Mam na imię…

Nadzieja.

Miałam pisać o cudownym spacerze w przeszłość- i pewnie to zrobię (jak nie zapomnę ;pp)- o poniedziałku rozpalonym słońcem i wspomnieniami, ale to znów wtorek zdominuje moje dzisiejsze literki… Ku pamięci.

Wiesia jest piękną, wysoką zadbaną, szczupłą kobietą. Przysiadła koło mnie na izbie przyjęć w bezpiecznej odległości i zagadała. Odłożyłam książkę… Ileż można razy opowiadać swoją historię? Ale kiedy w czasie jej słuchania komuś nagle zaczynają się śmiać oczy, a usta układają się w kształt banana, to nie ma zmiłuj, opowiadasz. I słyszysz, nie pierwszy raz, i pewnie nie ostatni, że jesteś nadzieją, dajesz ją, cudownym przykładem. Wiesia o sobie mówi, że była motylem. I na motyla wygląda w powabnej zielonej w kolorowe kwiaty sukience i pomarańczowych balerinach. Całe życie optymistka, nawet jak coś nie wychodziło, to się potem ułożyło. Trzy lata temu dopadł ją skorupiak, po półtora roku wznowa, teraz jest na podobnym leku co ja, tylko dla nieobciążonych genetycznie, więc ma duże obawy, bo w szpitalnej aptece zapas jest tylko na kolejne dwa miesiące za sprawą ministerstwa zdrowia. Opowiada, jak już zrobiła „porządki” w papierach, w szafach z ubraniami, przygotowując się… To jeszcze nie czas, śmieję się, zawsze zdążmy to zrobić. A jak nie, jak nie będzie sił? To kogoś poprosimy, pokażemy palcem, wydamy polecenia, ale też nic się nie stanie jak zostawimy bałagan. Gdyby nie choroba żyłabym sobie szczęśliwie, jak do tej pory. Ale my żyjemy szczęśliwie. Tylko mniej zdrowo. Przecież życie samo w sobie jest niezdrowe.

Trochę w innym rytmie z pewnymi ograniczeniami, ale i tak jest pięknie, wzruszająco, wkurwiająco… na maksa… Nieprawdaż? Czym się różni od Waszego, kochani? No, właśnie…

Przegadałyśmy całą wizytę w szpitalu. O wszystkim, nie tylko o skorupiaku. O koleżankach, które nie zawsze potrafią zrozumieć; jak zachować się asertywnie, kreatywnie, żeby jednak czerpać radość ze wspólnych spotkań, a nie padać na twarz. O ogrodach… bo Wiesia kilka lat temu przeprowadziła się ze śródmieścia do podmiejskiej miejscowości, w której ja mieszkałam do 6 roku życia… a w której wciąż mieszka emerytowany lekarz- przyjaciel rodziców. I popłynęły wspomnienia i opowieści… O jej absolwencie, lekarzu na naszym oddziale, i że nasz uroczo miły, ale taki już misiowaty i powyginany profesor- kierownik katedry- był kiedyś taaaaki przystojny. Te moje trzynaście lat (w sierpniu) tchnęło w nią życie, na które ma wciąż ogromny apetyt. Mimo (?) swoich 70 lat, na które nie wygląda.

Kiedy Profesor powiedziała, że musi być dobrze, bo szykujemy się na ślub, to wiedziałam, że tak będzie 🙂 Obie dostałyśmy leki i ten sam termin ponownej wizyty, co Wiesię uradowało. Kiedy grubo po 14 zbierałam się do wyjścia, słyszę, że ktoś się o mnie pyta Giny. Widząc Doktora z plikiem papierów, pytam się, czy może ma wypis, bo nie ukrywam, ciekawa byłam, na jakie to wyżyny po sterydach i tonie mięsa wspięły się moje krwinki tudzież inne parametry. I słyszę, że nie, że to są papiery przyjęcia, którego nie było, bo Doktor na izbie się nie zjawił i pielęgniarka w końcu wysłała nas na oddział, bo byśmy pewnie tam zaraz zapuściły korzenie 😉 Aaa to ja podziękuję i ulotniłam się z prędkością konika polnego, czyli w podskokach ;D

Taksówką pojechałam prosto na kawę i po pizzę, a kiedy wróciłam do mieszkania, było chłodno, bo Dzieci Młodsze zainstalowały klimatyzator, proponując, że mogę zostać jeszcze jedną noc. Nie miałam tego w planach. Absolutnie. Zresztą również z powodu dzieci, bo u siebie mają duży remont, więc z trzema kotami koczują w kawalerce obok, korzystając jednak z mieszkania, choćby sypialni (wygodniejsze duże łóżko) i łazienki, no, ale jak ja czy Tuśka przyjeżdżamy, to nie ma zmiłuj…

Dziś obudziłam się z bólem głowy. Przed chwilą wzięłam piguły (wczoraj sobie odpuściłam wieczorem) i czekam na zapowiadany deszcz… Panów od fotowoltaiki jeszcze nie ma- przyjeżdżają późno, ale nie aż tak- wyrabiali się przed 10. Za to dziś odebrałam milionowy telefon z propozycją darmowej wyceny zaoszczędzenia energii.

I przesmak tego, o czym miałam pisać, ale wyszło co innego 😉

żeberka jagnięce i grillowane warzywa. Polecam czytaczom z mojego DM i wszystkim potencjalnym bywalcom 🙂
widok na hotel z restauracją…
siedziałam pod parasolem (zasłoniętym drzewem) z prawej i było mi błogo mimo upału…

I się doczekałam, pada niezauważalnie, spokojny drobny deszczyk. Oby jak najdłużej, a najlepiej cały dzień…

Miłego 🙂

Prawie idylla… ;)

Miałam zamiar radośnie i z entuzjazmem podejść do dzisiejszych literek jeszcze na haju z wczorajszego ciepłego słonecznego popołudnia i gorącego, żywiołowego długiego wieczoru… a tu… gardło mnie pobolewa, katar z nosa się leje… ech… Jak do tego dodam jutrzejszy wyjazd do ŚM, a potem prosto do DM, w którym to na te dwa dni zapowiedź jest bezchmurnego nieba z temperaturą 29 stopni i które to wcale mnie tak mocno nie uśmiechają, to mój entuzjazm ulotnił się jak powietrze z przekłutego balonika. Może limit śmiechu i beztroski wyczerpałam już wczoraj?

Garden Party pełen wigoru, śmiechu, plusków i pisków. Tak, tak za sprawą dzieci. W ogrodzie postawiono duży akwen wodny ;p. Kiedy Tuśka przywiozła Pańcia, który miał z nami zostać na imprezie, to Zońcia najpierw się zdziwiła, że w obcym domu wita ją babcia, a potem widząc basen, stanęła koło niego z miną Shreka, po chwili próbując wdrapać się do niego i prosząc werbalnie, że ona chce pływać. W tym wieku brak stroju nie przeszkadza, ale do basenu jako asekurant musiał wskoczyć starszy brat, przygotowany na tę okoliczność.

Ale nie tylko za sprawą dzieci było radośnie, których w sumie po zabraniu Zońci do domu przez Tuśkę było sztuk sześć, bo dorosłym ten wigor i pierwszy dzień wakacji mocno się udzielił. Żartów i śmiechów nie było końca, przy dobrym jedzeniu bez poważnych tematów, politykowania- ot, beztroski czas. Choć trudno było uniknąć jednego tematu- szczepień. Powód?- oczywiście podróże, wakacje! Kolejna fala, nowa mutacja. Byłam zaskoczona pozytywnie, bo nie było nikogo przy stole, kto byłby im przeciwny. Fakt, dwie osoby jeszcze niezaszczepione, ale reszta przynajmniej po pierwszej dawce lub w pełni. Szczepionki czekają, można w każdej chwili podjechać i w tym samym dniu się zaszczepić. LP czekała na odzew z naszej wiejskiej przychodni, bo był komunikat, że jak się uzbiera 10 osób, to będzie można zaszczepić się jednorazową J&J. Zgłosiły się tylko dwie osoby. Wyszukałam, że w Domu Kultury w Miasteczku jest punkt szczepień, w którym szczepienia odbywają się codziennie bez rejestracji. Zajechałyśmy tam w drodze powrotnej z ŚM. LP poszła się dowiedzieć, a ja…no sami zobaczcie, w jakich pięknych okolicznościach moja przyjaciółka dostała czipa… ;pp

miastowa kwiecista łąka 🙂

Czyż nie piękniej wygląda niż krótko przystrzyżony trawnik przez brak deszczu spalony słońcem? No ba!!!Ja się zachwyciłam. A na cmentarzu wzruszył mnie mój „dzieciak” jak go nazwała Aliś… I jak tu zaprzeczyć, że dzieci rosną jak na drożdżach… 😉

Obawiam się o jego los, ale na razie cieszę się widokiem. Ławeczkę mam zaraz obok na tych kamyczkach- śmieję się, że mnie jeszcze cienia nie daje, ale Mam już tak…

A tu moje ogrodowe makówki.

jest ich dużo więcej, na kompocik starczy ;pp

Pięknej niedzieli, dobrego tygodnia dla Was- słońca ma nie zabraknąć, więc tylko wystarczy postarać się o uśmiech 🙂

ps. oparłam się wczoraj trzem rodzajom ciasta- szok. Pan doktor kazał mi jeść dużo mięsa, a ja ostatnio jakoś tak niechętnie, za to zieleninę i owoce owszem. Ale! Również i słodkie, więc zapychałam się, tracąc apetyt na treściwy pokarm z żelazem i kwasem foliowym. No to się wyrzekłam. Nawet lodów! Dziś już będzie piąty dzień. Ale absolutnie nie na stałe i w jakimś długim ciągu abstynencji.

Fontanna łez… i śmiechu też…

Masz już wszystko poukładane, poustawiane, wyznaczone terminy. Kosmetyczkę, fryzjerkę, dentystkę, trycholożkę… I kolejny raz nie dostajesz piguł, więc wszystko się sypie. Próbujesz ratować misterny plan przesuwając o jeden dzień przyjazd do DM- przynajmniej nie będzie już wtorków-potworków. Nie ma problemu, bo jesteś stałą klientką tfu, długoletnią pacjentką, ale nie ma takiej potrzeby, bo pani trycholog robi dla mnie wyjątek i przyjmuje mnie w tę środę zamiast w przyszły wtorek. To miłe. Recepcjonistka z gabinetu dentystycznego przesuwa mi wizytę na lipiec, dziękując, że dzwonię z wyprzedzeniem. Dla mnie to normalne, żeby powiadomić jak najszybciej, iż nie mogę być w ustalonym terminie. I tak nie wychodząc ze szpitala wykonawszy pierdylion telefonów logistycznie poukładałam sobie nowe terminy, jak również odbyłam rozmowy z Bliskim sztuk sześć, bo mój przymusowy przyjazd do DM w następny poniedziałek pokrzyżował niektórym plany… A pan Doktor się dziwi, jak ja funkcjonuję z takimi wynikami już piąty rok, bo on przeanalizował i… Pani Profesor proponuje, żeby coś tam i żebym została jeden dzień dłużej, ale protestuję, bo dopiero co poukładałam na nowo klocki z terminami. Zostałabym tylko na toczenie, ale krwinki czerwone zaszalały i wskoczyły z 2,13 na 2,23, a HGB wspięła się na wyżyny z 5,5 i osiągnęła szczyt 5,8, więc tocznie nie przysługuje. Tym razem to białe zawaliły sprawę i postawiły kropkę nad i. I tak bym wyszła ze sterydami i odroczonymi pigułami, bo system nie przepuści takich wartości i nie otworzy szlabanu na piguły.

W najdłuższy wieczór roku siedzimy z PT przy fontannach wsłuchując się w muzykę, która wdziera nam się pomiędzy słowa. Mamy mnóstwo relacji do przekazania sobie, wreszcie twarzą w twarz. Ostatnio siedziałyśmy tu dwa albo trzy lata temu, tyle że w sierpniu, a potem pojechałyśmy, no wiesz… mówię. No wiem. Na Wały, ale to nie były Wały. Bulwary. Tak, ale one inaczej się nazywają, bo są po drugiej stronie. Stara Rzeźnia. No jest tam, a raczej może była, bo chyba zamknęła się, byłyśmy owszem, ale to nie o nią chodzi. Wiem. No to jak to się nazywa? Na literę „p”. I nie Wyspa Grodzka. Siedziałyśmy w kawiarni na statku. Tak. Pamiętam. No to gdzie byłyśmy? Po godzinie podczas, której nazwa nie wróciła do naszej pamięci, w końcu sprawdziłam w necie. Łasztownia!! Popatrzyłyśmy na siebie najpierw ze zgrozą, a potem wybuchłyśmy śmiechem. Opowiedziałam to pani psycholog na oddziale i się uśmiałyśmy. Zrewanżowała się historią pacjentek, które składały się na prezent: ekspres do kawy. I zapomniały słowo „ekspres” opisując barwnie i namietnie maszynę, co to wypluwa kawę. Ale historia pacjenta covidowego, który zapomniał imienia i nazwiska własnej córki już nie śmieszy, tylko przeraża…

Kondycja mojego włosa a właściwie struktura nie jest taka zła po wszystkim, co przeszłam. Co zaskoczyło specjalistkę. I potwierdziły się moje przypuszczenia, że wypadanie (łysienie góry i boków) może mieć wiele przyczyn. W moim przypadku nie mogę łykać żadnych piguł, ale wyszłam z zestawem: pianka do wcierania w głowę, szampon i odżywka. Plus dziesięć zabiegów, na sześć z nich ustaliłam już terminy. Taa… A zaklinałam się jak żaba błota do LP, która mnie zawiozła do Kliniki Włosa, że nie będę tracić kasy na zabiegi, bo w każdej chwili mogę mieć zmianę leczenia z konsekwencjami bycia całkowicie łysą po raz piąty. I pewnie wytrwałabym w swym postanowieniu, gdyby nie ślub i wesele Dzieci Młodszych. Po wyjściu dostałam głupawki, i rechotałyśmy z LP, że jak nie pomoże, to kupimy sobie identyczne peruki i wyjedziemy na pocieszenie na długie wakacje.

ps. to nie był ewidentnie polski dzień w sporcie 😦

Żywotność…

Pogoda taka, że wysysa z człowieka tę krztę energii, która mu pozostała. W domu przyjemnie i chłodno, za co przyjdzie kiedyś zapłacić, ale cóż… komfort kosztuje. Dzięki temu nie padam wieczorem jak kawka, śpię też dobrze. Ale! To już nie te czasy, kiedy byłam stuprocentową sową. Bycie skowronkiem mi nie grozi, chyba że w innym życiu, bo coraz bardziej czuję się jak ta… gęś ;p

Biorąc pod uwagę, że każdy mój wysiłek jest okupiony padnięciem (na kanapę tudzież na cokolwiek, na czym można posadzić tyłek), to tylko gęgania brakuje i autoportret jak nic 😉

W sobotni wieczór udzieliła mi się radość kibiców, która była nieproporcjonalna- ale za to fantastyczna i zarażająca- do wyniku jaki nasi „orły” uzyskali na hiszpańskiej ziemi. OM poszedł mecz oglądać do kumpla, Tuśka spędzała miły wieczór u się z dawną koleżanką z dzieciństwa mieszkającą obecnie od kilku lat w Barcelonie (córka Bliskich z Kanady), więc klimat dziewczyny miały odpowiedni, choć raczej dużo wspominały, nie przejmując się polsko-hiszpańskimi rozgrywkami, bo niejedne wakacje, czasem bardzo długie i to po obu stronach oceanu spędziły razem. Ja miałam zamiar poczytać, a mecz miał lecieć w tle…Ale! Znajoma, wysyłając mi swój zestaw kibica, spowodowała u mnie zazdrość, więc zeszłam do sklepu skompletować własny. Kiedy wróciłam, było już jeden do zera. Noooszzzz! Siedziałam w stuporze, zastanawiając się, czy warto otwierać to bezalkoholowe piwo i prażynki, bo co tu świętować?? Otworzyłam. Piwo jest moczopędne, więc kiedy byłam w toalecie, padł kolejny gol. Remis. Potem zobaczyłam niestrzelonego karnego. Kiedy znowu zachciało mi się do łazienki, to bałam się ruszyć, bo z rachunku prawdopodobieństwa wychodziło mi, że będzie kolejny gol, niestety dla przeciwników. A potem to już czasu zabraknie. Siedząc karnie do końca meczu i niekoniecznie śledząc uważnie (szukałam torebki w necie) tak się oto przyczyniłam do sukcesu białoczerwonych i radości rodaków 😀

Zamiast żywej gęsi łabędzie z małymi z czarującego ogrodu…

I z własnego podwórka…

Biała też już kwitnie…

Ale bardziej cieszy kwitnąca cukinia… mniam…

Niestety piękna tawułka mi uschła z nieznanych przyczyn. I ogólnie kondycja kilku krzaczków jest wątpliwa. Tak jak moich włosów, które nie chcą przestać wypadać w ilości zatrważającej. Skłaniam się, że przyczyną jest anemia, piguły, ale LP również boryka się z nadmiernym wypadaniem, twierdząc, że to po covidzie. Była u lekarki- trycholog, która potwierdziła, że ma dużo pacjentek, którym po przechorowaniu zaczęły wypadać włosy i to nawet po 2-5 miesiącach od zachorowania.

Nieoczywista strata…

Nie pamiętam, kiedy i co mną powodowało, że założyłam konto na Instagramie. Zahasłowane rzecz jasna, hasłem, którego nie pamiętam, co też jest rzeczą oczywistą. Założyłam i tyle mnie tam było. Nie opublikowałam nawet pół zdjęcia, jednego słowa czy kropki. Nie zaczęłam nikogo podglądać obserwować, a sama mam podobno obserwatorów dwie sztuki, o czym doniosła mi Ata, bo ja na konto wejść nie mogę z przyczyn jasnych, rzecz jasna. I spuściłabym na to kurtynę milczenia, gdyby nie to, że od kilku miesięcy dostaje na skrzynkę mejlową komunikaty o nietypowym logowaniu z urządzenia, z którego zazwyczaj nie korzystam. Najpierw bagatelizowałam, bo przejęcie pustego konta przez hakera nie wydaje mi się niebezpieczne; wprawdzie podane jest moje imię nazwisko i podstawowy adres emilkowy, ale w końcu nie pełnię ministerialnej teki i nie posiadam danych wrażliwych jak pewien niefrasobliwy minister z rządu nam miłościwie panującego. Ale! Nie byłam pewna, czy przypadkiem hasło mojej skrzynki nie jest tożsame z instagramowym, co za czorta sprawdzić nie mogłam, gdyż od razu przekierowywało mnie do zmiany hasła. Zmieniłam. Tyle że własnej poczty. Tak na wszelki wypadek, bo z Ruskimi to nigdy nic nie wiadomo. Tak się wkręciłam, że to afera wysokiego szczebla ;p, bo te logowania to z Rosji (jak i u ministra), że wystraszyłam się, iż zhakują mi moją pocztę, kiedy kliknę link podany w emilce. No bo powiedzcie sami, przecież byle idiota ot tak nie próbowałby przejąć mojej tożsamości. Ja po prostu jeszcze nie odkryłam powodu prób włamania się na konto.

Dokonałam też spisu się. No właśnie. I być może grozi mi dwa lata więzienia. Uwzględniłam tylko OM we wspólnym domostwie „zapominając”, że nasz przyjaciel cudzoziemiec wciąż jest u nas zameldowany. Pomyślałam sobie, że uwzględni go OM, ale teraz czytam- co spisując, było dla mnie logiczne- że samoistnie już spisywać się nie musi.

zdjęcia z parku

Starych drzew się nie przesadza… tak mówią. Najbardziej żal mi jest lip i sosen oraz łąki pomiędzy.

Może krajobraz się nie zmieni, ale wpływu już na to mieć nie będziemy…

A w ogrodzie rozkwitła piwonia, na razie różowa i tak jakby mało efektownie…

I kwitnie stara akacja przy budynku gospodarczym(kiedyś) wybudowanym jeszcze przez Niemca, a teraz garażu-wiacie; cegły się zachowały…

I maki, które rosną w kilku miejscach…

Ogród się zmienia każdego dnia…Żar z nieba się leje, przydałby się deszcz…

Tonę…

W obfitości. Kolorów, zapachów, smaków, treli ptaków, życzliwości, spotkań, bliskości… Cudowny, czerwcowy czas. Z błękitnym niebem i zachodami słońca (wschody przesypiam całe życie, choć zdarzało mi się witać dzień, ale tylko wtedy, kiedy nie kładłam się spać przez całą noc).

Jestem pełna po brzegi radością istnienia, i nie tylko… bo oto prawie ja ;P

Prawie, bo jedna moja noga to czereśnie i sałatę trzeba gdzieś wcisnąć, a wtedy obraz niczym autoportret 😀

czereśnie z biedry ;pp

To czas, kiedy na niewiele rzeczy ma się czas, bo tak wiele innych go pochłania. Książkę czytam w momentach łapania witaminy D3, kiedy własny korpus leży w cieniu drzew, a reszta wystawiona na słońce. Chwila relaksu, odpłynięcie od rzeczywistości i zatonięcie w zmyślonych historiach, które mogły się zdarzyć. Późnym wieczorem mogę w końcu coś obejrzeć, co z reguły mnie usypia, bo powieki robią się ciężkie od nadmiaru bodźców w ciągu dnia. Lubię. Zawsze lubiłam różnorodną intensywność. Lubię zasypiać z błąkającym się uśmiechem na twarzy, czując, że dobrze przeżyłam dzień…

Niestety, tonę też w zalewie absurdu, który nam funduje ten rząd. Mimo wyłączonego telewizora przez cały dzień. Wystarczy chwila, spojrzenie, moment wsłuchania się, żeby kolejny raz z niedowierzeniem, z uniesionymi brwiami ze zdziwienia i otwartymi ustami, na których zamiera jedno słowo… a może dwa. Spis szkolnych lektur. Nowy. Takie będą Rzeczpospolite, jakie ich młodzieży chowanie. I tak koleżka Murzynek Bambo oraz „droga krzyżowa” (przez lektury) zostaną na wieki wieków amen.

PS. Co mogło pójść nie tak, kiedy trzynastego ledwo wyjechawszy za bramę przebiegł mi drogę czarny jak smoła kot? Przecież kot ci szczęście przynieść może, jeśli tylko chcesz… Chciałam, więc była cudownie dłuuuga niedziela w pięknych okolicznościach działkowych z cudownymi Czarownicami, potem poniedziałek i zakupy (sukienka i buty na wesele zakupione i to w tempie ekspresowym) oraz obiad z Dziećmi Młodszymi w restauracji (na zewnątrz; obłędne krewetki z jeszcze bardziej obłędnymi, chrupiącymi szparagami), spotkanie z Tatą… a wtorek… okazał się potworkiem. Hemoglobina w dół i krwinki białe i czerwone jak nasza drużyna narodowa w Petersburgu- nie popisały się ;). Totalnie. No i mam wakacje od piguł. Nie byłoby tragedii, bo ja lubię te przerywniki, kiedy nie muszę pilnować godzin i zrywać się z łóżka na śniadanie, ale na sam fakt, że za chwilę znów będę gnać do miasta i to w czasie największych upałów…robi mi się słabo! Miasta, które jest jedną wielką przebudową dróg! Wczoraj wyjeżdżałam z DM godzinę i to nie były godziny szczytu.

po drodze….

Nie mogłam się nie zatrzymać- odreagować, poczuć zapach i posłuchać brzęczenia pszczół… I tak wtorek nabrał łagodności… A środa to już kolorytu doda 😉 Na bank!

Sielanka nie trwa wiecznie…

W wielodzietnych rodzinach duża różnica wieku pomiędzy najstarszym rodzeństwem a najmłodszym to rzecz oczywista. (Tata od swojej najmłodszej siostry jest starszy o 17 lat). Rzeczą naturalną jest, że to się przekłada też na kuzynostwo.

Dziesięć lat sąsiedztwa i koleżeństwa, które z każdym minionym miesiącem i rokiem zacieśniało się w coraz większą zażyłość- przyjaźń. Wspólne kawki, herbatki, biesiady przy mocniejszych trunkach, pomoc w różnych życiowych sytuacjach. Dzielenie radości i smutków. I przyszedł moment, kiedy to wszystko się skończyło. Ból i rozczarowanie, milczący telefon, nieodpowiadanie na zaproszenie, brak reakcji na przeprosiny, na wyciągniętą do zgody rękę. Sielanka pomiędzy sąsiadami skończyła się, kiedy zostało wyrażone zdanie na temat związku dużo młodszej kuzynki jednego z dorosłym synem drugiego, a mianowicie kuzyn oblubienicy stwierdził, że chłopak na męża się nie nadaje. Zdenerwowało to kandydatka na męża i wyraził to w dosadnych słowach tak, że pół ulicy je słyszało. Podobno.

Wysłuchałam. Uśmiechnęłam się, bo jak dla mnie to żaden powód, żeby zakończyć dobre relacje sąsiedzkie. W końcu wybuchowo i dobitnie swe zdanie co myśli o sąsiedzie wyraził syn, który nie życzy sobie wtrącania się w jego związek, a nie jego rodzice. Dorosłe dziecko to byt osobny, nawet jeśli wciąż mieszka pod jednym dachem z rodzicami. I cóż to za przyjaźń, jeśli nie można porozmawiać, wyjaśnić, przeprosić, bo druga strona się obraża.

Znam życie. I często trzeba dać czas drugiej stronie na ochłonięcie. Może już nie będzie tak serdecznie, a przynajmniej nie od razu, bo kwas już się rozlał, ale jeśli jest duża wola z jednej strony na ratowanie tej relacji, to nabranie dystansu i przeczekanie przyniesie efekt.

Pocieszyłam. Poradziłam. Telefon zadzwonił. Ulga, bo wiele stresu, smutku i łez zostało wylanych. Miałaś rację – słyszę. Uśmiecham się.

Smutno mi, kiedy ludzie nie potrafią zawalczyć o dobre relacje, odpuszczają, tak jakby wspólnej przeszłości nie było… Jesteśmy różni, różnie reagujemy na konflikt bądź, kiedy niepostrzeżenie więzi się rozluźniają. Przeżyłam taką sytuację w dalekiej przeszłości, kiedy po raz pierwszy zachorowałam na skorupiaka. Miałam wokół siebie przyjaciół i mnóstwo znajomych wspierających, pomagających, ale kogoś zabrakło. Wszyscy się dziwili tą nieobecnością. Być może, gdybym była skupiona tylko na sobie, to poczułabym żal i rozczarowanie. Ale wiedziałam, że jej w tym samym momencie zawalił się świat i skupiła całą swoją energię na ratowaniu go, izolując się od wszystkiego i wszystkich. To nie była walka o życie i skończyła się porażką i wyrzutami sumienia wobec mnie. Niepotrzebnymi. Nie było nic do wybaczania, tylko do zrozumienia.

I dla oka- kwitnące rododendrony w zaczarowanym ogrodzie, których było mnóstwo i nie sposób wszystkie sfotografować 😉

Mnie jednakowoż zachwyciły kwieciste łąki…

zalec na takiej i zbijać bąki ;p

To jeszcze nie koniec przepięknych miejsc tego czarującego ogrodu….

A w poniedziałek…

Dla większości i przez większość życia poniedziałek to początek pracowitego tygodnia. Najpierw związanego z nauką, a potem już z regularną pracą. Kolejnego… i tak przez wiele, wiele lat… Od prawie siedmiu lat mnie to nie dotyczy, gdyż całkowicie zawodowo się wyłączyłam. Firmę na swoich barkach dźwiga OM, który lubi to co robi, i wiedząc ile stresu, energii i siły pochłania ta praca, chroni mnie nie tylko fizycznie, ale również psychicznie nie mówiąc o wszystkich problemach. Ale! Nie o tym ja chciałam… Drugą czynnością, jaką wykonuję po przebudzeniu (pierwsza to sięgnięcie po wodę), jest spojrzenie w telefon na wszelkie wiadomości, które przyszły, kiedy spałam. A kiedy już ogarnę śniadanie to rzucam się na FB z prasówką 😉 Nie inaczej było wczoraj. Dobrze, że rano piję tylko wodę, bo prawie oplułam ze śmiechu telefon… gdyż fejsbuk stwierdził, że dość obijania się, totalnego lenistwa, śniadań w łóżku… i na „dzień dobry” rzucił we mnie propozycją 😀

I teraz pluję sobie w brodę, że spędzając wakacje u babci na wsi „doiłam” pszczoły, a nie krowy. Miałabym wyuczony fach w ręku, a zarobek godny biorąc pod uwagę rozpędzoną inflację, która zżera moją skromną rentę na waciki ;p Na szczęście z głodu nie przymieram, gdyż każde wyjście do ogrodu powoduje, że coś tam przeżuwam…

Buraczki też już wzeszły, więc plewienie będzie na swoim 🙂

A tak serio to tęsknię za czasem, kiedy praca układała mi grafik dnia. Wypełniając go intensywnie, ale i przyjaźnie, bo mogłam planować podług siebie, choć nie zawsze aż tak elastycznie jakby się chciało. Często w nocy…ale ja to lubiłam. Z drugiej strony doceniam ten wymuszony wolny czas, w którym dni się mylą podobne jeden do drugiego. Myślę, że to brak równowagi doskwiera, że ten „odpoczynek” przyszedł za wcześnie i niezasłużenie…

A w ogrodzie… mym własnym, kwitną irysy…

Piwonie dopiero w nienapęczniałych pąkach- chwilę trzeba będzie poczekać… Ale i tak codziennie zrywam bukiet pt. Plony ziemi, który potem zjadam…

Pięknego czerwcowego tygodnia dla Was 🙂

ps. Szczepmy się! Doniesienia z UK o indyjskiej mutacji wirusa brzmią niepokojąco. Czas wakacji to czas totalnego poluzowania nie tylko w obostrzeniach, ale przede wszystkim w zachowaniach ludzi… Jakaż to fala oburzenia i zarzut segregowania ludzi spłynęła na organizatora Pol’and’Rock Festival, który według wytycznych MZ i za aprobatą publiczności, która w głosowaniu wybrała taką właśnie opcję, że festiwal dla większej liczby osób (20 tys.), ale zaszczepionych- widać, że sporo osób jeszcze nie dorosło do rzeczywistości, w jakiej przyszło nam żyć.

Czarujące okoliczności…

Przyroda nie musi być nużąca dla dwunastolatka, dziewięciolatka i trzylatki. W tym wieku dzieci jeszcze są ciekawe otaczającego ich świata, nawet jeśli to świat kilkadziesiąt kilometrów od domu. Dla chłopców, którzy już fura, komóra, koledzy, rower, hulajnoga, komputer- spacer wśród pięknych okoliczności przyrody jest wciąż przygodą. Dla dziewczynki to zaczarowany ogród pełny tajemnic odkrywanych na każdym kroku. I fajnie jest zejść z utartych ścieżek…

Nawet, kiedy pod stopami są kamienie i jest pod górkę…

To starszy brat zawsze poda pomocną rękę…

Razem też można poobserwować pawie, które jak rasowe modele prężyły swe wdzięki…

Pawie skradły serca i uwagę dzieci, ale nie tylko im. Oswojone przedstawiły swoisty taneczny spektakl, więc wszyscy byliśmy oczarowani. Posiłek w ich towarzystwie, pyszna kawa i ciasto dodały normalności, której tak brakowało przez ostatni czas…

Rododendrony i inne kwiecia, krzewy i drzewa, które swoim zapachem osnuły każdą ścieżkę, każdy zakątek ogrodu pewnie jeszcze pokażę w następnym poście. Dziś czeka mnie kolejny intensywny dzień, zakończony przyjacielskim spotkaniem przy grillu. Typowym z karkówką i boczusiem. I z piwem. Jak dla mnie bezalkoholowym. (A tej nocy miałam koncert, bynajmniej nie słowiczy, z fajerwerkami wrr wieś pije i tańczy – szkoda tylko, że muzyka nie w moim guście ;p, na szczęście sen przyszedł szybko, mimo dwóch wypitych kaw tego dnia).

Mam nadzieję, że Wam też ten wolny czas mija czarująco. Bo pogoda jest wyśmienita. Ciepło i słonecznie, a kilkugodzinny brak słońca podczas pobytu w dendrologicznym ogrodzie był przez nas prawie wymodlony 😉 Ucieszyłyśmy się z LP, bo choć drzew tam pod dostatkiem i pewnie zdjęcia byłyby piękniejsze, to jednak umordowałybyśmy się bardziej, gdyby padał żar z nieba…

Uśmiechu dla Was 🙂

Być dzieckiem..

Zafundować sobie w Dniu Dziecka wizytę u stomatologa, to tylko ja mogłam wpaść na taki pomysł. Zamiast rozpieszczania/pielęgnowania tego, co zachowało się we mnie z dziecka, poddałam się torturom. Niby poszłam tylko na przegląd i czyszczenie po dłuższej przerwie i skontrolowanie, czy ból, który się pojawił jakiś czas temu, spowodował niemiłe konsekwencje. Pani doktor wysłała mnie na prześwietlenie, bo jej (nie pierwszy raz) kości się nie podobają. No cóż. Z robiłam z marszu, mimo iż rejestracja tylko przez telefon, ale jak już wlazłam, to miła pani z obsługi aparatu powiedziała, że z robi od ręki. Miłe. Przynajmniej nie muszę w tę i z powrotem gnać do ŚM w innym terminie. Od razu też zabukowałam sobie kolejny termin u pani doktor.

Macie w sobie coś z dziecka? Jestem przekonana, że każdy ma. U mnie chyba na pierwszym planie jest radość z drobiazgów. A najbardziej żałuję utraty beztroski- myślę, że to jednak jest nieuniknione, jak się wkracza w dorosłość.

Choć po/w drodze beztrosko poszwendałam się po chaszczach i w nagrodę uwieczniłam pierwsze maki…

Dla dorosłych dzieci mam słodkie conieco zakręcone w słoikach…

lekki podręczny stoliczek od Dzieci Młodszych na taras i do ogrodu, żeby sobie postawić przy leżaku 🙂 a miody smakowe zakupiłam po raz pierwszy, choć zawsze przywożę do domu miód z różnych regionów, jeśli gdzieś jestem w podróży.

Najmłodsi obdarowani zostaną z jednodniowym poślizgiem, bo ten radosny dzień spędzili u Taty. Rodzice opiekują się nimi naprzemiennie i od samego początku ustalili, że nie jest to tydzień na tydzień, dlatego nie widzą dzieci najdłużej tylko przez pełne dwa dni z rzędu- i są to sobota i niedziela co drugi tydzień.

Trudno być rodzicem. A kiedy dzieci mają dwa równoległe domy, jeszcze trudniej.

Bzy powoli przekwitają, ale są takie, które dopiero co zaczynają kwitnąć…

bezik przed domem LP 🙂

Kawa z przyjaciółką pośród zapachów z ogrodu w otoczeniu bujnej zieleni zrodziła plan wycieczki w miejsce urocze i mocno pachnące. W piątek. Mam pewne obawy, bo zabieramy Najmłodszych plus synka LP. Na wszelki wypadek zapakujemy wózek dla Zońci (i kartonowe nocniki ;p) Ale to niejedyny plan, bo zarezerwowałyśmy z Tuśką pobyt w górach. Nigdy nie planowałam tak konkretnie wakacji z dwumiesięcznym wyprzedzeniem. No dobra raz. Ale wtedy leciałam za ocean i potrzebowałam wizy dla się i dziecka. W pandemii jednak terminy rozchodzą się jak świeże bułeczki…