Ale wkoło kolorowo :)

Korzystając, że dorwałam się do kompa, to przede wszystkim chcę PODZIĘKOWAĆ za moce i ciepłe myśli: serdecznie dziękuję!!!

To bardzo miłe, gdy się wie, że KTOŚ myśli i wspiera, kibicuje, życząc jak najlepiej. Takie uczucie dodaje skrzydeł :).

Wyniki nie są najgorsze, a właściwie ciut gorsze niż ostatnie: HGB  nie drgnęło- dobrze, że nie poleciało w dół- reszta ciut opadła, ale kreatynina, choć powyżej normy, to jednak najniższa odkąd biorę piguły :). Wyników markerów nie znam, bo na wypisie ich nie mam, a że wypis dostałam, jak już jedną nogą byłam za oddziałem, to tylko podpisałam  w locie odbiór i już mnie nie było, dlatego okiem rzuciłam dopiero w mieszkaniu. Grunt, że piguły dostałyśmy, obie z Lidką. Doktor, który sprawdzał wyniki podjął jedyną słuszną decyzję :)) Naszych skrupulatnych Doktorowych nie było, i w tym upatrywałam szanse. Już na izbie przyjęć, jak mi strzelono w sam środek czoła i na ekranie ukazało się 37,2, jęknęłam, a na to p. Pielęgniarka ze zrozumieniem: napiszę 36,9 – co zostało okraszone moim szerokim uśmiechem 😀 No co?- przezorny zawsze ubezpieczony ;p Ciśnienia już nie kazałam podrysowywać i zostało 84/60, bo wiedziałam, że to jak zwykle syndrom „białego” a w tym przypadku różowego fartucha, że jak tylko wypiję dużą kawę, to wróci do normalniejszych wartości. Śmieszne tylko, że w karcie mam wpisane, iż mam  nadciśnienie 😀  Przez cały pobyt na izbie powstrzymywałam się od kaszlu, który  chciał mnie udusić, aż w końcu nie wytrzymałam i…wybuchnęłam śmiechem. A śmiałam się z sytuacji, bo jedna z pacjentek, najpierw dając  popis swej przebojowości w poczekalni, następnie wdarła się  za mną do gabinetu, wymachując skierowaniem i receptą, z tekstem, że chce się tylko zapytać. Doktor-rezydent ( ten sam, co to nieraz sobie ucięliśmy pogawędkę) rezolutnie zapytał, czy moja obecność jej nie przeszkadza. Ależ skąd! Ona ( nieustająco machając ) chce wiedzieć, czy będzie zakwalifikowana na chemię, bo… i tu nastąpił niezrozumiały wywód. Doktor- rezydent słusznie zauważył, że przecież ma skierowanie od Doktor kwalifikującej, a on tylko przyjmuje na oddział, a nie kwalifikuje. Na co pacjentka, ( wciąż machając) ale…i ponownie potok słów. Doktor, jeszcze spokojnie, tłumaczy, że jeśli ma jakieś wątpliwości, że nie powinna  dostać chemii, to niech z powrotem idzie do poradni do p.Doktor. Pacjentka ( machając) na to: ale jak to…I tu nie wytrzymałam, bo bym się udusiła i parsknęłam śmiechem, za co od razu przeprosiłam, i słyszę jak Doktor podniósł głos i mówi: A tak to! Wyjdzie pani z gabinetu i uda się do poradni, bo przecież ja pani za rękę tam nie zaprowadzę. Pacjentka wyszła, a Doktor przeprosił, że stracił cierpliwość. A ja  rechotałam jak głupia, i nawet trochę głupio mi było, ale chyba wyczułam instynktownie, że to bardzo osobliwa pacjentka. Co od razu potwierdziła p. Pielęgniarka, dziwiąc się, że do tej pory  nie miałam styczności z Panią Jadzią. Personel ma z nią utrapienie i na izbie i na oddziale, a pacjentki uważają, że chemia plus Pani Jadzia, to o jedno za dużo ;).  Szkoda, że nie potrafię realistycznie opisać całej sytuacji, ale albo byście się śmiały, albo…były oburzone zachowaniem p. Jadzi, która z reguły pcha się wszędzie bez kolejki, gada jak najęta i ogólnie stwarza wrażenie, że brakuje jej jakieś klepki…

Na oddziale spotkałam się z „Julią moją Julią”, tak ją zawsze witałam, ile razy się widziałyśmy po moim zakończonym leczeniu dożylnym. Radość ze spotkania, ale i smutna refleksja, bo jak tu jest, to znaczy, że jest też wznowa. Po siedmiu miesiącach…Uwielbiam tę Kobietę, siedemdziesięciodwulatkę o energii zdrowej czterdziestolatki, wiecznie uśmiechniętej i żartującej. Wiesz, kupiłam sobie laskę, i coraz częściej muszę się podpierać na mężowskim ramieniu, ale śmigam, gorzej pod górkę, ale z górki to nikt mnie nie zatrzyma ;)) Do mieszkania wróciłam umęczona, bo choć czas zleciał w miarę szybko, bo w towarzystwie Lidki, to jednak siedzenie przez pięć godzin na twardym krześle w akompaniamencie krzyków jednej z pacjentek, do przyjemnych nie należał.

***

Jadąc do DM zauważyłam, że zrobiło się kolorowo. Coraz więcej  żółci, pomarańczy, czerwieni i brązu na drzewach, choć zieleń wciąż się  mocno  trzyma. Słoneczna pogoda i od dawna niespotykany wysyp grzybów zaowocowały wysypem… aut stojących przy drogach przecinających las, nawet w późno popołudniowych godzinach. Kto żyw ten po/na grzyby! 🙂

OM zadzwonił do mnie i zapytał się jaki kolor chcę mieć w sypialni…Gdybym nie leżała, to bym padła. Nie dość, że się w ogóle nie zastanawiałam, to jak mam wybrać kolor na odległość, bo oczywiście stwierdził, że jak mnie nie będzie przez kilka dni, to on pomaluje. Oczywiście nie swoimi rękoma. No to musiałam dorwać kompa, żeby choć w przybliżeniu coś wybrać…taaa. Powiedziałam tylko, że żadnych zieleni, fioletów i niebieskich…Choć w pierwszej chwili chciałam mu zabronić, ale ściany oprócz zacieku od komina od kominka, wyglądają, jakby ktoś tu popełnił jakiś mord. I to nie jeden. Co jest prawdą, bo mając już zaciek, tłukłam komary, czym popadło z taką zaciętością,  że aż bryzgało ;ppp Stwierdziwszy, że wsio rawno jaki kolor, aby czyste były, a OM przezornie zapewnił, że jak mi się nie spodoba, to znowu wyjadę na dłuższy weekend a on przemaluje ;DDD I weź, zostaw chłopa samego w domu, to od razu coś zmaluje ;ppp A jutro będę poszukiwać koloru niebieskiego na niebie i w morzu. Ma być słonecznie choć wietrznie. Miłego weekendu!!!

Toksyczni…

Akurat  skończyłam czytać książkę, w której jeden z wątków pokazuje toksyczność w związku małżeńskim, a konkretnie wpływ osoby toksycznej na drugą. Najczęściej jest tak, że osoba toksyczna to mistrz manipulacji a przy tym inteligentna, przekonana o swej wyjątkowości, nieomylności i wyższości. Toksyczność może zatruć każdy związek, również  przyjaźń, czy relacje koleżeńskie, jeśli taką osobę spotykamy w pracy. Na początku często  nie dostrzegamy tego, że ktoś nami manipuluje, szukając problemu w sobie. Jeżeli w obecności takiej osoby obniża się nasze poczucie wartości, to powinno  być to sygnałem, że ta relacja nie jest dobra. Toksyczni lubią błyszczeć w świetle jupiterów, dlatego często potrzebują mieć pewność, że ich wyjątkowość i doskonałość jest doceniana. We wszystkim muszą być najlepsi. Opowiadasz o czymś, pokazujesz jakieś zdjęcia, chwalisz się sukcesem w pracy-  oni zawsze mają swoją opowieść, plik zdjęć, i ogrom sukcesów w odpowiedzi. Muszą  od razu przyćmić swoją osobą, to co inni mają do  zaoferowania, bo w ten sposób podbudowują swojego ego. U toksycznych ludzi budowanie swojej wartości polega na byciu lepszym od ciebie, zawsze.

Jak  człowiek w końcu uświadomi sobie z kim ma do czynienia, to nic nie pozostaje, jak wiać od takiej osoby, choćby gdzie pieprz rośnie. Zrzucić z siebie  poczucie winy, w które taki wampir energetyczny zdołał poprzez swoje manipulacje nas wpędzić, i w końcu odetchnąć z ulgą, całą piersią :). Zapewne niełatwa to decyzja gdy takim osobnikiem jest nasz partner czy partnerka, ale w innych relacjach jest dużo łatwiej. Najtrudniej jest dojrzeć i zrozumieć, że o to właśnie jesteśmy karmieni trucizną.

Mieliście styczność z wampirem? ;p

***

Się pakuję i to w dwie torby, bo do domu chcę wracać z przystankiem nad morzem. W prognozach brak deszczu i jesienne temperatury a nie zimowe, więc wykorzystam sytuację, że z DM mam bliżej, mam z kim i gdzie się zatrzymać. Oby tylko mnie nie zatrzymali w szpitalu, ale od czego jest dobry bajer, podparty własnym wizerunkiem?:D  Mam nadzieję, że i tym razem w kontrze do wyników będzie górą.

Odganiam smuteczki, które krążą wokół mnie…Nie chcę myśleć o nadchodzącej zimie i związanymi z nią ograniczeniami.  Mój świat się zbyt mocno zacieśnił i bez tego. Troszkę też z mojego wyboru, czyli niewystarczającej mobilizacji, ale za dużo możliwości do zaszalenia nie mam, jak muszę mieć na uwadze wentyl bezpieczeństwa. Ostatnio będąc w lesie a właściwie na leśnej drodze, pomyślałam, że…przydałyby się…ławeczki ;DDD I tak w kolejnym dniu, przejeżdżając przez Miasteczko, zjeżdżając z ronda w ulicę bezpośrednio już prowadzącą na jego granice, zauważyłam, że na chodniku co kilkaset metrów postawiono ławki, i sobie pomyślałam: o tu mogłabym spacerować ;D A potem, że gadam jak stara, zniedołężniała  baba ;ppp

Czasami mam napad na coś słodkiego i tak było wczoraj. Zobaczyłam otworzoną bombonierkę i łapczywie rzuciłam się na czekoladkę, notując w myślach, że nafaszerowana jest brandy, ale było mi wszystko jedno. Po zjedzeniu -jednej sztuki -już mi tak nie było, więc jak się napatoczył OM, to poprosiłam, żeby przyniósł mi ciasteczko, najlepiej „jeżyki”. Przyniósł…nafaszerowane bakaliami i …advocaatem ;ppp

 

36,6

To będzie lokowanie produktu, czyli reklama ;).

Polecam wszystkim, którzy chcą się czegoś dowiedzieć, zweryfikować dotychczasową wiedzę  na temat zdrowia, program medyczny „36.6” emitowany w soboty o godz.18. na tefałenie. Sama nie oglądałam w poprzednim sezonie wszystkich odcinków, a w tym dopiero pierwszy, ale pewnie można sobie je obejrzeć na Player.pl. Poruszane są w nim różne tematy, od ciężkich chorób po np. czym popijać tabletki, więc spektrum tematów dotyczących naszego zdrowie dość szerokie, ale przede wszystkim omawiane przez specjalistów w danej dziedzinie, w krótkich, ale rzeczowych, przystępnych i zrozumiałych słowach, często również obrazowo czy na modelach jakiegoś organu. W tym programie można dowiedzieć się o nowych metodach leczenia, poznać fantastycznych lekarzy i ich pacjentów, jak również tych kontrowersyjnych, którzy twierdzą, że zapalenie płuc  można leczyć głodówką zamiast antybiotykiem.  Akurat obejrzałam ostatni odcinek, i pokazana w nim osoba Pana Profesora, który zastosował nowatorską metodę usunięcia guza trzustki, wzruszyła mnie tak, że płakałam i śmiałam się naprzemiennie. Ale nie tylko dlatego wspominam o Profesorze, że mnie wzruszył, ale też wyjaśnił, dlaczego metoda usunięcia nowotworu prądem, mimo że już całe lata temu   jakiś naukowiec sugerował, iż może być skuteczna,  dopiero niedawno mogła zostać zastosowana. I na pewno nie był to spisek lekarzy i firm farmaceutycznych, których o to od razu by posądzili miłośnicy teorii spiskowych. I tu wtręt dla tych, którzy wyciągną pochopne wnioski- z jednego zdania-  i od razu ustawią mnie w szeregu wierzących bałwochwalczo, że firmy farmaceutyczne li tylko mają interes pacjentów na uwadze, a nie swój- muszę was rozczarować, tak nie jest 😉  I nie jest też tak, że ja i moje czytelniczki- blogerki negujemy medycynę niekonwencjonalną  i mówimy jej stanowcze NIE. To nie wyrażamy wtedy, gdy jest stosowana w zamian, bez konsultacji z lekarzem, wtedy kiedy medycyna ma do zaoferowania skuteczne metody. Proszę bardzo…wczoraj, przed wyjściem z domu, już wyłączałam telewizor, którego nikt z nas nie oglądał, już miałam to zrobić, kiedy moją uwagę przykuł obraz mojej kliniki na ekranie.  Podano wiadomość, że lekarze donieśli do Prokuratury o popełnieniu przestępstwa przez pseudo lekarza-znachora, który lecząc pacjentkę ziołami, naraził ją na utratę zdrowia. Co leczył? Ano raka piersi. Pacjentka trafiła do kliniki już w ciężkim stanie. Pewnie jak wielu innych stwierdziła, że medycyna jej nie pomoże, że operacja, chemia, radioterapia to samo zło, więc wygooglała sobie i poczytała różne fora i podjęła taką a nie inną decyzję. Oczywiście miała prawo do własnej wiary w cudowne zioło i do własnych wyborów. Ale cieszy mnie fakt, że lekarze zawiadomili Prokuraturę. Może w końcu ktoś poniesie za taką działalność konsekwencje. Bo jak na razie to tylko czerpie zyski z czyjeś niewiedzy i naiwności. To jest dopiero biznes. Bo te terapie ziołowe, i wszelkie inne są kosztowne. Ludzie, tracąc zdrowie, tracą również oszczędności swojego życia.

Naprawdę zalecam dużo rozwagi, rzetelnych konsultacji, przede wszystkim ze specjalistami, czyli lekarzami! Bo nawet zdrowy człowiek, wspomagający się ziołami czy witaminami, w nadmiarze, może sobie zaszkodzić!

To mówię ja: Kaznodzieja JKM Roksi. No dobra, nie będę się pastwić nad kimś, kto ma skłonności masochistyczne i czyta moje teksty. Kurtyna.

I zrobił mi się  blog zdrowotny. No, ale czy chcę, czy nie, od trzech lat moje życie uległo znaczącej zmianie…

***

Wczoraj nawet pogoda zrobiła niespodziankę i była dużo przyjemniejsza, niż zapowiadali. Dorsz w sosie kurkowym i dyniowym zachwycił nie tylko wizualnie, ale i smakowo. Potem spacer nad rzeką…w mieście też może być pięknie, szczególnie kiedy świeci słońce, a nam akurat zaświeciło :)) Ciasto domowego wypieku, którym zostałam obdarowana, z herbatką z cytryną na zakończenie fajnej, wspólnie spędzonej z OM niedzieli. Spokojnej i uśmiechniętej 🙂

Wieści idą, że w końcu przestanie lać i będzie więcej słońca. Oby! Niech się sprawdzą prognozy, bo mam zamiar po wizycie w szpitalu, nie wracać do domu, tylko obrać kierunek morze :).

Słonecznego tygodnia!

&&&&&&

dopisek:

Post polecający program, to polecę jeszcze jeden, który polecać właściwie nie trzeba, ale tę rozmowę, akurat odnośnie szczepień i szczepionek chyba warto posłuchać: http://www.tvn24.pl/inny-punkt-widzenia,37,m/aneta-nitsch-osuch,638495.html

wystarczy kliknąć w link, przeczekać reklamy…

Las wezwał nas…

To będzie emocjonalny wpis,

nie czytaj jak nie musisz…

To miał być emocjonalny wpis pt: „Muszę bo się uduszę”. I nawet powstał…

Ale!

ani nie muszę!

ani się nie uduszę! :)))

no chyba że  z powodu duszącego kaszlu, ale jak już mnie dusi to idę rzygać i mi przechodzi, więc chyba jeszcze pożyję.

Stwierdziłam, że święty spokój jest święty, a ja przecież kolekcjonuję dobre emocje, a nie złe. Fakt, wyrzucenie ich z siebie pewnie też pomogło oraz nazwanie pewnych rzeczy po imieniu. Zacytowałam zdanie z komentarza i obie dziewczyny- PT i jej córka- powiedziały tylko: ale chamstwo!  (Siedziałyśmy przy stole, zjadając zamówioną pizzę i sałatkę, więc na chwilę przestały konsumować, autentycznie zszokowane). Tak, a od chamstwa należy uciekać jak najdalej i nie polemizować z nim, bo tak naprawdę można się nie zgadzać, można się spierać, ale ważne jest, w jaki sposób to się robi. Tak, jedno zdanie potrafi pokazać drugiego człowieka w zupełnie innym świetle…No dobra, skłamałabym, jeślibym  powiedziała, że tego światła nie dostrzegłam wcześniej.

I tu spuszczam KURTYNĘ!

I przechodzę do lasu :)) O mateczko, zachwytom nie było końca, kiedy w końcu o 17.20 wyruszyłyśmy we trójkę do lasu, zostawiając śpiącego Pańcia na kanapie pod opieką Tuśki, która sceptycznie wyraziła się, czy wrócimy z jakimiś leśnymi zdobyczami, więc  poinformowałam ją, że idziemy „na grzyby” a nie „po grzyby” 😀 Dla Bu- córki PT- zapakowałyśmy leżak, bo stwierdziła, że ona sobie posiedzi przy samochodzie i powdycha świerkowe powietrze, gdyż łażenia ma dość-  Dziewczyny jadąc do mnie, po drodze wstąpiły do lasu i dwie godziny łazikowały, uzbierawszy ilość grzybów wystarczającą na sos.

W lesie było cudownie, spokojnie, bez wiatru, słonecznie.  Tak naprawdę szłyśmy skrajem lasu, nie zagłębiając się w niego. Bardziej ciesząc się fantastycznym powietrzem, bo naprawdę było dość ciepło, spacerem, niż samym faktem grzybobrania. No ale pod nogi patrzyłyśmy, więc przed zachodem słońca, w ciągu godziny, uzbierałyśmy tyle samo jak nie więcej, co dziewczyny wcześniej. A każdy grzybek był witany z radością, gdyż szczerze mówiąc, wybrałyśmy się do najbliższego lasu, a najwięcej grzybów jest w puszczy, oddalonej 10 km, no ale jak ktoś wybiera się na grzyby, kiedy słońce jest już nisko, to nie jedzie niewiadomojakdaleko tylko liczy na fart. W każdym razie wróciłyśmy z łupem, przy okazji ciesząc oczy pięknym zachodem słońca nad lasem. Pokazałam Dziewczynom, gdzie rośnie czarny bez, a sama poszłam do domu, bo Tuśka zadzwoniła, że Pańcio się obudził- smutny, że babcia go nie wzięła do lasu- a ona musi jechać. Pańcio już wcześniej wkręcił się na nocne spanie u babci 😉 Zresztą na zrywanie bzu i tak już nie miałam siły, mimo iż w lesie  posiedziałam chwilę na słupku granicznym, rozważając, czy Bu  ma po nas przyjechać, czy dam radę dojść do auta. Dałam…Wprawdzie, zaraz po powrocie  musiałam objąć klozet, bo nie dało się pohamować torsji, ale i tak nie zmąciło to mojej ogromnej radości. Ani dwa kleszcze na ciele PT przytargane z lasu, albo z  wysokiej trawy okalającej krzaki bzu. Obie z Bu też się obejrzałyśmy dokładnie, wszystkie trzy wzięłyśmy od razu prysznic. Zasypiając już, pomyślałam sobie, że miałam okazję zobaczyć żywego kleszcza, bo nigdy w życiu ani na sobie, ani na nikim innym go nie widziałam, a mieszkam na wsi, chodzę do lasu…Nie licząc tych na psie, oczywiście.

Po sześciu słonecznych  dniach z rzędu, dziś ranek pochmurny z zapowiedzią deszczu. Dziewczyny wyjechały już po śniadaniu,  ale mamy plany na cały przyszły weekend, o ile ich nie pokrzyżuje wcześniejsza moja wizyta w szpitalu. OM wrócił w nocy- zdążył już wybyć z domu- więc dom wraca do swojego rytmu. I dobrze, przynajmniej nocą nie będę się zastanawiała, kto się tłucze po domu, i miotała się czy zejść na dół i sprawdzić czy zdzwonić po ratunek do OM czy od razu na Policję, bo zapomniałam, że włączyłam maryśkę. Pobędzie miesiąc w domu, i najprawdopodobniej na początku listopada, tyle że tym razem już prywatnie, pojedzie do sanatorium, bo zabiegi bardzo pomogły, ale do całkowitego wyprostu ręki jeszcze trochę brakuje. Zobaczymy, co powie lekarz prowadzący tu na miejscu, bo sanatoryjna lekarka, stwierdziła, że dalsze zabiegi są wskazane. I oczywiście w jak najszybszym terminie. I tak wspólny wyjazd znowu się oddalił…Chyba muszę się pogodzić, że w tym roku już nie pojadę w Bieszczady.

Miśkowi udało się i wyleciał dziś do Londynu, jego lot nie został odwołany, powrót w przyszłą niedzielę również. Przez chwilę zastanawiałam się, że jakbym miała się zdecydować, do jakiej stolicy europejskiej dziś lecieć to wybrałabym chyba Rzym, mimo że akurat w nim byłam. A po Rzymie Ateny.  A po Atenach Madryt. Chyba mnie jednak ciągnie do miejsc, gdzie przynajmniej teoretycznie powinno być jeszcze ciepło ;p

Słońca, słońca, słońca, szczególnie w tych miejscach co przez ostatnie dni nic tylko lało!

 

 

 

Nie panikuj! :) I drugie- pomyśl! ;)

Łatwo powiedzieć.

Trudniej zrobić, gdy myśli nie dają się okiełzać i galopują w różne strony.

Na ogół przyjmuję wszystko z akceptacją- tego chyba nauczyło mnie towarzystwo skorupiaka, bo nie zawsze tak było- biorąc na klatę, często z bananem na twarzy. Tak jest łatwiej, niż podskakiwać i tracić energię, jeśli i tak nie można zmienić faktu, który zaistniał. Można więc obśmiać i poszukać plusów zaistniałej sytuacji. To na ogół się sprawdza. Na ogół, bo są takie, które przygwożdżą cię do ściany i za cholerę nie jest ci do śmiechu. Wtedy powoli oswajasz i szykujesz się do boju.

Ostatnio jednak zauważyłam u siebie skłonność do paniki…Bynajmniej nie w momentach zagrożenia życia czy zdrowia, ale…kiedy coś, ktoś niweczy moje plany. Albo, że może zniweczyć, o ile takie mam. Bo staram się nie planować, ale przecież człowiek nie żyje tylko z dnia na dzień…

Nie wiem, skąd się u mnie to wzięło, choć mam podejrzenia, że to podświadomość płata mi takie figle…Strach, że coś mnie ominie. Coś ważnego.

***

Co byście zrobili, znajdując na chodniku 150 złotych?  W pobliżu ani żywego ducha, żadnego potencjalnego właściciela owych. Żadnego sklepu na tej ulicy, tylko biuro rachunkowe, więc znalazca wszedł do niego i się zapytał, czy nikt nie zgubił pieniędzy. Jedna z księgowych- bystra dziewczyna- pomyślała, że może to klientka, która niedawno u nich była. Nie namyślając się długo  zadzwoniła. Tuśka była zdziwiona, w pierwszej chwili zaprzeczyła, a potem przeszukała kieszenie i…kwota jaką podała, zgadzała się ze znaleźnym.  Musiały jej się wysunąć jak wsiadała do auta. Świat jest pełen dobrych, uczciwych ludzi :DDD

Ale żeby nie było…również…bezczelnych! Dla równowagi.

Zobaczywszy przez kuchenne okno młodą kobietę, która  kucała pod leszczyną i energicznie zbierała orzechy do reklamówki, najpierw zastanawiałam się, kto to jest, a potem co ona naprawdę robi. U mnie w ogrodzie.  Pierwsza myśl, że jest to pracownik wysłany z opieki, i że ktoś jej to zlecił. Ale kto? OM przecież zawsze mnie uprzedza jak ktoś ma przyjść  do pracy, że będzie się kręcił po obejściu etc… Zadzwoniłam, i faktycznie OM o niczym nie wiedział. Ale się dowiedział i oddzwonił. Pani po prostu chciała sobie nazbierać i pojeść. A że nikogo nie  zapytała…

***

Napiszę to po raz tysięczny, może w końcu zostanie przeczytane ze zrozumieniem. Choć uważam, że nawet ci, co nie czytają mnie od początku, powinni dobrze rozumieć co mam na myśli  i moje literki, nie wspomnę o tych, co przeczytali mój blog albo znają mnie osobiście. A do końca tak nie jest. I gdyby to dotyczyło każdej innej kwestii, to olałabym ten fakt, bo czy każdy musi rozumieć? No nie. I nie chodzi o to, żeby mnie rozumieć, zgadzać się ze mną, ale zrozumieć co mówię pisząc. Czasem mam wrażenie, że są osoby, które w swym zacietrzewieniu nie widzą sedna sprawy, bo z góry nastawione są na kontratak, i uzurpują sobie, zrobienie z przeciwnika osoby niemyślącej. Zgadzam się! Jestem osobą myślącą inaczej :DDD

Chciałabym napisać, że piszę to, aby zamknąć temat raz na zawsze, ale to przecież nie byłoby prawdą. Blog ten jest swoistym pamiętnikiem, pisanym przez lata. I pewnym drogowskazem…ale o tym teraz nie będę pisać.

Gwoli wyjaśnienia, dla tych, którym przyszło do głowy (nie mam pojęcia skąd), że pisząc, powtarzając, że wierzę lekarzom, to uważam ich za bogów. Taaa… pisząc, że wierzę lekarzom, mam na myśli, że wierzę w medycynę, naukę. Kropka. I tę medyczną wiedzę czerpię od nich, bo nie studiowałam medycyny, uczyłam się zupełnie czegoś innego. Wiele razy pisałam o błędach, jakie popełniają, że zawsze warto skonsultować się ze specjalistą, i to nie z jednym, dlatego tak dużo i często piszę o świadomości pacjenta. Że nie powinien poruszać się jak dziecko we mgle zdany na łaskę i niełaskę konowała, bo przecież i tacy się zdarzają. Zbyt często. Ale jeśli jakiś lekarz nie potrafi zdiagnozować albo zastosować odpowiedniego leczenia w danym przypadku, to ja mam zacząć wątpić w leczenie, tak ogólnie, i szukać nie daj buk, kogoś, kto mnie swymi rękoma czy witaminkami wyleczy? Bo pazerne koncerny farmaceutyczne tylko patrzą na zysk, więc nie dopuszczają witaminek, ani wiedzy o nich, jakie to są skuteczne w leczeniu raka…ech…Przecież to człowiek zawinił, nie nauka. Wiele razy piszę o profilaktyce. Ręka do góry, kto odebrał to tak, że wierzę w ślepo iż ona uchroni  WSZYSTKICH przed zachorowaniem. Taaaa…no chyba bym musiała na głowę upaść. Ja, która będąc pod stałą kontrolą, badając się, a tu proszę zaawansowany rak. I co? Miałabym teraz głosić, że profilaktykę to tylko o kant dupy rozbić? Bo przecież mnie nie uchroniła, jak również wielu innych. Nie badajcie się, bo i tak zachorujecie. Tylko gdyby nie ona, to pewnie do lekarza wybrałabym się wtedy, gdy pojawiłby się jakieś objawy, ból na ten przykład. I mogę postawić cały mój majątek, że nie przeżyłabym tych 9 lat od diagnozy.

Jeśli ktoś uważa, że jestem zachwycona naszym system zdrowia, całą tą służbą, która już służbą nie jest, nie dostrzegam lobbingu firm farmaceutycznych, to na zdrowie! Nic na to nie poradzę, że nie potrafi wysnuć odpowiednich wniosków, a jeśli już, to jakieś wybiórcze.

Zawsze powtarzam, że mam szczęście, bo otoczona zaprzyjaźnionymi lekarzami, mogłam swą wiedzę poszerzać, a leki, leczenie skonsultować. Bo tak było od zawsze, że jak tylko coś się działo, to dzwoniłam do jednego albo drugiego z Profesorów. Wiele im zawdzięczam, przede wszystkim, że BYLI. Byli, bo obaj już nie żyją. Ich żony również, obie zmarły na raka. Zresztą nie one jedyne, bo zaprzyjaźnionego wiejskiego lekarza, który wciąż jest przyjacielem rodziny, żona zmarła na czerniaka. Paradoks, chciałoby się rzec. Czerniak, szpiczak i rak piersi. Mężowie lekarzami, diagnostyka, leczenie wszystko na najwyższym poziomie. Ale czasem tak jest. W przypadku szpiczaka, pamiętam, że przez lata lekarze nie mogli zdiagnozować ,co się dzieje w organizmie, w końcu, kiedy to się stało, było zbyt późno na radykalne wyleczenie. Przypadek raka piersi to odmówienie chemii, mimo próśb synów-lekarzy, synowej lekarki, tak postanowiła, mąż już wtedy nie żył, no i wkradła też się inna choroba…Przy czerniaku, nie pamiętam, bo wtedy jeszcze byłam dzieckiem…Wiem, że od diagnozy minęło pięć lat, jak odeszła. Jedyna córka też jest lekarzem.

Znam trochę ten lekarski świat z drugiej strony, nie tylko od strony pacjenta. Nikogo nie wybielam, nie gloryfikuję, ja po prostu wiem, mam świadomość, że skorupiaki bywają nieprzewidywalne, nie do okiełzania, wypatrzenia w dobrym momencie, i nie jest to wina lekarzy. Przynajmniej w wielu  przypadkach.

***

Miłego, słonecznego weekendu! 🙂

 

 

Z niedowierzaniem…

Niedzielny poranek przywitał mnie ( najpierw ze snu wyrwał mnie budzik w telefonie) pięknym słońcem, które od razu wywołało mój uśmiech, mimo iż oczy się wciąż kleiły od obrazów sennych. Zeszłam na dół, podciągnęłam roletę okienną i ukazał mi się termometr, a tam tylko cztery stopnie. Na plusie. Jeszcze. I zaczęłam się zastanawiać czy to aby na pewno jest wrzesień.  W sumie mogłam się tak niskiej temperatury spodziewać z rana, bo kiedy wróciliśmy z DM o 23. to było tylko 9 stopni i czyste, gwiaździste niebo. A mimo to gapiłam się z niedowierzaniem w termometr. Zresztą dziś było podobnie, tyle że o dwa stopnie więcej.

Z niedowierzaniem też, przyjęłam fakt, że ostatni „nasz” chrześniak ( konkretnie OM, razem mamy ich siedmioro), kończy 18 lat :).  Udaliśmy się więc do Przyjaciół na uroczysty obiad i świętowanie pełnoletności. W przesympatycznym, rodzinnym gronie. Nie obyło się bez  wspomnień, bo z ojcem Jubilata znam się od dziecka i od tego czasu, nas i naszych rodziców połączyła przyjaźń. ( Niestety rodzice P. już oboje nie żyją).  Mało tego, jak OM przyjechał na studia do DM, okazało się, że jego dziadek i dziadek P.  byli ze sobą spokrewnieni i mieszkali  w sąsiednich wsiach na łemkowszczyźnie, przed wysiedleniem ich w 1947.  Gdy pierwszy raz pojechałam z OM do chyży  w Beskidzie ( dziadek OM odzyskał swój dom, wrócił w rodzinne strony, ale kiedy podupadł na zdrowiu, ponownie przesiedlił się na zachód do jednego z synów, a dom został jako baza wakacyjna, z której korzystała cała rodzina) tereny nie były już mi obce, bo nie raz będąc z rodzicami na wczasach w Bieszczadach, wracając, udawaliśmy się z wizytą do rodziny ojca P., wtedy, kiedy i on z rodzicami spędzał tam wakacje.

Ja jedynaczka, On jedynak, więc  jak zamieszkaliśmy w jednym bloku na jednym piętrze, to nie było innej możliwości jak przyjaźń :))) Która nie skończyła się w momencie wyprowadzki jego wraz z rodzicami do innej dzielnicy, już po kilku latach. Był moim świadkiem na ślubie cywilnym i jednym z drużbantów w cerkwi, i został chrzestnym ojcem Tuśki. Nasza przyjaźń ma bardzo silny fundament, możemy się tygodniami, miesiącami nie widzieć, ale wiemy, że zawsze możemy na siebie liczyć!

Takie  przyjaźnie od dziecka są chyba najcenniejsze. Szczególnie dla jedynaków. Bo tak się składa, że druga osoba, z którą się przyjaźnię od czasów dzieciństwa, jest również jedynaczką. To z nimi mam najwięcej  wspólnych wspomnień, również o naszych bliskich, których już z nami nie ma. To tak jakby się miało siostrę i brata, których się w rzeczywistości nie miało. To taka specyficzna więź. Ani czas, ani odległość, nic nie jest w stanie jej przerwać. Może dlatego też, nigdy tak naprawdę nie odczuwałam braku rodzeństwa.

***

Z niedowierzaniem przyjmuję fakt, że w Polsce coraz więcej rodziców nie szczepi swoich dzieci. Ruch antyszczepionkowy   w Polsce ma coraz więcej zwolenników, nie tylko wśród rodziców małych dzieci. Liczba dzieci niezaszczepionych rośnie z roku na rok, dziś to już kilka tysięcy rocznie. Jak zwykle brakuje rzetelnej, naukowej  dyskusji na ten temat, uświadamiającej nie tylko o korzyściach szczepień, ale również o ich możliwości powikłań. Być może potrzebna jest zmiana systemu szczepień, podejście indywidualne do każdego dziecka, a nie rutynowe. Nie wiem. W każdym razie, trzeba jakoś dotrzeć do tych rodziców, którzy stracili zaufanie do systemu szczepień, uważając go jedynie za zło, przyczynę wielu powikłań i chorób, chociażby autyzmu, oraz za kurę znoszącą złote jaja dla koncernów medycznych.  Głusi  na głosy lekarzy, którzy głośno mówią, że szczepionki to polisa na życie dziecka, której nie powinno się go pozbawiać.

Nieważne kiedy, ważne aby…

ZAPOBIEGAĆ!

Wczoraj dostałam wiadomość od koleżanki z pięknym czerwonym sercem:

20731202_258943071277597_1519467034_n

Które to ma przypominać wszystkim kobietom o tygodniu zapobiegania rakowi piersi. Mnie się wydaje, że taki był w sierpniu, ale czy to ważne kiedy? Ważne, aby jak najczęściej mobilizować swoje znajome, koleżanki, przyjaciółki i wszystkie kobiety w rodzinie, aby się badały. Przypominać, że przysługują im badania bezpłatne i warto je wykorzystać. Profilaktyka często ratuje życie, bo w tej chorobie czas ma ogromne znaczenie: im szybciej jakaś zmiana zostanie wykryta, tym większe szanse na radykalne wyleczenie. To nieprawda, że guz rośnie przez 10 lat- pamiętam takie mylące bilbordy odnośnie raka piersi. Owszem bywają takie guzy, bywają takie skorupiaki, które potrzebują kilku, a nawet kilkunastu lat, aby się rozwinąć, i takim jest nowotwór jelita grubego. Dlatego każda osoba pomiędzy 55. a 64. rokiem życia powinna poddać się badaniu kolonoskopii. To badanie jest bezpłatne, czeka się na niego w zależności od ośrodka kilka tygodni albo miesięcy, ale warto je przeprowadzić, bo nowotwór nie powstaje z niczego, tylko z ewentualnych polipów ( łagodnych zmian), które jeśli się okaże, że są, to od razu  zostaną usunięte podczas badania. Lekarze twierdzą, że jeśli do 60. roku życia nie ma  polipów w jelicie, to są znikome szanse, żeby taka osoba zachorowała na raka jelita grubego.  W każdym razie, badanie zmniejsza ryzyko zachorowania o 60-90 %. Chyba warto się upewnić, że w naszych jelitach wszystko jest w porządku? Poprosić lekarza rodzinnego o skierowanie, przełamać wstyd i strach. Dla życia!

Nowotwory w swych wczesnych stadiach najczęściej nie dają żadnych objawów. Dlatego profilaktyczne badania są tak ważne i potrzebne! Pamiętajcie o tym, kiedy odsuwacie wizytę u lekarza z braku czasu, z powodu irytacji stania w kolejce, czy tak częstego tłumaczenia: przecież mi nic nie dolega! Pamiętaj! Nawet permanentne zmęczenie, które przypisujemy intensywnemu życiu, może być pierwszym sygnałem, że w naszym ciele rozpanoszył się niechciany lokator. Bądźcie uważni, wsłuchujcie się w swój organizm, on często próbuje nam dać znać, że coś jest nie tak, i to nie bólem, bo on przychodzi dopiero, jak już choroba jest bardzo zaawansowana.

***

Mierzi mnie reklama, spoty „Sprawiedliwe sądy”. Takiej nieudolnej i zmanipulowanej  akcji to ja dawno nie widziałam. Wyskakuje mi wszędzie, nawet kiedy chcę wejść do kokpitu. Mierzi mnie, że na tę całą kampanię przeciwko sądom, sędziom, i ogłupianiu społeczeństwa  idą pieniądze z naszej kieszeni. Jednak muszę przyznać „mistrzostwo świata” PISowi.  Potrafią postawić trafną diagnozę, i na jej bazie, w populistyczny sposób mamić społeczeństwo. Ogłupiać.

Słonecznego weekendu!

Kiedy nie masz dostępu…

Gdzieś w okolicy został przerwany  światłowód i cały wczorajszy dzień nie było internetów. Ani stacjonarnego, ani komórkowego, choć ten drugi pojawił się na jakieś pięć sekund. Kiedyś pewnie by mnie ta sytuacja zirytowała, bo choć spokojnie mogę obejść się bez zaglądania na strony, ale wolę, gdy jest to moja decyzja, a nie uniemożliwienie mi przez złośliwość rzeczy martwych. Bo człowiek szybko się przyzwyczaja, że ma dostęp w każdej chwili, i jak mu go zabiorą, to czuje się…co najmniej dziwnie ;). Akurat ja poczułam się normalnie i przyjęłam ten fakt obojętnie. Dawniej net był mi potrzebny codziennie do pracy, a wczoraj to Tuśka była zła, że nie może zrobić tego, co miała zaplanowane. I tak dobrze, że nie było potrzeby puszczenia żadnych pilnych przelewów.  Dopiero wieczorem uzmysłowiłam sobie, że to trzynasty dzień miesiąca, więc zawsze mogło być gorzej, w myśl zasady, że pech rodzi kolejnego pecha ;).  Na ten przykład mogli zabrać mi prąd, a wtedy nie mogłabym czytać, bo przy świetle dziennym, kiedy za oknem pochmurnie, to ja słabo widzę literki drukowane, mimo okularów na nosie.  A tak szczęśliwie mogłam sobie poczytać, w przerwach, zamiast buszować po necie, ogarnąć trochę dom, nie za dużo, coby się nie przemęczyć. Coś mnie dusi ostatnio, czasem się odrywa i mogę nawet odkaszlnąć. Bardziej wygląda to na alergiczny kaszel niż przeziębieniowy. Na razie staram się go ignorować, ale bywa upierdliwy, nie powiem…

OM po raz trzeci pojawił się w domu, tym razem w środku tygodnia. Jakoś mu te ucieczki uchodzą płazem, na szczęście. Wczoraj zjawił się mniej niespodziewanie, bo już we wtorek uprzedził, że tak sobie zajęcia ułożył, żeby się w środę wyrwać. To, że w tę i z powrotem ma trzysta kilometrów do pokonania, nie jest dla niego żadną przeszkodą. No to zjawił się i to z jedzeniem na wynos :). A  w sobotę przyjedzie na pierwszą  legalną przepustkę.  Dobrze, że pobyt już się kończy- zostało ciut więcej niż tydzień- bo wczoraj widziałam, że kompletnie nie ma chęci na powrót do sanatorium. Z ręką jest dużo lepiej, ale do całkowitego wyprostu jeszcze sporo brakuje, i tak naprawdę nie wiemy, co lekarz zadecyduje dalej.

Za oknem szaro i ponuro,  a ja muszę się zebrać w sobie i wyleźć spod pomarańczowego koca, pod którym jest mi tak milutko i cieplutko, wsiąść do Julka i wyruszyć do ŚM.

***

I taka refleksja w temacie długich staży małżeńskich, które w dzisiejszych czasach są różnie postrzegane. Najczęściej z niedowierzaniem, podejrzliwością, czasem z podziwem i zazdrością. Często postronnym wydaje się, że to już tylko kwestia przyzwyczajenia, albo co gorsza, obawa przed ułożeniem sobie życia na nowo, która potrafi przywiązać silniej niż miłość, namiętność, szacunek, wspólne wspomnienia, które z upływem czasu zbladły, albo ulotniły się jak kamfora. Oczywiście, że tak bywa, że to strach paraliżuje wtedy, gdy  ktoś chciałby się rozstać, bo życie we dwoje, ale obok już mu nie odpowiada, a nie robi tego, choćby z powodów materialnych czy z obawy jak zareaguje najbliższe otoczenie. (Nie mam na myśli tych związków, w których dochodzi do przemocy fizycznej, psychicznej).

To co my byśmy nie zaakceptowali, a przynajmniej nam się tak wydaje ( co może wiedzieć o małżeństwie osoba po pięćdziesiątce, która tak naprawdę nigdy nie była w żadnym związku, a udziela rad typu: ja bym pogoniła; w życiu bym nie była z kimś takim), bo według nas nie jest idealnie, tyle że to idealnie dla każdego może inaczej wyglądać. Jak to moja PT mówi, która prowadzi również terapie par, że w dzisiejszych czasach, szczególnie młodzi ludzie szybko  rezygnują z siebie, zamiast powalczyć o swój związek. Bo wcale nie ma gwarancji, że kiedy się rozstaniemy, podzielimy dzieci i majątek, to znajdziemy szczęście w ramionach innych osób. Umiejętność pokonywania kryzysów, które się zdarzają, jest świadectwem dojrzałości i odpowiedzialności.

 

 

Niespodzianki (nie)miłe :)

Tak często narzekamy na pogodę, bo to albo za zimno, albo za gorąco, za deszczowo, a nawet czasem za sucho ( lato za krótkie, zima za długa) i w ogóle nie tak jak oczekujemy,  nie doceniając tego, co mamy. W miarę spokojną i bezpieczną aurę w porównaniu z innymi zakątkami świata.

Nad morze dotarłyśmy bocznymi drogami, bo około 30km od celu trasa się zakorkowała z powodu akcji wyciągania tira z rowu. To był impuls, a właściwie moje stanowcze „jedź” jak zauważyłam, że dwa osobowe auta wyprzedzają sznur ciężarówek, więc my za nimi, żeby zjechać z drogi tuż przed policyjnym radiowozem, który blokował przejazd. Intuicyjnie pomyślałam, że lokalsi znają pewnie jakiś objazd. Niestety, po minucie jazdy, oba auta skręciły na teren szkoły w wiosce, przez którą akurat przejeżdżaliśmy, więc dalej zdane byłyśmy na siebie. Akurat zadzwoniła Tuśka z zapytaniem, gdzie jesteśmy, więc zgodnie z prawdą powiedziałam, że nie bardzo wiemy gdzie, ale jedziemy do przodu. Dziecko nakazało włączyć nawigację, bojąc się, że pobłądzimy. No to włączyłam w ajfonie, bo LP w aucie nie miała, to znaczy miała normalną, papierową  mapę, bo innej nie uznaje. Jadźka męskim głosem poprowadziła nas przez pierwsze 8km zgodnie z moim intuicyjnym nosem, po czym kazała skręcić w prawo, na co ja kategorycznie się sprzeciwiłam, widząc na drogowskazie nazwę miejscowości, za którą to właśnie był wypadek, więc wrócilibyśmy do punktu wyjścia. Kazałam LP skręcić w lewo i jak tylko ujrzałam kobietę wychodzącą z domu, stanęłyśmy i zapytałyśmy się o drogę. Pani w pierwszej chwili kazała się wrócić i jechać tak jak nam kazała Jadźka, ale gdy poinformowałyśmy ją o blokadzie, to stwierdziła, że jak pojedziemy dalej prosto, to też dojedziemy, tylko że droga kiepska. No i była, wręcz błotnista ;P Ale nawet Jadźka zaakceptowała nasz wybór, więc kiedy wbiłyśmy się na główną, to korek był daleko za nami :). Dumne z siebie pognałyśmy do celu…a tam, dojeżdżając do szlabanu przed parkingiem, słyszę krzyk Pańcia: babciaaa emel dida. Nie podnosząc głowy ( akurat grzebałam w telefonie) automatycznie odpowiedziałam:  taki sam jak dida. Po czym słyszę jeszcze raz jak powtarza to samo, i LP, która mówi, że on  nam każe zjechać na bok. Podnoszę głowę i co widzę?  A raczej kogo 🙂 OM ostatnio lubi robić niespodzianki 😀

Niespodzianką, i to dużą, był nieprzygotowany apartament. Pierwszy raz w życiu coś takiego mi się przytrafiło, i to w pięciogwiazdkowym hotelu. Akurat nasze bagaże przywiózł wózkiem pan z obsługi, więc od razu zatelefonował na recepcje. Szczerze mówiąc, chyba był bardziej skonfundowany niż my. My i tak mieliśmy zamiar zaraz udać się nad morze i znaleźć miejscówkę ze smacznym jedzeniem, na co przydał się OM, bo  zawiózł nas do centrum, przy głównym molo, do którego miałyśmy około 3km. Ale zanim to zrobił, udał się osobiście na recepcje, więc po powrocie miałyśmy niespodziankę w ramach rekompensaty w postaci   lunchu i obiadokolacji przez cały nasz pobyt, bo zapewnione miałyśmy tylko śniadania,  o reszcie miałyśmy pomyśleć dopiero na miejscu. No i oczywiście wysprzątany apartament :)))

Było cudownie, mimo pogody w kratkę, bo raz nas deszcz z plaży wygonił, choć ani razu nie było jakiejś ulewy, ot tak sobie siąpił- góra dwie, trzy godziny i przestawał. Ale kiedy siąpił, to byliśmy na basenie albo w pokoju zabaw, gdzie chłopaki szaleli  w „małpim gaju”.  Na plaży, ubrani w kalosze, budowali zamki, mocząc się nawet, ale słońcu udawało się przedrzeć przez chmury, więc mimo tak zmiennej pogody zimno nie było. Ba, byli odważni, którzy się kąpali, a opalających się, czy też porozbieranych jak do rosołu również nie brakowało. Z premedytacją wybrałyśmy taką lokalizację hotelu, żeby na plaży był spokój i cisza, a do centrum i głównego mola zawsze mogłyśmy się przespacerować albo dojechać. To były intensywne dni, do pokoju wracaliśmy tylko się przebrać i do spania. Nawet wzięte dwie planszówki nie doczekały się użycia, choć jedna z nich już była rozłożona, ale zmieniliśmy plany :).  Wieczorem to już tylko łóżko i spanie. Net w pokoju mi nie hulał, co było również zbawienne, bo odpoczęłam  od internetów :). Nie, żebym tego potrzebowała, ale dobrze czasem zerwać się ze smyczy. Na zewnątrz zaś nie miałam  za bardzo czasu, żeby do nich zajrzeć.

W tym wszystkim jednak najważniejszy był wspólny czas. Mój z Pańciem. I nie żebym go do tej pory miała za mało. Nie. Ale w innych okolicznościach przyrody, to zupełnie wyjątkowy  czas. Bez pośpiechu, uśmiechnięty. Do powtórzenia 🙂

 

Jutro wystroję się w perły których nie posiadam, bo sztuczne to nie perły nawet jak ktoś myśli, że nimi są, następnie naleję sobie szampana szkoda otwierać całą butelkę dla dwóch łyków, bo wywietrzeje, lepiej otworzę piwo bezalkoholowe i godnie uczczę perłową rocznicę. Niektórzy uważają, że to ważne wydarzenie. Rocznica ślubu. Ja jakoś niekoniecznie, choć ilość lat przeżytych razem nawet mnie powala ;). Mnie monogamistkę. Nie, żebym nie dopuszczała myśli, iż nigdy nikt inny. Tyle że, dla mnie, jako tej  monogamistki z natury, najpierw musi się coś skończyć, żeby mogło się zacząć coś nowego. A tu na złość jak się zaczęło 33 lata temu a  zostało przypieczętowane 30, to trwa, i trwa i…chyba już tak będzie do samego końca.

Życie (nie tylko to wspólne ) składa się z chwil  ulotnych jak motyle, ale powracających do nas we wspomnieniach, z których utykamy swój sznur pereł czy innych korali. Indywidualny, niepowtarzalny. I dopóki dokładamy kolejny, i kolejny, nieprzerwanie, to możemy śmiało mówić o szczęściu. Bo ono również jest indywidualne.

 

 

 

Moda czy wygoda?

A może  zaniedbanie? O czym mowa? O siwiźnie. Bynajmniej nie na męskiej skroni.

Już jakiś czas temu zauważyłam, że wiele kobiet- coraz młodsze- przestało farbować swoje włosy, mimo iż tu i ówdzie, a czasem nawet sporo siwizny na głowie. Znane  i nieznane, z długimi włosami albo krótkimi, nie przejmują się  faktem, że siwy włos kuje innych w oczy. Nie wiem, czy to moda, czy wygoda, czy zdrowotne przesłanki, ale mnie to w ogóle  nie razi, nie przeszkadza, a często nawet podoba :). Bardziej nieestetycznie wygląda tzw. „ścieżka babuni”, czyli odrosty, nawet niekoniecznie siwe. Jednak często słyszę, że siwizna postarza. Pewnie tak, ale to kwestia przyzwyczajenia do jej widoku. Bo kolor może również być mało  twarzowy.

I tu nasuwa się oczywiste pytanie: Czy siwy to kolor, czy może nie?

Sama postanowiłam pozostać przy krótkich włosach bez farbowania. Do dwóch razy sztuka, bo po poprzednim odrośnięciu też takie postanowienie uczyniłam, po czym p. Tomek przekonał mnie do zmiany zdania. Tym razem mam zamiar wytrwać.

PT, która ostrzygła się na krótko w geście solidarności ze mną, od tamtej pory  nie farbuje włosów, choć  już je zapuściła i ma teraz dużo dłuższe. W sumie to niejedyna kobieta mi bliska i w podobnym wieku, która stwierdziła, że przestaje  się farbować. Bliscy  zaakceptowali nowy wizerunek, a pozostałymi, kto by tam się przejmował.  Uważam, że może to nie jest gest odwagi, ale na pewno te kobiety znają swoją wartość, są pewne siebie i swej kobiecości. Oczywiście, jeśli włos jest zadbany, innymi słowy czysty i dobrze ostrzyżony.

***

Kap, kap, kap…Nie to nie łzy, a krople stukające o parapet. W tej niepogodzie nawet zbyt dużo deszczu nie było, wbrew prognozom. Ot, przeleciał, zmoczył i tak już wszystko mokre, bo słońce nie zdążyło przebić się przez chmury, i poleciał gdzieś dalej, żeby znowu na chwilę powrócić. Ciurkiem nie lało żadnego dnia, a nawet czasem w ogóle. Porzucam jednak bezpieczne schronienie, jakie daje mi dom, i ruszam nad morze.

Na słońce się nie nastawiam, ale okulary przeciwsłoneczne wezmę, strój kąpielowy również, choć nie przewiduję kąpieli w Bałtyku. Parasol koniecznie, bo niezależnie od tego co niebo nam zaproponuje ( może zorzę polarną, która akurat w ten weekend ma być nad Polską widoczna),  miejscówka w odległości 25m od plaży, zobowiązuje, żeby na niej właśnie spędzić jak najwięcej czasu. Nie ma złej pogody, jeśli się tylko do niej człowiek odpowiednio  przygotuje. No to się przygotowaliśmy, oboje z Pańciem 🙂