W ślimaczym tempie…

Dochodzę do siebie. Małymi kroczkami, ściśle według rozpiski, karnie wypełniam zalecenia Rodzinnej. Tym razem nie mam w planach cokolwiek sobie skracać, bo się lepiej poczułam. O nie! Trochę przeczołgało mnie choróbsko psychicznie, bo ile można leżeć w łóżku? Z drugiej strony, miło dostawać jedzenie pod nos nie wychodząc z niego, przynoszone przez OM. W towarzystwie jego nowego przyjaciela- kto ma FB ten mógł zobaczyć ;p

Za oknem, mimo iż wciąż zielono to już jesień pełną gębą. Zimno, wietrznie i mokro. To, że mokro to akurat mnie cieszy. Już było tak sucho, że grzyby znikły z lasu. A przed chwilą podczas rozmowy telefonicznej widziałam jak PT z parasolem w ręku i płaszczyku przeciwdeszczowym błąka się po lesie, szukając grzybów. Jednego już ma.

Pandemia się rozwija. Coraz więcej covidowych łóżek jest zajętych oraz respiratorów. Jak się słucha lekarzy, to jednak tak do końca strategia nowego ministra się nie sprawdza. Bo jak zwykle problem tkwi w szczegółach. No, ale przecież priorytetem jest, żeby koalicja rządząca przetrwała.

Uśmiechu dla Was 🙂

W katolickim państwie…

Małopolska kurator oświaty staje naprzeciw ludzi LGBT z różańcem w ręce… a z podręczników biologii znika temat antykoncepcji. Bo przecież edukację seksualną należy zostawić rodzicom. Temat ten zniknął z podstawy programowej, ale to nie oznacza, że podręcznik nie może wychodzić poza podstawę. Biorąc jednak pod uwagę to, że KWKKEP wydała komunikat ostrzegający przed zajęciami z edukacji seksualnej w szkole, dołączając do niego wzór rezygnacji z takich zajęć- bo obecnie tylko na zajęciach z WŻR nieobowiązkowych, na które chodzi niewielu uczniów, młodzież ma dostęp do edukacji seksualnej. Wszelkie zaś raporty pokazują, że młodym ludziom brakuje rzetelnej wiedzy na temat dojrzewania, antykoncepcji i seksu.

Nie ma świeckiej szkoły, bo nie ma świeckiego państwa…

Niepotrzebne pytania…

Są takie. Zadawane przede wszystkim sobie. Dręczące, niepokojące, świdrujące umysł… Kompletnie niezmieniające rzeczywistości. Czasu się nie cofnie przecież.

Na korytarzu oddziału spotykam nową twarz. Czterdziestolatka wyglądająca na trzydziestolatkę, energiczna, z uśmiechem na twarzy. Jest również w programie olaparibu, ale nie po wznowie, więc leczenie potrwa przez 24 cykli, w trochę mniejszej dawce niż ja. Jak z programu, to wiadomo, że to pacjentka z BRCA, która niestety o swym genetycznych obciążeniu dowiedziała się w momencie zachorowania. Ma do siebie o to pretensje, bo kuzynka zrobiła sobie testy dużo wcześniej, więc jej od razu powinna się zapalić alarmująca czerwona lampka. Wcześniej nie było to tak oczywiste, bo mutację genu odziedziczyła po tacie, nie po mamie. Piszę tu o tym, bo to jest bardzo ważne- trzeba obserwować zachorowania na raka z obu stron. Mieć tę wiedzę, żeby mieć postawę zrobić tak ważne badanie w Poradni Genetycznej. Rak jajnika najczęściej wykrywany jest przypadkiem i zbyt późno. Nie tylko potwierdzają to oficjalne statystyki, ale wszystkie znane mi historie, które usłyszałam przez 12 lat… Jest takim skurwielem, że nawet systematyczne badanie się, kontrola (szczególnie w przypadku tych genetycznych) nie gwarantuje wykrycia w niskim stadium zachorowalności- mój przypadek. Pani była przez dwa miesiące leczona przez swojego lekarza ginekologa różnymi antybiotykami na zapalenie pęcherza, które okazało się być skorupiakiem grasującym w jej ciele. Lekarz nawet przeprosił, a ona się bije z myślami, że gdyby te dwa miesiące wcześniej… To naturalnych odruch, ale całkiem niepotrzebny. Trzeba sobie postawić szlaban na takie pytania, myśli.

Pani się ucieszyła, że może ze mną porozmawiać (spadła mi pani z nieba), bo oczywiście idzie za ciosem i chce zdobić sobie profilaktyczne mastektomie z jednoczesną rekonstrukcją. Powiedziałam, kogo mogę polecić bez żadnych wątpliwości. Szczególnie że usłyszałam propozycje dwóch nieznanych mi chirurgów z DM, w tym jedna z nich była dość kontrowersyjna, jeśli chodzi o zaproponowaną metodę. Nie, nie namawiałam do niczego, opowiedziałam własne doświadczenia i Tuśki. Myślę, że sam fakt, że do lekarza u którego robiła Tuśka, jest 70. na liście, o czymś świadczy. Niepokoi ją tylko fakt, że ten lekarz nie robi dwóch na raz, i czy efekt wtedy jest zadowalający. To ją skłoniło do poszukiwań innych lekarzy. Uważam, że doświadczenie doktora daje mu pierwsze miejsce na podium „mistrza świata”, ale nie ma żadnej gwarancji, że za każdym razem udaje się bez żadnych komplikacji, bo każdy organizm jest inny. Ale Tuśka przecież przeszła ciążę z implantami, a wtedy ciało się przecież diametralnie zmienia i piersi na tym nie ucierpiały w najmniejszym stopniu.

A mnie od razu zapaliła się czerwona lampka, bo Tuśka narzekała na pęcherz i sama się leczyła. I to drugi raz w krótkim odstępie czasu. (Po kimś to ma ;p) Ból przeszedł, ale muszę dopilnować, żeby sobie zrobiła kontrolne markery.

Nie lubię takich sytuacji na oddziale, nie lubię poznawać nowych historii. Raczej unikam kontaktu, oprócz już tych wieloletnich lub wielomiesięcznych. Jednak zawsze wysłucham, jak ktoś potrzebuje rozmowy. Te historie mocno mnie obciążają. Nie wywołują u mnie strachu o się, ale o dzieci. Z drugiej strony jest wiele w nich nadziei. Choćby ta, że olaparib został już zastosowany w pierwszym rzucie. Że coś w tej onkologii dzieje się dobrego. A ja swoim 46 cyklem (z obsuwą, bo powinnam kończyć 47) daję nadzieję innym pacjentkom. I że od jakiegoś czasu stałym „elementem” na oddziale jest onkopsycholog- świetna babka!

Z mierzenia temperatury własnego ciała za chwilę zrobię doktorat. Wiem, że wałkuję ten temat od jakiegoś czasu, ale rękoma i nogami bronię się przed antybiotykiem i chwytam się każdego przekłamania przez termometr bezdotykowy w tym kierunku. A przekłamuje okrutnie. Producent zaleca strzał w czoło, tak samo Rodzinna, w szpitalu i przed też strzelają w środek czoła. I tego się długo trzymałam. Ale! Noszzz kurna jak mi pokazuje, że mam 36,9 a czuję się, że mnie temperatura zżera od środka, co potwierdza mierzenie skroni, gdzie na wyświetlaczu na czerwono jest wartość 37,8, to nie jest halo! Różnice zawsze są, kiedy czuję, że mam podwyższoną temperaturę- tak mniej więcej od 5-9 kresek. Poczytałam w necie w ramach dokształcenia się. Różnice są, bo są to termometry niedokładne. Noszz okej. Tylko która wartość jest prawdziwa? Średnia? Przeszukałam dom w poszukiwaniu elektronicznego termometru pod pachę. Gdzieś tam w odmętach pamięci tliło mi się, że takowy posiadamy. Znielubiony przeze mnie typ, ale byłam już zdesperowana! Poszło nawet sprawnie, bo ja poszukiwania zawsze zaczynam w ewentualnych najbardziej możliwych miejscach przebywania danego przedmiotu, w całkiem odwrotności do OM, bo on pewnie zacząłby… ech użyj wyobraźni ;p Zanim wsadziłam sobie go pod pachę, poczytałam, że czas mierzenia to minuta. I że będzie piszczeć. Taa pisku to ja nigdy w życiu nie usłyszałam, ile razy miałam takowym mierzoną temperaturę. Po minucie wyciągnęłam i zobaczyłam na wyświetlaczu 36,8 ufff… ale stwierdziłam, że potrzymam dłużej, bo też czytałam, że u niektórych egzemplarzach pomiar trwa 5 minut. No to potrzymałam jakieś w sumie 3 minuty i zobaczyłam 37,8. Zaraz strzeliłam sobie w skroń bezdotykowym- i proszę bardzo, to samo. A na czole w tym samym czasie- 37, 2. Piszę o tym, bo o kant doopy rozbić to mierzenie temperatury przed wpuszczeniem do szpitala czy na oddział.

Z duchem czasu covidowym konsultacje przeszłam telefoniczną, bo Rodzinnej nie było w niedzielę u Teściowej. Mam zaufanie, więc zastosuję się do nowych zaleceń i zobaczymy. Antybiotyk leży na razie spokojnie i mam nadzieję, że go nie będę musiała użyć. Na osłodę córci przyniosła mi dwa ciasta od Sowy… Dziwne, apetytu za bardzo nie mam, ale ciasto pochłonęłam od razu, choć wcale nie było z tych moich najbardziej ulubionych.

Uśmiechu na nadchodzący tydzień 🙂

Jak zostałam sponsorką w trzy sekundy…

Pewnie ciekawi jesteście, czego ten sponsoring dotyczy. Ano podróży do Rumunii. Brzmi nieźle, prawda? Ha.

Dzień mi cały uciekł, miałam wracać wieczorem we wtorek potem przed południem w środę, ale jak już zostałam do środy, to stwierdziłam, że kupię farbę do przemalowania kawalerki w DM osobiście, żebym potem nie musiała krzywym okiem zerkać przez pół roku na PT. Oczywiście wybrałyśmy się podczas jej godzinnego okienka między pacjentami. Na dworze żar i duchota, więc od razu stwierdziłam, że jednak z jazdą do domu poczekam do wieczora. Sprawę farb załatwiłyśmy w trymiga, bo byłyśmy jedynymi klientkami w firmowym sklepie, a pan był tak miły i zaniósł nam te wszystkie wiaderka do auta. Zaś z auta do mieszkania PT wtargała sama (25l farby), bo co tu dużo mówić, czułam się kiepsko. I zaległam. Wzięłam paracetamol i uznawszy, że już się dość wypociłam, gdzieś tak o 17 postanowiłam wyruszyć do domu.

To było drugie skrzyżowanie świetlne od mieszkania na mojej stałej powrotnej trasie. Zatrzymałam się na światłach, które miały zmienić się za 63 sekundy. I nie wiem, w której sekundzie mojego postoju nagle Ceśka zaczęła piszczeć, a moja noga automatycznie wcisnęła hamulec. Puk. Problem w tym, że noga powinna być cały czas na hamulcu, a wzięła go poluzowała… Wyskoczył Pan z BMW na niemieckich blachach. Nooo… Słodki jeżu jak ja się z nim dogadam, pomyślałam, gdy od pasażera zobaczyłam wysiadającą kobietę o urodzie cygańskiej. Przechlapane! Cofnęłam… Pan w języku zupełnie zrozumiałym poprosił, żebyśmy zjechali na bok. Na parkingu okazało się, że u mnie pęknięty plastik przy tablicy rejestracyjnej i ułamany jeden zaczep plastikowy, a w drugim aucie… Od razu widziałam, jadąc za nim, że nic się nie stało. W sensie nic widocznego. No cóż… trzeba było wytężyć wzrok, żeby cokolwiek zobaczyć. Na upartego coś tam było. Pan oglądał, macał, Pani również gadając w języku mi nieznanym no to się i ja przyłączyłam- pomacałam, zrobiłam zdjęcie, filmik nagrałam. Tylko nie wiem po co. NIC NIE WIDAĆ. Gdyby mnie to spotkało, to przyjęłabym stówkę albo dwie na obiad za stres i tyle… No ale, to było przecież BMW i Pan od razu powiedział, że auto będzie robił w Niemczech. Po czym zadzwonił i konsultował się z mechanikiem, a ten mu powiedział, że albo z ubezpieczenia, albo niech bierze tysiąc złotych. Problem był w tym, że nie miałam przy sobie gotówki, bo prawie 9 stówek poszło na farby- musiałam zapłacić gotówką. Ja się skonsultowałam z OM, który zadzwonił do swojego ubezpieczyciela i ten mu doradził załatwić sprawę poprzez zapłatę od razu, bo automatycznie poszłyby nam zniżki z 5 aut. OM zadzwonił do Miśka, do mnie Ata, że już idą do nas z forsą. Pan się nawet zgodził podjechać do banku, ale wolałam opcję z Dziećmi Młodszymi, bo chciałam mieć świadków. Kiedy wyraziłam swoją dezaprobatę, że czemu musiałam akurat trafić na BMW a nie na poloneza na ten przykład, to Misiek powiedział, że każda kolizja zaczyna się od tysiąca złotych i mam się nie przejmować. Wiem. Ale mam nieodparte wrażenie, że za sponsorowałam podróż do Rumunii, bo państwo nazajutrz właśnie tam się wybierali, gdyż żona stamtąd pochodzi. (Grzecznie ze mną czekali z dzieckiem tak około trzyletnim. Szczecinianin żyjący od 7 lat w DE, to sobie pogadaliśmy o naszym mieście). I wiem, że nie odda w Niemczech na ubezpieczenie, bo sam mi mówił, że co u nas tysiąc złotych to tam kosztuje tysiąc euro. OM powiedział, że zapewne pociągnie pastą, a ja twierdzę, że nawet tego nie zrobi, bo ślad właściwie był niewidoczny. Ale mam też świadomość, że ubezpieczyciel od razu wyceniłby to na więcej, bo sam demontaż zderzaka etc… Niewątpliwe zdarzenie się odbyło i mogę mieć pretensję tylko do siebie, choć Misiek i OM mi tego zabraniają ;p A mnie irytowało tylko to, że stałam tam mokra jak mysz, bo się wciąż pociłam po zbiciu temperatury i zła, że się tak czuję oraz na to, że facet myśli, że trafił na osobę, która nic nie kuma. No kumałam, ale co z tego, jeśli byłam i tak na przegranej pozycji. Dzieci chciały mnie odwieźć do mieszkania, ale ja się uparłam jechać od razu do domu. Z Panem uścisnęliśmy sobie dłonie na pożegnanie (spisaliśmy oświadczenie, rzecz jasna), i tyle… I zawsze mogłam trafić na jakiegoś karka z BMW to dopiero bym się nasłuchała.

Cały czas mówiłam, że Ceśka sama się prowadzi… no to pojechała ;pp OM po powrocie mnie przytulił i od razu ze śmiechem opowiedział stare zdarzenie z jego udziałem, jak to jechał drogą polną naszym polonezem truck z moim Tatą, i widział, że na drodze stoi ciągnik z przyczepą, ale dalej rozmawiał i nawet hamował, a i tak wjechał pod przyczepę, słysząc co robisz? I do dziś nie wie, jak to się stało. Trzy sekundy wycięte z życiorysu.

A wieczorem jeszcze zadzwoniła PT z pytaniem jak dojechałam i czy malarz, zamiast w poniedziałek może wejść już dziś. No pacz panie, cuda, żeby fachowiec był wcześniej, a nie później jak mają to zazwyczaj 😉 Poprawiła mi tym humor 🙂

Ale wciąż czuję się źle. To jest dziwne uczucie, bo mam wrażenie jakbym miała wysoką temperaturę, a nie mam. I znów mnie dusi.

Kaganiec wolności…

Wczoraj odbyły się albo miały się odbyć protesty szumnie nazwane wolnościowe. Nie mam pojęcia, jak i czy przebiegały, bo nie miałam czasu tkwić przed telewizorem, bądź szperać w necie- pogoda piękna, dom od rana sprzątany, na gazie pyrkotał rosół z kaczki francuskiej, a w rondlu przepyszny sos grzybowy.

w lasach wokół mojej wsi rosną piękne i zdrowe okazy

Grzyby jak zwykle dostarczyła mi LP, dzwoniąc, żebym wstawiła wodę na kawę, bo zaraz będzie. Domyśliłam się, że tak wcześnie, to prosto z lasu i nie z pustymi rękoma, a raczej wiaderkiem. Połowa na patelnie, połowa zamrożona. Ucieszyłam się, bo akurat w sobotę przyjechał Tata, który bardzo lubi grzyby w śmietanie. Sama jeszcze w lesie nie byłam, bo jestem lekko zepsuta. Niby funkcjonuję normalnie, ale temperatura jest, a tu w poniedziałek wyjazd do DM. Ale! Miałam pisać o wolności, a zeszłam na gary, las i dojechałam nawet do mojego miasta ;p

Otóż nie potrafię zrozumieć tych, co to uważają, że noszenie maseczek, mycie rąk oraz zachowanie dystansu ograniczają ich wolność. W jaki sposób się pytam? Chciałabym chociaż raz usłyszeć przykład. Sensowny. Bo takie gadanie, że jak władzy da się palec, to weźmie całą rękę- wsadźcie sobie… Za to ja z całą mocą wybrzmię, że te osoby, które olewają restrykcje sanitarne, ograniczają moją wolność! I raczej nie muszę inteligentnym osobom tłumaczyć, na czym polegają te ograniczenia. No! Niech sobie nie wierzą w pandemię, wirusa- albo wierzą w wirusa, ale przecież zgonów tak mało, więc to taki wirusek grypopodobny (tylko że sezon 2019/2020 jeszcze się nie skończył a zgonów na covid-19 jest prawie 50 razy więcej niż na grypę w sezonie 2018/2019)- niech snują swoje teorie spiskowe, krzyczą głośno, protestują- mnie to nie przeszkadza. Ale w przestrzeni publicznej nie mam ochoty czuć czyjegoś oddechu na karku!

och, tak dopiero można poczuć prawdziwą wolność 😉
obiecana ryba dla Rybki

dostojnie i spokojnie 😉

Pięknej niedzieli i całego tygodnia! 🙂

U nas się dzieje, bo pierwsza połowa września obfituje w cyferki- 56, 33/32 oraz 77 🙂

P.S.1 W końcu obejrzałam Sala samobójców. Hejter.

P.S.2 Przedstawiam naszego nowego tymczasowego lokatora: kurczak, który miał być kaczką ;p

Tata uratował mu życie…
i ma się całkiem dobrze…

Morskie odpryski…

Od zawsze nasze wybrzeże kocham miłością odwzajemnioną, bo nigdy mnie pobyt na nim nie rozczarował, ale odkąd nawet piętnaście minut leżenia plackiem na słonecznej plaży nie jest dla mnie wskazane w czasie kiedy to słońce operuje najżarliwiej, to kocham je jeszcze bardziej. Po sezonie.

Właśnie za to, że można iść przed siebie kilometrami, a gdy człowiek się zmęczy, to położy się w cieniu zalesionych wydm….Wiem, że są rajskie plaże z lazurową wodą, które zapierają dech w piersiach- byłam na takich, a wiele z nich już są poza moimi możliwościami- ale możliwość takiej marszruty rekompensuje kolor i temperaturę mórz i oceanów w ciepłych krajach.

Plażą można przejść do kolejnych nadmorskich miejscowości, skorzystać z oferowanych atrakcji bądź tylko się posilić 😉

pyyyyyszności!!!

Zareklamuję Gwiazdę Morza w Rewalu, bo danie jest tego warte. Kalmary z krewetkami w sosie na winie z czosnkiem (dużo) i pomidorami z grzankami. Dawno nie jadłam tak pysznie zrobionych! Na dodatek spora porcja, choć może nie wygląda na taką.

To był cudownie intensywny czas. Pańcio kilka dni wcześniej nauczył się pływać i szlifował swe umiejętności w basenie, przy okazji wykańczając wszystkich swą niespożytą energią. Ale fajnie tak przepłynąć długość basenu z wnukiem.

często byliśmy sami, choć bywały chwile, że mieliśmy towarzystwo 😉

Nawet bieganie po plaży, długie spacery, gokarty i kręgle nie wymęczyły go na tyle, żeby odpuścić drugie wyjście na basen w ciągu dnia. Za to ja codziennie byłam wypompowana. Zasypiałam po położeniu głowy na poduszce, a sen miałam twardy jak kamień. Udało mi się przeczytać trzy strony książki, którą wzięłam ze sobą. Dobrze, że tylko jedną. Kupiłam książkę dla Pańcia, którą zgubiłam, trzymając ją w jednej ręce, a w drugiej butelkę z wodą. Dopiero przed hotelem się zorientowałam, że w lewej ręce nic nie mam. LP ruszyła na poszukiwania i znalazła!

Już tęsknię, ale OM zadeklarował, że jak tylko będę chciała jeszcze pojechać, to pojedzie ze mną. Może w październiku? Zobaczymy. Mam nadzieję, że wyjdę z tego całego wyjazdu zdrowa, bo nad morzem jakby wakacje się jeszcze nie skończyły. Może plaże już pustawe, ale w miejscowości sporo ludzi. W hotelu wszyscy przestrzegali reżimu sanitarnego. Mieliśmy śniadania i obiadokolacje i choć w restauracji było sporo ludzi to obsługa szła sprawnie, i tylko raz widziałam, że ktoś porusza się między stolikami z maseczką na brodzie.

przyjemnie było spożywać posiłki przy takim widoku

Nikt z nas nie chciał już wracać i gdyby nie szkoła, to pobyt byłby na pewno dłuższy. Choć wtedy to już nie wiem, czy miałabym siłę, aby wrócić ;pp

W sobotę niespodziankę zrobiła mi PT z Ewą, przyjeżdżając z DM do mnie z kwiatami i ananasem. Podziękowałam grzanym winem i krówkami konsumowanymi na plaży:D Ale większą niespodzianką była ta dzisiejsza, wtorkowa. Misiek zaliczył pisemny egzamin na pełny zakres uprawnień budowlanych i projektowych. Został jeszcze ustny. Jak rozmawialiśmy w piątek zaraz po, to miał obawy, czy te wymagane 75% osiągnął. Tym bardziej, że mało kto podchodzi do dwóch uprawnień na raz, a w tamtym roku nikt tego podwójnego nie zdał. Do egzaminu miał podejść już w maju, ale covid uniemożliwił i zmieniono termin. O ćwierć stresu jakby już mniej ;p

Jesienne dni…

Już nastały. Przez kilka dni z rzędu padało, co mnie akurat bardzo cieszyło. Może będą grzyby w naszych lasach? Suszonych mam po kokardkę, również zamarynowanych w słoiczkach, ale takie świeże w śmietanie…ech… no marzą mi się. W każdym razie deszcz bardzo potrzebny i nie przeszkadzał mi brak słońca. Jego deficyt odczuwam najbardziej zimą, kiedy to dzień krótki, pochmurny i durny 😉 Dziwne to było lato. Przemknęło jakby niezauważone. Kolejny rok przypisany i kolejny raz świętowanie na wyjeździe. W tamtym roku w w Pieninach, w tym nad Bałtykiem. Mam zamiar się zresetować, otulić się samymi przyjemnościami, pozytywnymi myślami. Przewietrzyć głowę. Stresuję się dzieckami własnymi- każdym z innego powodu… Ech.

za chwilę zbrązowieją i będą same spadać, a jeszcze zeszłoroczne nie są zjedzone

Jeżdżę bez dokumentów, zorientowawszy się dopiero kiedy potrzebowałam ich podczas wizyty u notariusza. Zresztą byłam przekonana, że już nie potrzeba mieć przy sobie prawa jazdy- ale nie! Od razu wiedziałam- zajrzawszy do torebki, którą miałam ze sobą podczas ostatniego mojego pobytu w DM- że w domu ich nie mam. Na szczęście Misiek sprawdził w mieszkaniu, i są! Ulga, że nie muszę wyrabiać nowych. Drugi fuks to taki, że paszport mam ważny do października. A trzeci będzie, gdy do 14 września nie będę miała kontaktu z drogówką ;p

Uśmiechu dla Was 🙂

Dystans…

To już kolejny pierwszy września, a ja i tak mam tylko jeden w pamięci. Ten, w którym narodziła się przyjaźń na całe życie. W szkole podstawowej, ale już w tym pierwszym dniu tworzyłyśmy parę, trzymając się kurczowo za ręce. To Ona najczęściej pierwsza dowiaduje się, kiedy mój świat pęka, a odpryski mocno mnie kiereszują, ale i wtedy, gdy radość mnie rozpiera.

Pańcio już jest w drugiej klasie. Mam sporo obaw i nie tylko covidowych. Sporo zmian, do których musimy się dostosować, przywyknąć i nabrać dystansu. Z tym będzie najtrudniej, bo one dotyczą żywych organizmów, reagujących emocjonalnie. Odczuwanie krzywdy jest zawsze subiektywne. Nawet jeśli nas nie dotyczy bezpośrednio.

na mojej wsi elemelki również zachowują dystans

Czytam, że w Hiszpanii koronawirus pogorszył relacje rodzinne i rodzice-seniorzy wydziedziczają swoje dzieci. Za brak opieki w czasie pandemii. W Polsce nauczyciele w obawie o swoje zdrowie „uciekają” na urlopy zdrowotne bądź decydują się na świadczenia kompensacyjne. Trudno się dziwić, bo bez wirusa system edukacji w Polsce wymagał zmian. Finansowania, podstawy programowej. I przede wszystkim większej swobody dla nauczycieli bez zarzucania ich niepotrzebną papierologią.

Ostatni dzień wakacji Najmłodsi spędzili u mnie. Do południa typowo jesienny z deszczem, potem słońce rozgoniło chmury. Mokra trawa i kałuże nie przeszkodziły w zabawie w ogrodzie. Lato już się skończyło bezpowrotnie. Czuć to w powietrzu. Zabukowałam miejscówkę przy samej plaży nad morzem. Babciu, a będziemy mieć basen? Nawet na wyłączność. Pogoda może nie dopisać, czyli może padać, więc basen, kręgle, sauna (Pańcio lubi), bilard… i inne atrakcje na miejscu. A kiedy się wypogodzi to chwila moment i jesteśmy już na plaży… No cóż, mnie te atrakcje nie są potrzebne, ale są priorytety 😉 Mnie jest potrzebny widok spienionych fal, szum morza, piasek pod stopami, i wiatr… do przewietrzenia głowy….

moją wieś nie omijają Gwiazdy (zdjęcie GOK)