrobię szybciutko ku pamięci, a potem wyjdziemy zbierać orzechy. Niech tylko promienie słoneczne mocniej ogrzeją dzień…

*

Ból i to nie tylko zęba przyprawia to, co wyprawia ta władza. Ciężko to nawet komentować, to ich nieudacznictwo, ale przede wszystkim bezduszność i okrucieństwo pod płaszczykiem chronienia granic i obywateli przed zwyrodnialcami i terrorystami.

O tytule zapomniałam ;)

Ceśka płynie po równym asfalcie, jak dłoń która muska jedwab. Przez las skąpany w słońcu już bardziej jesienny niż letni, ale wciąż kuszący zielenią niż żółcią czy czerwienią. W tle muzyka, silnika nie słychać, bo akurat włączył się napęd elektryczny. Myśli krążą wyłącznie po miłych tematach, te niepokojące zepchnięte zostały w niedostępne zakamarki umysłu… Lubię jazdę autem, za kierownicą. Gdziekolwiek. To duży plus, bo… właśnie sobie uzmysłowiłam, że nie pamiętam, kiedy ostatnio wyszłam z domu za bramę i udałam się gdzieś pieszo… Ten tydzień minął mi na podróżach do celu… dłuższych i krótszych. Lubię.

Poranek niedzielny, lekko zachmurzony, ale nie chmurzasty 😉 Na piżamę narzucam bluzę i idę do ogrodu po sałatę. O tej porze muska mnie jeszcze rześkie powietrze, ale już czuć, że dzień będzie ciepły. Z uśmiechem wrzucam mix sałat do miski, dorzucam ser kozi, pomidorki, oliwki i czerwoną cebulę. Dosypuję prażony słonecznik i to wszystko polewam sosem własnoręcznie ukręconym. Do tego grzanki z szynką. Królewskie śniadanie, a jakie zdrowe 😉 Ach… zapomniałabym… kawa i sernik…

Miłego dla Was 🙂

aaa… OM w zagrodzie i śle mi cud narodzin ;p Tak przy już słonecznej niedzieli 🙂

Rzeczywistość…

Pobyt na oddziale onkologicznym, nawet krótki zawsze odciska jakieś piętno. Nawet kiedy bywa wesoło, czas leci szybko na rozmowach niezwiązanych ze skorupiakiem. Wyjście poza mury szpitalne jest jak haust świeżego powietrza, złapanie oddechu, poddanie się pędowi wolności. Pozornej. Powrót do swojego świata.

Dla bardzo chorego człowieka wielki świat traci na znaczeniu, kurczy się coraz bardziej. Ciężko na to patrzeć, kiedy jedyne co się liczy, to oddychanie. Słowa ciche, cienkie jak pergamin, rozciągnięte w czasie. Cień człowieka. Lekki jak piórko. Jednokierunkowa droga. Bez przyszłości…

A jeszcze nie tak dawno głośno się razem śmiałyśmy. Pomimo.

*

Słyszałam dziś, jak Pinokio chwalił się, ile to pieniędzy dzięki jego rządom pójdzie na dofinansowanie sfery publicznej, w tym ochrony zdrowia. A wczoraj usłyszałam od pielęgniarki, że zastanawia się, czy dociągnie do emerytury w swoim zawodzie. Chaos i papierologia którą są zarzucone, odbiera im czas dla pacjentów i rodzi frustrację. Wszyscy się w tym gubią. Co rusz nowe wytyczne i mnożenie dokumentów. Zmiany programów. Pani doktor przez godzinę szukała mojego opisu TK sprzed 4 tygodni, bo jak pacjentka mówi, że miała badanie, to musi być. Pielęgniarka z izby przyjęć biegała za mną, bo brakowało kilku moich podpisów. NFZ przestało refundować mój lek grupie pacjentek nieobarczonych mutacją. Dzięki programowi, za którym stoi koncern farmaceutyczny i jego badaniom dziewczyny wciąż mają szanse na nowoczesne leczenie. Na razie.

I wychodzi pan w garniturze opowiadając banialuki. 60% medyków albo wyjeżdża z tego kraju, albo zmienia zawód. Bo jest tak dobrze!

Brak słów…

Weekend minął mi w totalnym rodzinnym rozgardiaszu. Z powodu zimna w domu i na zewnątrz Najmłodsi z Tuśką tylko nocowali w swoim. U nas sezon grzewczy był już rozpoczęty, u Tuśki dopiero piec uruchomiony został w niedzielę wieczorem. Gdyby jeszcze było słonecznie, to przynajmniej mieliby ciepłą wodę, a i dom otulony słońcem z każdej strony, promieniami wpadającymi przez wielkie okna byłby przytulniejszy i cieplejszy. Ale wrzesień pokazał swoje zimne oblicze…

Zimno! Piję kawę, a na termometrze u mnie 12 stopni. Jak wyjść spod ciepłej kołdry? A ja muszę do DM w tę zimnicę. W ogóle ten tydzień roboczy mam w samych rozjazdach. Ech… jesień pewnie jeszcze będzie słoneczna i piękna, ale nie w najbliższych dniach, niestety…

Brak słów…

Minister edukacji: od miliardów lat znane ludziom jest, że rodzicem jest ten, co zradza potomstwo. Zrodzić potomstwo może tylko kobieta z mężczyzną. Kurtyna!

W rejonie przygranicznym z Białorusią znalezioną zwłoki trzech osób. Sejm wcześniej przegłosował ustawę o „odsyłaniu z powrotem”.

Porażający obraz…

Władzy.

Nie będę tu wypisywać wszystkich afer i aferek obecnej władzy. Niegodziwości. Arogancji. Przestępczości urzędowej. Zastanawia mnie tylko jedno: brak reakcji naszego społeczeństwa. Mam wrażenie, że część zwyczajnie to akceptuje, pozostałym jest to obojętne, a tylko nieliczni są oburzeni. Jesteśmy społeczeństwem aferzystów? Tak jak społeczeństwem nietolerancyjnym. Tylko szkoda, że tej nietolerancji nam brakuje wobec niegodziwości, pazerności, kłamstwa…zaś wobec odmienności mamy jej w nadmiarze. Niezależnie od statusu i wykształcenia, co przykładem jest odebranie dzieci matce przez polski sąd z powodu orientacji seksualnej. Uprzedzenia mamy zakorzenione mocno poprzez stereotypy i dość konserwatywne poglądy. Ileż to razy mówimy/słyszymy, jestem tolerancyjna/y, ale… i to co następuje po tym „ale” jest najważniejsze, i to ono nas określa.

Wracam do normalności po trzeciej dawce szczepionki. Porównując, to mój organizm lepiej sobie poradził niż z pierwszą dawką, a gorzej niż z drugą- ogólnie rzecz mówiąc, było nie najgorzej 😉 Usłyszałam dziś, że Włochy poszły w swych obostrzeniach dalej niż Francja i zapowiedziały, że od połowy października bez covidowego paszportu żaden pracownik nie wejdzie do swojego zakładu pracy. Dziś dotyczy to tylko nauczycieli. Moim zdaniem jest to odważny krok rządu w trosce o zdrowie obywateli. Nasi rządzący zdrowie obywateli mają głęboko w odwłoku, co pokazuje ich stosunek do protestujących medyków. No cóż. Wciąż mają wysokie poparcie…

Jesień się rozpycha na całego, nadchodzą już naprawdę zimne noce ;( Wprawdzie ja je spędzam, przesypiając pod ciepłą kołderką i nie musząc zrywać się rano i biec do pracy, ani po nocach wychodzić z psem ;pp, to współczuję tym, co muszą.

Ale przed nami weekend, więc miłego, słonecznego, uśmiechniętego czasu!

Strach i bezpieczeństwo…

No to dałam się zaszczepić po raz trzeci. Tak mi nakazywał rozsądek. Własny. Czy to coś zmienia w moim zachowaniu i podejściu do pandemii? Nie. Jednak nie da się ukryć, że oswoiłam już fakt, iż patogen, tak czy inaczej zmutowany, będzie z nami jeszcze jakiś czas, więc ten strach, który towarzyszył na początku pandemii ewoluował, pozwalając w miarę zdroworozsądkowo oceniać sytuację na bieżąco. I się dostosowywać w miarę możliwości.

Za to strach przed szczepieniem całkowicie odleciał w niebyt. To normalne, że za pierwszym razem był niepokój, który za drugim był lżejszy, a dziś…no cóż nawet tych 15 minut (ja mam zalecane pół godziny) nie odczekałam po szczepieniu, tylko wiałam z przychodni, bo tam pierdylion dzieci czekających aż je zbada lekarz. Tym bardziej że wczoraj odebrałam Zońcie z przedszkola, która z każdą godziną bardziej kichała i kaszlała. Dziś Tuśka została z nią w domu, robiąc inhalacje i dając jakiś przeciwwirusowy lek na kaszel. Dziecko bez temperatury, żywe i wesołe, ale odpowiedzialność nie tylko za nią, ale też za inne dzieci, wymusiła jedynie słuszną decyzję.

Wczoraj miałam oto taką sytuację na drodze zabudowanej, jadąc po Pańcia do szkoły: jechałam przepisową prędkością, nie spiesząc się, i nawet zwolniłam, bo zbliżałam się do jadącej przede mną rowerzystki, którą mogłam wyprzedzić, ale z naprzeciwka jechała również rowerzystka, i mimo iż spokojnie zmieściłabym się między nimi, to nie zrobiłam tego manewru. Na szczęście! Bo pani, która jechała przede mną, nagle, bez żadnego uprzedzenia skręciła w lewo i przejechała tuż przed maską Ceśki, gdyż chciała sobie pogadać z rowerzystką, która jechała z naprzeciwka. Noszzzz…

Byłam w naszej wiejskiej bibliotece. Po raz pierwszy, a to za sprawą lektury dla Pańcia. Z listy dla trzecioklasistów w domu miałam tylko „Karolcie”, choć byłam przekonana, że co najmniej jeszcze dwie pozycje są w moim posiadaniu. Niestety, tak to jest, jak się pożycza książki, które potem często nie wracają. Przy okazji się zapisałam i od razu wypożyczyłam. Dwie. Bo na stoliku cały stos, a w zamiarze jest kupno kolejnych. Ale przecież nie muszę mieć wszystkich, a i do biblioteki specjalnie nie muszę jechać, tylko przy okazji odbioru Zońci z przedszkola. Wygodnie. Za to specjalnie pojechaliśmy do biblioteki w sąsiedniej wsi, bo w naszej książki, którą Pańcią miał wypożyczyć, nie było. I w drodze powrotnej kolejna drogowa sytuacja. Ciągnik zaparkowany na skrzyżowaniu na zakręcie. Trąbię. Zirytowana. Wybiega ze sklepu dość młody człowiek i się tłumaczy, że stały tu wcześniej auta, więc nie miał jak zaparkować. I że wszyscy tu tak parkują, udając się do sklepu. No to się spytałam, że jak wszyscy będą skakać w ogień, to czy on też skoczy. Rezolutnie mi odpowiedział, że tak, dla ratowania innych. No to się pytam: kogo on tu ratuje parkując tak, że zagraża innym użytkownikom drogi- na zakręcie stoi budynek, zasłaniający widok, czy ktoś z prawej strony nadjeżdża.

Jesień mocno się rozpycha przeganiając lato, które jeszcze nie chce odejść. Dziś kolejny pięknie ciepły dzień. Tata kończy 78 lat 🙂

Piję kawę, jem pączusie i mam nadzieję, że trzecia dawka obejdzie się ze mną łagodnie 😉

Przezornym być…;)

OM umówił nas w UW, a konkretnie w Biurze Paszportowym, by ów dokument wyrobić, gdyż nasze stare paszporty straciły ważność. (Oprócz nas również LP z mężem i ich nieletnim dzieckiem; śmiejemy się z LP, że będziemy przygotowani na ucieczkę przed wojną hybrydową, jaką ponoć nie tylko Białoruś z Rosją, ale również UE prowadzi wobec naszego kraju ;)). Zrobił to za moimi plecami, informując trzy dni przed, kiedy to i o której mam się zgłosić. Zaprotestowałam, bo na ten dzień miałam już umówioną wizytę w salonie fryzjerskim i kosmetycznym i za nic nie mogłam ani nie chciałam przełożyć, gdyż wiązałoby się to z odległymi terminami. Jedynym wyjściem było zmienienie godziny udania się do BP. Udało się, bo miał tam swojego człowieka, który trochę pomarudził, że z kobietami to tak zawsze, i czy na pewno 40 minut mi wystarczy na załatwienie sprawy i przemieszczenie się po ŚM. Pozostała tylko kwestia zdjęcia. Ucieszyłam się, że całkiem niedawno- półtora roku temu- wyrabiałam dowód, więc posiadam. Wszak przez ten czas facjata mi się nie zmieniła, zmarszczek mi nie przybyło ;p Komisyjnie z OM obejrzeliśmy i stwierdziliśmy, że na zdjęciu to wciąż obecna ja, a w razie czego uprę się, że zdjęcie robione 2-3 miesiące temu. Po czym wieczorem, dzień przed złożeniem wniosku, olśniło mnie, że będę musiała podać dowód osobisty, na którym jest data jego wydania i zostanę złapana na kłamstwie. I oczywiście zdjęcie nie przejdzie, bo w przepisie jest, że ma być aktualne- jak się nie mylę to do pół roku. Na szczęście miałam rano zapas czasowy, więc zrobienie zdjęcia nie było problemem, tyle że doszedł kolejny punkt programu na ten dzień ściśle określony w ramach czasowych.

Wszystko poszło dobrze, nigdzie się nie spóźniłam (nie lubię), a mając jeszcze 15 minut zapasu do wizyty u kosmetyczki, zajechałam do kwiaciarni i kupiłam wrzosy oraz trawę… Przyrzekając sobie, że to już ostatnie zakupy do ogrodu, i jak na razie dotrzymuję słowa, choć już się kopie kolejny dołek (tak tak, sam się nie kopie, bo nie ma w co ;)), tyle że nie wiem, czy coś nowego zakupię w to miejsce, czy przesadzę młodą samosiejkę rosnącego już kilka lat krzewu.

tu widać też żurawki 🙂

Przy okazji, bo akurat był wolny termin u notariusza, sporządziliśmy testament wzajemny. Już jakiś czas temu postanowiliśmy, że to będzie najprostsze rozwiązanie. Wprawdzie w prawie polskim niestety sam akt testamentu nie jest wystarczający, żeby po śmierci jednego z małżonków uruchomić wszystkie wspólne środki i jest potrzebna kolejna wizyta w sądzie czy u notariusza, żeby testament wszedł w życie, i to z dziećmi, którym ustawowo przysługuje zachowek, ale to już żaden problem. I niewielkie koszty.

Ale! Na razie to cieszymy się życiem, zabezpieczając tyły, że tak powiem 😀 Pięknie ciepłym i słonecznym wrześniem, mimo iż czas umyka w zastraszającym wręcz tempie. Ciągle jest już piątek… i koniec kolejnego tygodnia…

Mam już termin trzeciej dawki szczepienia, sama go sobie ustaliłam, i obym tylko w zdrowiu dotrwała do niego. I zrezygnowałam z testów na przeciwciała, po rozmowie z Rodzinną.

A może grzyby i ryby…

I morze. Ale najpierw był las. PT przyjechała już w piątek. W konkretnym celu. Tyle że cel odpłynął w niebyt uległ trzydniowej amnezji, bo na pierwszy plan wysunęły się przyjemności. Jeszcze tego samego dnia, kiedy Tuśka odebrała Najmłodszych, którzy po szkole i przedszkolu czekali u nas na powrót mamy ze służbowego wyjazdu, my udałyśmy się do lasu. A tam, zaraz po wyjściu z samochodu przy samym trakcie leśnym w wysokiej trawie znalazłyśmy maślaki. Radość była ogromna, bo tydzień temu żadnego grzyba nie było! Zresztą co się dziwić jak u nas sucho, sucho, sucho 😦

Z lasu wygonił nas zapadający powoli zmrok. Grzybków (bo większość malutkie i normalnie to powinny jeszcze sobie rosnąć) nazbierałyśmy niewiele, ale po powrocie od razu znalazły się na patelni, a potem wylądowały na talerzu jako przystawka przed daniem głównym…

Maślaki to nie podgrzybki czy prawdziwki, ale zapach i smak to była wisienka na torcie długiego i wyczerpującego spaceru po lesie.

Na sobotę tak na pół spontanicznie zaplanowałyśmy wypad nad morze. Tuśka podchwyciła (miałyśmy kierowcę ;p), OM się wymiksował obowiązkami, więc wyruszyłyśmy jednym autem. Zadzwoniłam do Dzieci Młodszych, bo wyczułam, że chcą mi zrobić niespodziankę i przyjechać na wieś, żeby udali się w zupełnie w przeciwnym kierunku i dołączyli do nas, i w ten oto sposób spędziłam kolejne urodziny wśród Bliskich z szumem morza w tle. Rok temu, kiedy zmieniały mi się cyferki, byłam w tym samym miejscu i mam podobne zdjęcie jak to poniżej 😉

Spędziliśmy bardzo aktywnie czas, spacerując brzegiem morza, rozmawiając, śmiejąc się; Pańcio z Zońcią jeżdżąc na swoich hulajnogach, wypożyczonym gokarcie (brat woził siostrę) oraz na elektrycznej hulajnodze. Tak wniebowziętej miny Pańcia nie widziałam dawno, gdy wrócił z przejażdżki z wujkiem hulajnogą skuterem. Wszyscy wybuchliśmy śmiechem, taki był rozanielony. Wujek pozwolił mu samemu kierować po chwili, kiedy już stwierdził, że bardzo dobrze sobie radzi i jest uważny na czyhające niebezpieczeństwa. Za to ja w pierwszej chwili zamarłam, bo przypomniał mi się od razu wypadek Miśka na skuterze…

I oczywiście zaprosiłam wszystkich do Gwiazdy Morza, bo tęskniłam za tymi krewetkami i kalmarami na białym winie przez cały rok ;p

Łosoś też był smaczny… wcześniej jedliśmy dorsza z pieca…

Ale najsłodszym prezentem to było spędzić ten dzień w cudnych okolicznościach przyrody pośród uśmiechniętych, szczęśliwych dużych i małych dzieci oraz PT… Nawet słońce wyszło, bo na początku było pochmurnie…

To mój pierwszy kontakt z morzem w tym roku, ale mam nadzieję, że nie ostatni. Bo ja nasze morze kocham niezależnie od pory roku, choć nie ukrywam, że od jakiegoś czasu najbardziej poza sezonem. I warto choćby tylko na jeden dzień wyskoczyć i napawać się takimi widokami. A każdy posiłek zjedzony przy akompaniamencie szumu fal smakuje bardziej…

Wyczerpani, odurzeni dobrymi, radosnymi emocjami bardzo późnym wieczorem dotarliśmy do domu. O północy już byłyśmy z PT w łóżkach, nie mając siły na długie rozmowy. Wszak w niedzielę czekał las…szczególnie że pogoda iście letnia i wakacyjna…

A w lesie…

I jeszcze więcej jadalnych grzybów…

I tym razem udało się z nich zrobić danie główne 😀

To był cudnie żywiołowy weekend. Acz wyczerpał moje wszystkie zasoby energii. Może też dlatego, że cały tydzień był intensywny, o czym może jeszcze wspomnę później. Jak nie zapomnę.

Tydzień zapowiada się ciepły i słoneczny, a ja mam w planach leniuchowanie i wewnętrzny zakaz wyjazdu do sklepów ogrodniczych ;p

Miłego dla Was 🙂

Mimozami…

jesień się zaczyna… a tak naprawdę nawłocią i to pospolitą, tak twierdzą botanicy, gdyż roślina, która przez większość uznawana jest za mimozę, nią nie jest.

I oto prysł ukorzeniony czar żółtych kwiatów rosnących w ogródkach i na ugorach w całym kraju 😉 Nawłoć jest trudna do wytępienia, a mimoza to kwiat wrażliwy na dotyk i raczej nie występujący u nas w naturze- no cóż…

Złotawa krucha i miła… Jesień w swej pięknie ubarwionej szacie potrafi zachwycić, szczególnie kiedy dni wciąż słoneczne i ciepłe… Niby wciąż mamy kalendarzowe lato, ale meteorologicznie właśnie się rozpoczęła jesień, którą już widać i czuć… i można nawet smakować 😉

Byłam na cmentarzu zawieźć świeży bukiet kwiatów do wazonu. Ktoś ułamał dwie gałęzie klonu rosnącego przy grobie. Jego los jest już przesądzony, ale nie spodziewałam się, że znajdzie się jakiś wandal, zanim zostanie usunięty… Tata, jak był ostatnio, to podziwiał, jak pięknie wyrósł. Kiedy mu powiedziałam, że w październiku zostanie wykopany, bo korzenie mogą podważyć pomnik, to stwierdził, że on wolałby klon niż pomnik. Ja też. Czy nie pięknie by było, gdyby nasze prochy znajdowały się pod takim klonem? Bezproblemowym. Pod nim kamień i niewielkie tabliczki z wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem. Ech…

Przy okazji w kwiaciarni kupiłam kilka wrzosów do betonowych gazonów, które zostały wkopane, żeby utrudnić Mysi kopanie dołów w tym miejscu. Acz coś mi się wydaje, że to nie będzie dla niej żadna przeszkoda… a wrzosy będą musiały przeżyć nie jedną piaskową ziemną burzę ;p

Zońci w przedszkolu bardzo się podobało. To, że zostanie w nim bez problemu, to było raczej oczywiste, ale w końcu to wciąż mała dziewczynka więc mogła zatęsknić, bo dzień przecież długi. Odebrał ją tata, ale Tuśce przez telefon powiedziała, że jutro też idzie do dzieci… Ona jest bardzo kontaktowym dzieckiem. Zaś Pańcio napisał mi, że średnio jest zadowolony z pierwszego dnia w szkole 😉