Ruch to zdrowie…

Czyżby? 😉

Sponiewierał mnie czwartek fizycznie, że na koniec dnia, to tylko długa kąpiel w wannie i łóżko. Niby nic wielkiego, bo porządki w domu robiły się rękoma pani sprzątającej, ale że myła okna na górze, a czas ograniczony, to wokół coś tam ogarniałam, czego zazwyczaj nie robię. W międzyczasie pojechałyśmy z Tuśką do Miasteczka na zakupy ogrodnicze i na cmentarz. Niby trzy czwarte roboty ogarnęła córcia, ale… A jak przyjechałam- z jedną begonią do doniczki na stolik tarasowy- to wzięłam się za zamiatanie tarasu (umyty został już innymi rękoma) i wyrzucanie z donic zasuszonych badyli, i się zwyczajnie zmachałam. No ale jak tak kwiatka posadzić w bałagan i brud jeszcze zimowy? Mus był… A potem jeszcze na dyżur do Zońci, bo Tuśka na jogę, a Pańcio na taekwondo. Praca fizyczna i świeże powietrze zrobiły swoje, więc zapadłam się w fotelu i z wygodnej pozycji obserwowałam Księżniczkę, jak na swojej własnej macie wyczynia różne wygibasy. (Brat z mamą ćwiczą, to przecież nie będzie gorsza ;p). Normalnie druga Chodakowska czy Lewandowska, jeśli chodzi o ćwiczenia w parterze: jedna nóżka do góry i jedna rączka- naprzemiennie; skręty tułowia, „koci grzbiet”, wymachiwanie nóżek, przewroty…  Podziwiałam, z zachwytem bijąc brawo, za co byłam nagradzana promiennym uśmiechem. Normalnie to na tej macie siedzę/leżę i wygłupiam się bądź bawię razem z Zońcią, no ale nie tym razem. Nie mogłam się przeforsować, coby mieć siłę na drugi dzień, bo czekał nas wspólny wieczór, cała nocka i poranek. Mamo, ale wiesz, że Zońcia już nie śpi 12. godzin. O matko i córko, i co teraz- śmieję się. Dziewczynka już piętnaście po dwudziestej spała smacznie, a obudziła się dwadzieścia po szóstej, co usłyszałam i zobaczyłam na podglądzie. Dziecko sobie pogadało, pobawiło pieluszką, popróbowało zdemontować z łóżeczka sówkę, która ją bezczelnie podglądała, przesyłając obraz i dźwięk, i trwało to z godzinę, a babcia w tym czasie sobie jeszcze podrzemała, bo przecież odwykła od wstawania bladym świtem… do niemowlaków 😉

Marzec się kończy, w międzyczasie moim chłopakom przybyło lat. Czas nie czeka, aż człek się obudzi z letargu i złapie oddech by żyć „na pełnej petardzie”. Minęło 40 dni od śmierci, więc- z dwudniowym poślizgiem- dziś jest msza za Mam, a potem rodzinny obiad u Tuśki.

I wiosna już coraz bardziej kolorowa, rozświergotana. I widniej dłużej będzie. Osobiście wolałabym, jakby nam zostawili czas letni. Nie zależy mi, żeby ranki były widne, bo i tak najczęściej je przesypiam ;). Ogólnie jestem za tym, żeby na ten przykład lekcje zaczynały się o dziewiątej, przynajmniej w starszych klasach, kiedy uczniowie są już samodzielni i chodzą z własnym kluczem. (My- nasze pokolenie- chodziliśmy już często od pierwszej klasy). Bo człowiek najpierw przeżył traumę wczesnego wstawania, jak sam chodził do szkoły, a potem jak dziecka własne.

Chyba odpłynęłam od brzegu…;p

Zdążyć za życia…

Przezorny zawsze ubezpieczony- ta maksyma przyświeca wielu, także i nam. Niestety czasem przezorność jest niewystarczająca, szczególnie kiedy doradca wprowadza w błąd przez swoje niedopatrzenie. Czasem okoliczności, w jakich trzeba podjąć czynności zabezpieczające są trudne, niewystarczające, a jedna mała nieruchomość bruździ w tym, żeby czuć się bezpiecznym, w prawie.

Wydawało się, że firma została zabezpieczona w razie śmierci jednego ze wspólników. I tak by było, gdyby nie jeden element, co uświadomił notariusz, u którego odbył się podział spadku. Zaczęła się wędrówkach po prawnikach, bo czas naglił. Nieprzespane noce i wizja czarnych scenariuszy to codzienność. Do wtorku. W poniedziałek późnym popołudniem zostałam poinformowana, że moja obecność dnia następnego w kancelarii jest konieczna. Szybka decyzja, jeszcze szybsze spakowanie podręcznej torby i spokojna jazda do DM. Wolałam tak, niż wstawanie bladym świtem i gnanie na złamanie karku z obawy utkwienia w korkach.

Dla całej naszej trójki było niewiadomą na czym stanie i czy rozwiązanie będzie już tym ostatecznym. Na szczęście w listopadzie zmieniły się przepisy na korzyść (nastąpiła dobra zmiana!), więc szanse na uratowanie spółki były duże. I tak się stało, a ja zostałam jako spadkobierca 1/4, wspólnikiem. Na ten czas. Lecz najważniejsze, to widok, jak z Taty choć trochę schodzi napięcie ostatnich tygodni.

Najlepszym wyjściem jest zabezpieczenie wszystkiego za życia, w pełnym zdrowiu. Bo mimo iż wszystko wydaje się proste w sprawie dziedziczenia- jak w naszym przypadku- to kiedy rodzice nie są zwykłymi emerytami tylko prowadzą firmę, jako daną spółkę, mogą powstać schody, które prowadzą do jej likwidacji, jeśli nie było wcześniej pewnych zapisów w statucie. Nie było.

W obliczu śmierci nie każdy potrafi podjąć rozmowę na tematy ostateczne, zrobić „porządek” wokół siebie, szczególnie gdy chorowanie pochłania całą jego energię, a jej resztkami trzyma się nadziei na wyzdrowienie. Dla niektórych jest to jak przekroczenie granicy… Strach. Zaklinanie. Wyparcie. Jednak najczęściej jest tak, że postęp choroby nagle przyspieszy i zabraknie czasu. Zaskoczy.

Nie zawsze da się wszystko przewidzieć, ze wszystkim zdążyć, czasem okoliczność nie pozwolą, innym razem zmiana prawa zaskoczy. Warto jednak pomyśleć zawczasu co i komu chce się pozostawić po sobie.

 

 

Teraźniejszość…

jest ulotna. Dzień za dniem, godzina za godziną, minuta… sekunda… Staram się każdą chwilę przeżyć świadomie, odczuwalnie. Zmysłami. Nie zawsze mi to wychodzi, często minuty mi uciekają, łącząc się w pasmo pustych godzin. Nie lubię tego. Budzi to we mnie poczucie utraconego czasu. Przygnębienie. Nie lubię też, kiedy dopadają mnie nieznośne, nieustępliwe myśli, które wdzierają się do głowy mimo postawionych im barier. Nie w każdych okolicznościach sztuka wyparcia, którą opanowałam do perfekcji, zdaje egzamin.

Otwieram szeroko okno i wpuszczam wiosenne słońce do domu. Zapach powietrza miesza się z zapachem pyrkającego na gazie rosołu z francuskiej kaczki. Zaglądam na blogi, uśmiecham się czytając, lecz gdy wzrok pada na krajobraz za oknem, to mimo iż widzę pąki liści na drzewach, rzednie mi mina… To nie jest już ten sam widok. Mur zieleni po drugiej stronie siatki runął- nie licząc rachitycznej sosny- obnażając brzydotę sąsiedzką. Sami musimy też wyciąć jednego świerka, bo nie wytrzymał zeszłorocznych upałów. A może został zamordowany…? Dostaję zdjęcie poważnie siedzącej w wózku Zońci na spacerze. Świat z punktu siedzenia jest o wiele ciekawszy niż z pozycji leżącej. Wraca uśmiech.

Patrzę na taras, który doprasza się wiosennych porządków. Biorę ze sobą rękawiczki robocze i… wsiadamy z Tuśką do Ceśki i jedziemy na cmentarz. Patrzę w telefonie na aplikację pogody i decyduję, że w czwartek pojadę do sklepu ogrodniczego po kwiaty. Wiosenne. Posadzimy je na grobie…

 

Przepraszam, że żyję…

Znacie ten typ? Macie kogoś wokół siebie takiego, przezroczystego, usuwającego się z drogi, unikającego interakcji, jednocześnie wrażliwego, dobrego człowieka? Nigdy nieproszącego o pomoc, nawet drobną, okazującego ogromne zdziwienie, że ktoś jednak tę pomoc nie tylko oferuje- i tu najczęściej spotyka się z odmową, no bo jakże tak- ale wprowadza ją w czyn. Bo najważniejsze, to żeby nie wadzić nikomu.

Miła, spokojna, życzliwa…mimoza, którą najchętniej człowiek by potrząsnął, żeby się obudziła. Że nie można wszystkiego przyjmować, co życie przynosi, z akceptacją, że już nie można nic na to poradzić, zmienić. Z przekonania, że z każdym problemem trzeba się zmierzyć samemu, a jak przerasta własne siły, to…trudno. Taki los.

Ofiara losu! Budząca życzliwe współczucie, ale i złość. Złość, bo wcale nie jest łatwo z taką osobą funkcjonować czy to w życiu prywatnym, czy zawodowym. Ustępliwą na każdym kroku, bezkonfliktową, schodzącą człowiekowi z drogi, ale tak naprawdę wzbudzającą przez to wątpliwości, czy faktycznie akceptującą daną sytuację. Bo przecież sama z siebie nie powie NIE! I weź się człowieku domyślaj, co taką gryzie od środka.

Mąż ją zdradza. Trudno. Dobrze, że wrócił, bo sama by sobie nie poradziła. Córka narkomanka narobiła długów- to nic, że pełnoletnia- matka spłaca kredyt. ZUS odmówił dalszych wypłat zwolnienia, lekarz medycyny pracy nie wystawił zgody na jej kontynuację. Trudno. Widocznie tak musi być…

*

Wiosna! Cieplejszy wieje wiatr 🙂 Jutro ma być 18 stopni! Wczoraj pojechaliśmy z OM do ŚM na zakupy. Ja przy okazji, bo mężowaty chciał kupić sobie buty. Ale jak to z reguły bywa, najpierw mnie podrzucił do CH, a sam pojechał jeszcze załatwiać pierdylion spraw. Weszłam tylko do jednego sklepu z odzieżą i wyszłam z dwiema parami spodni i cienkim sweterkiem z rękawkami 3/4 (takie lubię, bo są praktyczne dla mnie), po czym klapnęłam na ławkę i czekałam na powrót OM. Poszliśmy najpierw do restauracji na obiad, a potem zakupić obuwie. No i przy okazji kupiłam też sobie, a co! Nowe buty na wiosnę… taaa… jakieś takie mało wiosenne ;p

Na nosie mam nowe okulary. I powiem tak, że zachwycona nie jestem, raczej zmartwiona, bo jeśli chodzi o dal, to jest dobrze, cieszy mnie poprawa widoczności, choćby na ekranie telewizora. Ale! Czytanie to jakiś koszmar. Tak wiem, dopiero mam je na oczach od środowego wieczoru, a w ulotce jest napisane, że trzy dni do dwóch tygodni trwa akceptacja. Tylko że według mnie coś jest nie tak, gdyż najlepiej mi się czyta na ekranie telefonu, zaś kiedy biorę książkę do czytania, to muszę znaleźć sobie odpowiednią pozycję dla oczu, a dziś pierwszy raz odpaliłam laptopa, którego mam na łóżkowym stoliku i…totalna porażka. Post jest w mękach pisany i z przerwami*, bo raz widzę, lecz częściej nie widzę, a szyja mnie boli od zadzierania głowy do góry. I nie wiem, czy ze mną jest coś nie tak, czy z okularami. Ale jeśli uniosę je wyżej i wtedy dobrze widzę z bliska, to podejrzewam, że mam je źle dopasowane. Dam sobie czas te dwa tygodnie i jak nic się nie polepszy, to jadę do optyka.

*Dzwonek do drzwi jakby się paliło. Lecę po schodach z patrzałkami na nosie, modląc się, żeby nie wywinąć orła. Wpuszczam roztrzęsioną Tuśkę, trzymającą Zońcie na rękach. Przyjechały prosto z wiejskiej przychodni zdrowia, gdzie dziecko miało zostać dziś zaszczepione. Nie zostało, mimo iż lekarz stwierdził, że jest zdrowe. Ale z wywiadu się dowiedział, że dwa dni temu jeszcze robiła luźne kupy, więc stwierdził, że trzeba tydzień odczekać. I nie byłoby problemu, gdyby nie fakt, że pani pielęgniarka od szczepień w ośrodku pojawia się raz na miesiąc, a i bywa że raz na dwa. Przez to nasza Księżniczka, mimo że zaraz skończy 8. miesiąc, na koncie ma tylko jedno szczepienie i komplet na rota. Bo, a to z powodu kataru, który skończył się trzy dni temu, a to z powodu jakiegoś wirusa panującego w przedszkolu i racji posiadania brata przedszkolaka, była dwa razy odroczona. Jak już minął termin karencji, to nie było komu zaszczepić. Z hukiem pożegnała się z przychodnią i zostawiając mi Zońcię, pojechała wraz z R. przenieść dziecko do przychodni w Miasteczku. Tam szczepienia odbywają się dwa razy w tygodniu, a jak jest potrzeba, to można zaszczepić dziecko w każdy dzień, tyle że będzie miało kontakt z chorymi pacjentami w poczekalni. Żeby była jasność, Tuśka nie wkurzyła się na lekarza ani na pielęgniarkę, że odmówili zaszczepienia, tylko na brak dostępności. Odkąd przyjeżdżają lekarze z zewnątrz, a nie tak jak kiedyś był jeden lekarz stały na miejscu, to ta dostępności jest mocno utrudniona. Za czasów niemowlęcych Pańcia, tak nie było. Codzienna nieobecność pielęgniarki uprawnionej do wykonywania szczepień komplikuje wszystko. Tuśka zapytała się, czy przyjedzie specjalnie zaszczepić w następną środę i usłyszała odmowę oraz słowa, że dlaczego pani się tak przejmuje, przecież rodzice cieszą się, jak ich dzieci mają odroczone szczepienia.

Kurtyna.

 

Miejsce…

Niektórzy szukają je przez całe swoje życie albo przynajmniej przez jego długi okres. Są tacy, co nigdy go nie znajdują, wciąż gnani genem przygody do zmian, niemożliwości osadzenia się w jednym miejscu, w jednym mieście, w jednym kraju… I są tacy, co 3/4 swojego życia spędzają w tych samych murach…

Moi rodzice przeżyli razem ponad 50 lat w tych samych czterech ścianach wieżowca z płyty, w niedużym mieszkaniu na drugim piętrze. Moja mama nigdzie nie chciała się ruszyć stamtąd, choć od czasu do czasu pojawiały się od strony taty sensowne propozycje- najczęściej budowy domu. Bo po pierwsze, osiedle blisko centrum, dobrze skomunikowane, po drugie- bo po pierwsze, czyli wszędzie blisko! Tata swoje zapędy budowlane najpierw zrealizował poprzez pomoc w budowaniu naszego z OM domu, a potem wybudował własny na wsi, do którego miał zamiar wprowadzić się już na stałe na emeryturze. Z Mam. Problem był jednak w tym, że Mam nie chciała zamieszkać na wsi, a Tata, choć emeryturę pobiera już od ponad dziesięciu lat, to wciąż praktycznie na niej nie jest. Dom przez te lata stał się miejscem weekendowym, a w styczniu przeszedł na własność Tuśki.

Mama nic nie mówiła na temat, gdzie by chciała być pochowana. Dużo wcześniej, jeszcze w zdrowiu, mówiła o swoim rodzinnym miasteczku, ale nie jakoś kategorycznie, bardziej chyba z sentymentu. Tę decyzję zostawiła nam. To Tata zdecydował, że pogrzeb nie będzie w DM, tylko u nas, odprawiony przez zaprzyjaźnionego księdza w cerkwi. W pierwszej chwili chciał pochować na naszym wiejskim cmentarzu, ale zaprotestowałam przy poparciu Tuśkowym. Argumentem było to, że Mam nigdy nie chciała mieszkać na wsi, a w pobliskim Miasteczku są groby bliskich OM, w tym ojca. Gdy OM zadzwonił z informacją, że już jest załatwione miejsce, to poinformował mnie, że wykupił dwa…dla nas też; spytałam się, czy dawali w promocji- drugie 50% taniej ;D- że nie mógł się oprzeć, a Tatę poinformowałam, że jak przyjdzie czas, to znowu będziemy wszyscy razem, blisko siebie.

Za wiejskim cmentarzem przemawiała lokalizacja i to, że jest zielonym miejscem, otoczonym drzewami- nieopodal jest las- bardziej przytulnym, co tu mówić, dużo ładniejszym, niż ten w Miasteczku. Ale! Mieszkam na wsi już prawie 30 lat i byłam na nim tylko trzy razy: dwa razy z powodu pogrzebu, raz na spacerze z LP. Nikt z rodziny nie został na nim pochowany, a ja szczerze mówiąc, nie miałam ochoty bywać na nim i spotykać ludzi, którzy mnie znają, a ja ich niekoniecznie.

Wczoraj minął miesiąc… Wracałam z ŚM, akurat wyszło słońce, więc postanowiłam od razu jechać przez Miasteczko, żeby wstąpić na cmentarz, zapalić znicz. Brzydota miejsca mocno mnie uderzyła. Wycięto sporo drzew, a te, które pozostawiono, mocno zostały przycięte- zostały tylko główne pionowe konary. Wiało. Wiatr porozwalał znicze, fruwały nawet wiązanki… Widok jak po apokalipsie… szczególnie w tym miejscu, gdzie jest grób Mam i Teścia, czyli w nowej części, za kaplicą. Okolica wokół cmentarza też nieciekawa, niezagospodarowana, brzydka…

Walcząc z wiatrem, łzami, zapaliłam znicze i… porozmawiałam z Mam. Króciutko, bo nie tylko mnie przewiało, ale i przewróciło, jak kucałam.

Naszły mnie wątpliwości, a raczej żal, że w tak szkaradnych okolicznościach przyrody spoczywa Mam. Tym bardziej, że wracając, przejeżdżałam koło cmentarza wiejskiego… Z drugiej strony, nie zmieniłabym i tak swojej decyzji. Kiedy byliśmy ostatnio z OM na cmentarzu, to spotkaliśmy przy grobie jego taty, ciotkę- dawno już jej nie widziałam, nawet nie widziałam, że przeprowadziła się z naszej wsi do Miasteczka, do bloku. Pomyślałam sobie wtedy, że tu zamiast obcych ciekawskich oczu, będę spotykać rodzinę…  A przede wszystkim, tą decyzją ułatwiłam na przyszłości swoim dzieciom i wnukom opiekowanie się grobami- będą mieć nas wszystkich w kupie 🙂

 

 

Umierać czas!…

Nic tylko umierać!- Tymi słowami skwitowała wizytę w prywatnym gabinecie siedemdziesięcioletnia pacjentka, po usłyszeniu słów: takich osób jak pani, w tym wieku już się nie operuje. Dostała za to skierowanie na rezonans magnetyczny. Wizyta była w grudniu, termin rezonansu pod koniec kwietnia. Z bólem przyjęła tę wiadomość, odliczając dni do badania. Rejestrowała ją telefonicznie córka, więc to ona dostała telefon, że trzeba dostarczyć  skierowanie, bo termin się zbliża. Wysłała. Po kilku dniach kolejny telefon od rejestratorki, która bezdusznym głosem poinformowała, że pani A. zostaje wykreślona z kolejki, gdyż skierowanie jest z prywatnego gabinetu. Córka zaprotestowała, bo przecież nikt jej wcześniej nie poinformował, że musi być od lekarza, który ma podpisaną umowę z NFZ (ani sam lekarz, ani nikt przy rejestracji), ale w odpowiedzi usłyszała, że jak pani A. leczy się prywatnie, to może też prywatnie zrobić badanie. Bezczelność w pięknym wydaniu, noszz kurka! Deczko te słowa ją obezwładniły, ale widząc już oczami rozpacz swojej mamy, zapytała się, czy jak doniesie odpowiednie skierowanie od specjalisty, to czy mama będzie miała zrobione badanie w terminie, na które przecież czeka 4 miesiące. Nie! Bo wtedy im się daty nie będą zgadzać. Co ma piernik do wiatraka? Córka zaniemówiła. Usłyszała jeszcze pytanie, czy chce, żeby jej odesłać to skierowanie, czy mają go wyrzucić. Wyrzucić, bo w domu ma kopię.

Naocznie widziałam, w jakim szoku była, bo rozmowa toczyła się w mojej obecności. Szkoda tylko, że nie na głośno mówiącym i, że nie wiedziałam w ogóle o co chodzi, bo może zareagowałabym odpowiednio, nie dopuszczając do wykreślenia z listy oczekujących na badanie. Dopiero po chwili streściła mi całą historię, łącznie z wizytą u lekarza, nie mogąc dojść do równowagi, gdyż cały czas powtarzała, że co ona powie mamie. Nic, tylko złożymy się z rodzeństwem i zrobi badanie prywatnie– stwierdziła załamana, ale też wkurzona na bezduszność jakiejś paniusi. Kurka wodna! Nikt mi nie wmówi, że późniejsza data wystawienia skierowania- wciąż jeszcze długo przed terminem badania- ma jakiekolwiek znaczenie dla NFZ. Teoretycznie, to powinno ich zadowolić, bo w statystykach wyjdzie, że pacjenta nie czekała czterech miesięcy, a półtora- dobra z(a)miana! To tylko jakieś widzimisię paniusi albo wewnętrzne ustalenia przychodni, nie wiem, bo trudno mi to pojąć. Najbardziej mi tu pasuje brak kompetencji i dobrej woli. Dlatego poradziłam, żeby tej sprawy tak nie zostawić i udać się osobiście po wyjaśnienia do przełożonych, dlaczego w takiej sytuacji pacjentka wypada z kolejki i ponownie musi czekać kilka miesięcy.

No zjeżyłam się!!! Czy przypadkiem minister zdrowia szumnie nie zapowiadał zniesienie limitów na badania tomografem i rezonansem? Tak się tylko pytam…

*

Popłakałam się nad garem zupy gulaszowej, bynajmniej nie z powodu tego, że wyszła mi za ostra. Pierwszy raz gotowałam taką klasyczną, na wołowinie- taką, jaką zawsze gotowała Mam. I nie mogłam zadzwonić do niej, żeby podpytać o szczególiki… Mam tylko nadzieję, że Tacie będzie smakować, przyjeżdża do nas z samego rana pociągiem (w poprzednią niedzielę Dziecka Starsze z Najmłodszymi byli u niego w odwiedzinach). Wciąż się nie mogę przyzwyczaić, że nie ma go na wsi w każdy weekend.

Wiosna półgębkiem co najmniej 😉 Bociany są i pierwsza burza za nami!

Wiosennego weekendu!

Zajrzeć w dno…

Nie powiem, żebym się nie zestrachała tym moim nagłym potrójnym widzeniem, które wprawdzie po dwóch dniach minęło, ale już wcześniej miałam kiepski komfort podczas czytania… I nie powiem, że nie jawiły mi się guzy w mózgu zamiast dziur, które mam na pewno, szczególnie że OM poinformował mnie, że Rodzinna się pyta, kiedy miałam robiony PET. No wystraszyła mi chłopa! Od razu w poniedziałek zadzwonił do swojego okulisty i w środę znalazłam się w gabinecie, gdzie lekarz wypytał mnie o moje choroby i z jakim problemem przyszłam. Doktor zasugerował, że prawdopodobnie to potrójne widzenie spowodowała pęknięta żyłka w oku. Diagnostyka to potwierdziła, że nic złego się nie dzieje, oprócz lekkiego astygmatyzmu i pogorszenia widzenia literek na planszy. Zajrzał mi też w dno oka i też niczego niepokojącego nie zobaczył. Po czym uświadomił mnie, że muszę mieć jedne okulary do czytania, drugie do oglądania telewizji z dala, ale że mam ładne oprawki w starych do czytania, to mogę wymienić tylko szkła. I widzimy się za dwa lata 🙂 Wyszłam cała w skowronkach, że mój wzrok wciąż w miarę bystry, więc okulary tylko do czytania i oglądania oraz te przeciwsłoneczne, że nie grozi mi jazda tylko w roli pasażera ani zaćma, jaskra czy inna cholera, gdy pani optyk mnie się zapytała: To co, robimy progresywne? Ale dlaczego?- pytam kompletnie zdziwiona i mówię, co mi doktor powiedział na temat okularów. No właśnie, potrzebuje pani do czytania i do patrzenia w dal. Ale po co?- próbuję wyjaśnić, że ja te drugie, tylko do oglądania telewizji, bo przecież normalnie wszystko widzę, nie potrzebuję nosić przez cały czas. I wtedy pani kazała mi przeczytać z miejsca, w którym stałam, co jest napisane na certyfikacie wiszącym na ścianie. Poległam. Po czym założyła mi jakieś szkła na nos i wtedy zobaczyłam. Jeszcze nie wierzyłam, że będę musiała nosić okulary na co dzień. Przecież doktor tego nie powiedział! Pani spokojnie i z uśmiechem tłumaczyła, że to wynika z tego, co napisał na zleceniu na szkła. Odwróciłam się do OM, który przez cały czas namawiał mnie na progresywne, i powiedziałam, że o to dopadła mnie starość ;p Uległam. A na dodatek zamówiłam też progresywne przeciwsłoneczne, bo doszło do mnie, że używam ich często nawet w pochmurne dni, jadąc autem.

A z tym dnem oka to ja mam ambiwalentne odczucia. Bo pierwszy raz długo i namiętnie zaglądał mi Profesor dwadzieścia lat temu w klinice, po czym stwierdził, że gdyby nie fakt, iż właśnie mi usunięto pierś z powodu raka (badanie było jeszcze w czasie pobytu w szpitalu), to jestem zdrowa jak ryba. No to wtedy sobie pomyślałam, że może usunięto wszystko i faktycznie tego raka już nie ma, bądź jednak moje oczy mogą kłamać. Drugi raz zajrzano mi dwa i pół roku później w Toronto, i wtedy usłyszałam, że dożyję osiemdziesiątki. I jak widać tego się trzymam pazurami! ;p Z wczoraj wiadomość, że to tylko pęknięta żyłka, a nie przerzuty, i w tym dnie nic nie siedzi (jak wiecie, można wykryć różne choroby), to ja już naprawdę nie wiem, czy te moje oczy prawdę mówią 😉

A może powinnam pójść do Medium, żeby się przekonać? Tuśka poszła. Za namową szwagierki i jej koleżanki. Patrzyłam na nią zdziwiona z lekkim przerażeniem, kiedy poprosiła o przypilnowanie dzieci w tym czasie.

P.S.

Ogłaszam wiosnę! Widziałam dwa bociany lecące nad łąką 🙂

Nie łażę po sklepach, ale byłam na poczcie i dodarło do mnie, że znów święta za pasem.

 

 

Trochę elektroniki…

…i człek się gubi 😀

Przedpołudnie piątkowe było dość spokojne i leniwe. Dopiero na 13.30 był zaplanowany wyjazd do ŚM, więc w swoim rytmie przy akompaniamencie świszczącego wiatru za oknem ogarniałam się i przestrzeń wokół. Nie czułam żadnej ekscytacji, wielkiej radości, co nie znaczy, że ich nie było, ale gdzieś tam głęboko siedziały i nie chciały wypełznąć na wierzch. Zauważył to Pan, z którym dokonywaliśmy transakcji w salonie, bo spytał się mnie czy się dobrze czuje, i zaraz padły słowa: nie cieszy się pani? Cieszę się –odpowiedziałam głośno, ale nie wiem, czy mi uwierzył, gdyż nie skakałam z radości, na twarzy nie miałam permanentnego banana i nie świeciły mi się oczy z pożądania. Pan przeszedł do objaśniania różnych kwestii związanych z użytkowaniem i, kiedy objaśniał ważność dwóch numerów telefonicznych, przerwałam mu z uśmiechem, że wystarczy mi znajomość numeru do OM. Zapewnił mnie, że jak zadzwonię pod jeden z nich, to już nie będę musiała dzwonić do męża, bo zapewnią mi full serwis- nawet samolot, serio. Aż mnie kusi, by wypróbować 😉 Potem poszedł po auto, które było w trakcie mycia i wjechał nim do salonu, co było dużym plusem, bo za oknem wciąż hulał wiatr. Zaczęło się objaśnianie co do czego. Na pierwszy ogień poszła maska, co od razu skwitowałam, że to będzie pierwsze auto, w którym będę wiedziała jak ją otworzyć (wydaje mi się, że już zapomniałam, a raczej na pewno), ale ta wiedza tak naprawdę nie jest mi potrzebna. Pan od razu zapowiedział, że nie wyjaśni wszystkiego, bo to za dużo wiedzy na raz i nie wszystko muszę umieć zastosować od razu- choćby automatyczne parkowanie. Hmm…nie wiem, czy w ogóle jestem skłonna zaufać Ceśce w tej kwestii ;pp Tak naprawdę to starałam się zapamiętać gdzie mam przycisnąć, żeby w rączki i w dupcie było mi ciepło, bo reszta to podobna do tego, co w Julku. Aaa i kazałam sobie wyłączyć automatyczne trzymanie się pasa, co trochę Pana i OM (Pańcio, który był z nami, nie wyraził zdania) zdziwiło, ale co mi auto będzie ograniczać jazdę wężykiem ;p Wystarczy, że potrafi wybrać trasę do najbliższej restauracji, bankomatu i czegoś pewnie jeszcze… Takie inteligentne.

Krótkie szkolenie dobiegło końca, Pan wyjeżdżał autem z salonu, my wychodzimy, dzwoni Tata z życzeniami i pyta się, czy OM kupił mi kwiatka, więc mu mówię prawdę, że nie, ale właśnie za momencik wyjadę nowym autem, Pan się żegna i wręcza mi butelkę włoskiego wina, a ja z uśmiechem dziękując, z ulgą wsiadam do Ceśki i ruszam do pobliskiej stacji paliwowej, mrucząc pod nosem, że wlew jest z innej strony niż u Julka. I nie wiem jak to się stało, że pomyliłam strony i musiałam odjechać, po czym zrobiłam idiotyczny manewr, bo ustawiłam auto w złym kierunku jazdy, więc ponownie obróciłam, żeby podjechać tym razem tyłem pod odpowiedni dystrybutor z dobrej strony. I w tym momencie auto mi zgasło. Na nic próby uruchomienia go ponownie! Zgłupiałam, bo w pierwszej chwili nie przyszła mi do głowy najprostsza przyczyna, tylko pomyślałam sobie, że elektronika siadła. Ale! Jak ochłonęłam, to…

Noszzzz jak żyję i jeżdżę, a jeżdżę już prawie 36 lat, to NIGDY nie zabrakło mi paliwa. Jestem na stacji i nie mogę zatankować, bo z żadnego dystrybutora wąż nie sięgnie. Idiotyczna sytuacja! Za mną przyjechał OM, który próbował jeszcze uruchomić oporną Ceśkę. I udało mu się! Ale! Podjechał tylko pod najbliższy dystrybutor dla tirów… a zauważył dopiero, jak stanął i zgasił silnik. Kolejne próby uruchomienia auta spełzły na niczym, więc zapada decyzja o przepchnięciu. Luzik. Luz. A auto w zaparte. (Parsknęłam  śmiechem, bo Pan z salonu stwierdził, że dwóch literek na dźwigni w ogóle nie będę musiała używać, a nie minęło 10 minut, i okazało się to nieprawdą). Panowie z obsługi stacji próbowali pomóc, i już mieli iść po konewkę, żeby dolać paliwo, jak OM doszedł, że trzeba manualnie wyłączyć hamulec ręczny (zaciąga się i spuszcza automatycznie), co zrobił i Ceśka przestała stawiać opór.  Ufff…No, a potem to już sama przyjemność z jazdy do domu (chłopaki pojechali do Maka i jeszcze coś załatwić w mieście) i raport, że spaliła mi 4,2l/100km.

Zanim zdążyłam wejść do domu, to podjechała koleżanka, więc zaprosiłam na kawę- ja szklankę soku z buraków. Dawno się nie widziałyśmy, więc było o czym rozmawiać, szczególnie że jej córcia przenosi się z Anglii do Nowej Zelandii, więc na chwilę za sprawą zdjęć przeniosłam się i ja do krainy, gdzie zieleń jest tak soczysta, a wody przejrzyste… ech. Pozazdrościć. Wspominałyśmy też Mam, z którą ona się zakolegowała i odwiedzała w wiejskim domu, jak tylko Mama przebywała na wsi. Nie wiedziała o tym, że zmarła, bo na śmierć zapomnieliśmy ją powiadomić- dopiero mi się przypomniało dwa dni po pogrzebie… Źle się z tym czułam i bardzo ją za to przepraszałam. Powiedziała mi, że zapamięta Mam żywą, że ma od niej kilka rzeczy, również ubrania, które zawsze będą jej przypominały… Ale powiedziała też coś, co mnie zakuło, bo było takie oczywiste, a czego chyba ja nigdy nie zrobię, a przynajmniej nie tak szybko: że musi usunąć numer telefonu…

Wrócił OM, który przyjął faceta od likwidacji szkód, bo akurat zadzwonił, że może przyjechać (toaleta na parterze zalała nam pomieszczenia piwniczne). Koleżanka się żegna, facet też wychodzi razem z OM, dzwoni Misiek z wieściami, które mogą mocno skomplikować pewne sprawy, aż siadam z wrażenia, bo automatycznie zaczynam się martwić o Tatę… Zamykam drzwi za koleżanką, jestem już sama i chcę chwili spokoju, gdy słyszę jak Ceśka drze japę. Nosszzz co się dzieje? Widzę otwartą torebkę, więc domyślam się, że OM wziął pilota, szukam drugiego, w tym momencie dzwonek do drzwi- to Pańcio ze swoim tatą i bukietem kwiatów, (Pańcio wcześniej wręczył mi laurkę), który w progu informuje: babciu alarm wyje. Odbieram kwiaty, daje chłopakom buziaka, wychodzę na taras i pilotem wyłączam syrenę. Z auta wychodzi zdziwiony OM. Nie mam siły drzeć się i mu tłumaczyć, ale jak dotarł do domu, to poinformowałam go, że nie słuchał Pana z salonu, kiedy informował o zabezpieczeniu alarmu. Nie uwierzył mi, więc zeszłam na dół i mu udowodniłam, że biorąc pilot i nie mając przy sobie tego zabezpieczenia, to auto wyje i nie ruszy. To tak na wszelki wypadek jakby ktoś ukradł  pilota. Ech… 

Jest godzina 19 i mam już serdecznie dość, ciesząc się, że dzień się kończy. Jeszcze telefon do Przyjaciółki (kilka prób, zanim się zorientowałam, że muszę przełączyć z Ceśkowgo połączenia, bo ona mnie słyszy, a ją słychać w aucie, w którym przecież nie jestem, bo siedzę na domowej kanapie) z życzeniami urodzinowymi i dopiero w tym momencie czuję, jak schodzi ze mnie napięcie dnia. Na stole kwiaty, wino i laurka, a pod wiatą Ceśka, która zastąpiła Julka- to był wyczerpujący, ale dobry dzień.

I przesłanie do wszystkich, którzy odbierają auto w salonie, żeby na wszelki wypadek mieli przy sobie  kanister z paliwem. Normalnie to skandal , żeby zabrakło benzyny po przejechaniu…ok 600- 700 metrów.  Żadne wino nie zrekompensuje mojej traumy z tego powodu ;p

Ech… i coś się dzieje niedobrego z moimi oczami. Widzę potrójnie i to całkiem na trzeźwo! To znaczy, widzę potrójnie światła samochodów, w pionie. Na odległość, bo  jakieś 10m przed, widzę już pojedynczo.

Tak było…

Niedawno usłyszałam od Taty, że Mama była bardzo tolerancyjną osobą. Nie wiem czy miał coś konkretnego na myśli, czy tak ogólnie, ale ja od razu sobie pomyślałam o tym, że w ogóle nie wtrącała się w moje życie, akceptując wszystkie moje poczynania. Nie krytykowała, nie pouczała, nie myszkowała po szafach podczas pobytu w moim domu, a bałagan, który tworzył się sam przy dwójce dzieci i dwóch osobach pracujących o różnych godzinach w czasie doby (również nocnych), jak na osobę pedantyczną, znosiła całkiem dzielnie, przymykając oko bądź sama go ogarniała, co z kolei mnie w ogóle nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie- byłam wdzięczna za pomoc. Nigdy z Mam nie pokłóciłam się o jakieś duperele, w ogóle raczej się nie kłóciłyśmy, a przynajmniej nie przypominam sobie takiej sytuacji. Jasne, że miała jakieś swoje uwagi- w końcu aniołem bez skazy nie była- ale nie doprowadzały one do irytacji czy totalnego wkurzenia… Co przecież czasem się zdarza, nawet w najlepszych relacjach matka- córka. Szczególnie że ta córka od dziecka miała swobodę wypowiedzi. Co w myśli, to i na języku…

Na prośbę Taty musiałam nie tylko zajrzeć do szaf, ale zrobić w nich „porządki”. Dobrze, że we wtorek dojechała Tuśka i jak już wróciłam ze szpitala z pigułami (krwinki wsparte waszymi mocami oraz solidną motywacją od Ajdy i Meli wzięły się do roboty- nie znam wyników, bo za długo musiałabym czekać na wypis), zabrałyśmy się do wykonania tego zadania. Łatwo nie było. Były łzy i śmiech…  Rzeczy nie są martwe, one budzą wspomnienia. Były też takie, które wywołały nasze zdziwienie, bo skąd u Mam kilka takich samych body w rozmiarze „S”- właściwie nówki? Zaś rzeczy jeszcze z metką w ogóle nas nie zdziwiły. Mama była zawsze elegancka: co tydzień fryzjer, co dwa-trzy pedicure, permanentne brwi i delikatny makijaż, modne ubranie dobrego gatunku i zawsze buty na obcasie… bynajmniej nie babciowe. „Dama ulicy i osiedla” – tak powiedziały dziewczyny z Tatowego biura… Nawet jak ciągnęła za sobą wózek na zakupy- również elegancki jak ona. Tak było.

Siedziałam na łóżku w sypialni, kiedyś byłym moim pokoju, wokół torby i wory- dobrze, że był Wujek, który wszystko zabierał do siebie, żeby potem posegregować i oddać  potrzebującym w rodzinie- i spojrzałam na wiszące na ścianie duże zdjęcie młodej Mam- pięknej kobiety- potem na Tuśkę i widząc podobieństwo, rozryczałam się na całego. Czemu ty dziecko płaczesz- pyta się Tata, a Misiek podchodzi i przytula… Obok wisi moje zdjęcie (na kolanach trzymam naszego Czangusia- czarno białego pekińczyka) zrobione w tym pokoju i mówię, że pamiętam, jak nie mogłam się doczekać rozpakowania nowych mebli w kolorze granatowym, przy których siedzę na fotografii; że mam przed oczami te pakunki w korytarzu i czuję tamtą ekscytację… Ata wyciąga zdjęcie legitymacyjne swojej mamy i przykłada do mojego, mówiąc, że miałyśmy identyczne fryzury. Śmiejemy się.

Śpimy z Tuśką w kawalerce na jednej dużej kanapie. Budzę się przed budzikiem, więc go wyłączam, żeby nie obudził Tuśki. Ale to blok, ktoś z góry zaczyna słuchać mszy świętej… Wstajemy przy akompaniamencie śpiewu kościelnego i idziemy do drugiego mieszkania, aby zrobić sobie śniadanie i posprzątać- we dwie sprawnie nam poszło, mimo iż musiałam robić sobie przerwy na odpoczynek. W szafach w mieszkaniu rodziców nie ma już ubrań Mam- ostatnia z wierzchnim rzeczami ogarnięta. Ale to jeszcze nie koniec porządkowania. W obu mieszkaniach. Nie miałyśmy ani siły, ani czasu na więcej… Przychodzi Wujek, zabiera resztę rzeczy, pijmy kawę. Tuśka się żegna i wraca do domu, do dzieci, ja muszę jeszcze do notariusza…

Misiek odwozi mnie do mieszkania i znosi mi moje toboły do auta. Ja jeszcze przez godzinę łapię oddech w mieszkaniu. Rozmawiam przez telefon z Ciocią, która mi bardzo, bardzo dziękuję… Rzeczy, pamiątki to jedno… ale nie ma granicy wdzięczności za to, że była przy Mam, przy mnie, że teraz jest przy Tacie. Z pomocą. W każdej, nawet najtrudniejszej chwili. Przecież ty zawsze dla mnie jak druga córka- słyszę. I słyszę coś jeszcze: ojciec bardzo kochał twoją mamę, to była najprawdziwsza miłość… Z boku kostropata- jak zdiagnozowała PT- ale oni mieli swój własny kod porozumiewania się.  Były Żabcie i Miecinki, ale i opierniczanie się nawzajem, choć z Mam strony częściej i dosadniej. No, ale Tata to specyficzny egzemplarz- tylko dla wytrwałych. Zycie z nim to jak życie na poligonie. Rzadko były kwiaty, prezenty z okazji i bez okazji, choć raz Tata przytargał prawdziwe futro, bo akurat przechodził koło sklepu, w czasach słusznie minionych, więc zakupił dla żony. Miał facet fantazję ;p Mam je przed oczami i minę Mamy, która w dzień powszedni została obdarowana czymś drogocennym i niedostępnym jak na tamte czasy. Ale drogocenniejsza była jego postawa jako męża w chorobie nowotworowej, kiedy Mam ponad czterdzieści lat temu zachorowała na raka piersi.

Wracam do siebie, na wieś. OM wyciąga tobołki z Julka, a ja w domu już przytulam Pańcia. Widzę plecak, więc zostaje u nas na noc, a rano OM odwozi go do przedszkola. Zapomniałam włączyć budzik, chłopaki mnie nie budzą, więc zaspałam… Może to i dobrze, piguły i tak wzięłam o czasie… Po południu odwiedza mnie Zońcia,  która przyszła z Tuśka na spacer. Udaje mi się wyściubić nos na taras i otulić się ciepłym wiatrem… Potem tulę Zońcię, kiedy Tuśka bierze moje auto i jedzie po Pańcia do przedszkola. Moje dwa kochane słoneczka.

 

Dzień kobiet. Tak sobie myślę, że najważniejsze to czuć się kobietą każdego dnia. To nie kwiatki i czekoladki czy nowe auto (dziś odbieram Ceśkę i żegnam się z Julkiem), ale świadomość, że partner widzi w nas kobietę, a nie tylko żonę i matkę jego dzieci jest budujące dla związku. Może to jest sekret długoletniego wspólnego pożycia? A przynajmniej jeden z nich…

Miłego, słodkiego i pachnącego dnia Drogie Kobiety! 🙂

Powrót do cyklu…

Znów pakuję walizkę. Jakby nic się nie zmieniło (dziś wyjazd- jutro szpital- pojutrze przyjazd)… wyruszam do DM. Tyle że jedzie ze mną słoik zawekowanej zupy fasolowej, którą gotowałam w sobotę. Dla Taty. Lubi zupy. Do tej pory to ja wyjeżdżałam z DM ze słoikiem flaków bądź zupy gulaszowej… od Mam.

Codziennie rozmawiamy przez telefon. Krótko. Nie tak jak z Mam… I nie do południa, tylko wieczorami.

Tu na wsi żyję jakby w szklanej kuli… Jest OM, są Najmłodsi, którzy każdy smutek przegonią na cztery wiatry… Chyba jeszcze do mnie nie dotarła ta ostateczność, z którą przyjdzie mi się zmierzyć po przekroczeniu progu miastowego mieszkania.

 

Trzymajcie kciuki, żeby wtorek- potworek nie był taki straszny, a moje krwinki były na przyzwoitym poziomie. Z góry dziękuję!