(Po)zbieram się…

Sam przebłysk myśli, że powinnam się spakować, roztapia się w momencie pojawienia się. Najchętniej wyruszyłabym po 21. ale wiem, że umęczona parnym dniem, nie dam rady wieczornej jeździe, więc planuję wyjazd po 18. (a przed nim pięćdziesiąty raz wzięty prysznic). Cóż, lepiej nie będzie, bo prognozowane o tej godzinie 29 stopni i pełne słońce niewiele zmieni. Gdyby nie fakt, że muszę zostać do środy, bo mam dodatkowe badanie, to OM zawiózłby mnie we wtorek i poczekał na mnie. Nie musiałabym nocować w mieszkaniu. Że też wyjazd trafił mi się akurat w dwa najgorętsze dni. Pech. I szczęście, że jadę.

I jak się tam nie roztopię to wrócę 😉 Powrót będzie większym wyzwaniem, nawet nie mam siły o tym myśleć. Za to myśl o wyjeździe w Bieszczady na początku września dodaje mi skrzydeł.

Wczoraj bohatersko wysiedzieliśmy rodzinnie na Tuśkowym tarasie, bo Dziecka zaprosiły na grilla, szampana i ciasto, tylko dlatego, że słońce nie świeciło bezpośrednio na głowę, a i tak było gorąco i najchętniej wraz z dzieciakami zanurzyłabym się w basenie albo z psem, który trzy bite godziny bez najmniejszej przerwy tańcował przy zraszaczu, dała się zmoczyć pod ogrodowym prysznicem. Zońcia prawie całą biesiadę przespała w chłodniejszym salonie, budząc się tylko na jedzenie. Pierwszą nockę w domu spała 7godzin, Dziecka się obudziły o piątej rano i popatrzyły na się i stwierdziły, że chyba jednak trzeba córkę obudzić i nakarmić 😉 Dziś była powtórka, więc już wiadomo, w którą gałąź rodziny się wdała 😉

Jak wróciłam, odpaliłam laptopa, który mi się zbiesił, a nowego nie chciało mi się wyciągać i to był błąd.

Bo…

I teraz komunikat, do Izy, od której dostałam wczoraj emilkę. Przeczytałam, choć znalazła się w spamie (nie pojmuję mojej poczty, bo nie ma reguły, co w nim wyląduje, dlatego często sprawdzam) i postanowiłam odpowiedzieć wieczorem, jak w końcu uruchomię kompa. I zamiast odpowiadać, chciałam najpierw umieścić w odebranych i… nie wiem, co zrobiłam, ale usunęłam trwale. Bez możliwości odzyskania. I nie byłoby problemu, gdyby nie fakt, że łącznie z adresem zwrotnym. To, że moja poczta wyczynia cuda, to już niektóre osoby wiedzą; ostatnio zmieniła w połowie kolor czcionki i wymazała całe sekwencje, a zobaczyłam to dopiero w folderze wysłanych, bo jak pisałam, to nie było żadnych białych plam. I  to co napisałam, też było nie do odzyskania. Wrrr!!!! Ale do brzegu… Iza, bardzo dziękuję Ci za Twoje słowa, chciałam przede wszystkim, żebyś wiedziała, że przeczytałam i nie zignorowałam, więc jeśli masz ochotę, to wyślij z kontaktu wiadomość, to będę mogła odpowiedzieć.

*

Piszę na raty, tak jak robię wszystko inne, ale zebrałam się w sobie i poszłam na ogród po… cukinie 😀 Mrucząc pod nosem, że to jest dowód przyjaźni, że z narażeniem życia je pozrywałam i zawiozę do DM, bo kiedy PT mi oznajmiła, że cukinie ode mnie pojechały z nią w góry i tam zrobiła przepyszne leczo, którym się podzieliła i w zamian dostała miskę rosołu, a dziś z tych gór wraca i jutro się widzimy, to stwierdziłam, że niech ma kolejne, na zdrowie! 😉 A kolejnym dowodem miłości, jest zakup i przytarganie wentylatora do mieszkania przez Miśka na mój przyjazd, co mi właśnie Mam oznajmiła przez telefon, ale ważniejszą wiadomością jest to, że hist. nic nie wykazało i wycięta zmiana nie była czerniakiem. Ufff…

Idę wyciągnąć walizkę, bo w takim roboczym tempie jakie mam dziś, to spakowanie trzech sukienek (sic!) zajmie mi dobę.

Miłego tygodnia! Trzymajcie kciuki za wyniki, ale nie za mocno, bo w tych upałach to rence siem pocom!

I dziękuję, że JESTEŚCIE :*

 

 

 

Nie za bardzo…

Słoneczny poranek z piejącym kogutem w tle i wspomnieniem magicznej nocy z pomarańczowym księżycem. Dziś przytulę swą wnusię, więc wstaję wcześniej, żeby z OM pojechać do miasta po drobne sprawunki. Schodzę na dół i już na schodach kątem oka widzę żółty pasek na ekranie telewizora, a na nim duże czarne litery.

Wszystko jest takie samo, a zarazem nic nie jest takie samo…

Robię śniadanie zakrapiane łzami, choć z całych sił próbuję je powstrzymać. Przecież są Dziecka w domu. Próbuje wyprzeć czyhające myśli, które chcą mną zawładnąć, zakłócić mój względny spokój. Balonik radosnego podniecenia został przekuty ostrzem żalu? niezgody? Mój punkt odniesienia runął… Kolejny. Mam wrażenie, że zostałam sama na placu boju. Przytulam się do syna, który nagle się pojawił przede mną, a ja nie potrafiłam zapanować nad płaczem.

Jest bardzo, bardzo, bardzo cicho…

Przez moment, bo przecież trzeba łeb do słońca i banan na twarz, a na oczy okulary. Nie ucieknę, choć mogę wyłączyć telewizor, nie wchodzić na fejsa, wyłączyć radio w aucie. To i tak nic nie da. Nie tym razem.

Piguły.

Odliczam poranną porcję, choć przez moment mam ochotę rzucić nimi o ścianę, ale wrzucam je do pudełeczka i zabieram ze sobą, żeby jak zadzwoni budzik, tak jak robię to codziennie o tej samej porze, połknąć. Dzwoni zaraz po wejściu do galerii, więc siadam na ławce, wyciągam butelkę z wodą i łykam jedną, drugą, trzecią, czwartą, piątą, szóstą, siódmą, ósmą. Obok przechodzą ludzie…

Dostaję potwierdzenie, że Dziewczyny wychodzą ze szpitala, więc skupiam się na tym i na prezentach dla Zońci i Pańcia, spędzając godzinę w galerii, kiedy OM załatwiał swoje sprawy na mieście. Powrót. Płyną piosenki Kory, wspomnienia… I znowu oczy mokre za okularami. Pewnie byłby bez względu na własną sytuację, bo dla mojego pokolenia i tego starszego pozostanie na zawsze ikoną wolności, osobą o znaczącym głosie nie tylko artystycznym, potrafiącą wyważyć nie jedne drzwi… Dla mnie osobiście w odpowiednim czasie dzięki jej głosowi otworzyły się na oścież, te dające nadzieję na wydłużenie życia. Nie porównuję, bo nigdy tego nie robię, gdyż to błędne koło z jedną wiadomą. Że w końcu przegrasz, tylko nie wiesz kiedy. Nie szukałam wiadomości, bo wywiady w tabloidach to zwyczajna ściema, więc jak Ciocia do mojej Mam z entuzjazmem mówiła, że Kora czuje się świetnie, to ja wiedziałam swoje. Obie brałyśmy to samo- cudowny lek, który cudotwórcą nie jest; nie ma mocnych, nie ma…. To nie pigułki szczęścia, a cholerna chemia ze swoimi skutkami ubocznymi, a pacjentki to nie cyborgi, tylko osoby, które stoczyły niejedną walkę. Mnie wystarczyły i zapadły w serce  wypowiedziane przez nią słowa: „…u schyłku życia…” Nie jestem zaskoczona, ale to wcale nie mniej boli. Bo to jeszcze nie był ten czas… Kora brała olabarib około dwóch  lat; wierzyłam, miałam nadzieję, że jej się uda dłużej, że magiczne trzy lata zostaną przekroczone… a ja sobie dalej będę mogła wypierać fakt, że z kalendarza ubywają kartki…  Nie, za bardzo nie biorę do siebie. Nie muszę, świadoma jestem od samego początku. Bardziej martwię się o Bliskich…

 

Pochylam się nad naszą Księżniczką, dziwiąc się, że jest taką kruszynką, bo ze zdjęć to nie było takie oczywiste. Zapomniałam jakimi maleństwami są noworodki. Na chwilę mogę zapomnieć o rzeczywistym świecie. Na chwilę, bo gdy trzymam ją w ramionach, siedząc na kanapie, ból mnie chwyta niespodziewanie. Znajomy. To skutki uboczne „hajpeku”, tak sobie sama zdiagnozowałam, bo pojawia się od operacji. Zaciskam zęby, tylko OM zauważa, że jest coś nie tak, ale nie oddaję Zońci, bo to ja jeszcze rządzę, a nie skorupiak. Zastanawiam się tylko, czy kiedyś nie skapituluję i nie trzeba będzie wezwać karetki, bo mi się jelita całkiem przekręcą. Ale! Dopiero we wtorek kolejna weryfikacja  dostępu do piguł. Przejdę. Bo muszę. Bo to jeszcze nie ten czas! Do Zońci szepczę: Kocham cię kochanie moje…

 

 

 

 

Przeżyj to sam, a najlepiej wspólnie…

Chyba czas zejść do podziemia. Bynajmniej nie z powodu działań naszej władzy. Z całkiem prozaicznego powodu, czyli żaru z nieba. Najpierw trawiła mnie gorączka wewnętrzna, nie wiadomo z jakiego powodu, przykuwając mnie na jeden dzień do łóżka, a jak już sobie odpuściła, to i tak z domu nie wychodziłam, bo na zewnątrz było/jest jak w piecu do pieczenia chleba. No bo te chwile wieczorem, kiedy można było już odetchnąć, prawie się nie liczą, gdyż od samego nicnierobienia przez cały dzień o tej porze jestem padnięta. Niedługo będę jak kret ślepa, bo w domu w dzień jak w bunkrze, okna pozamykane i pozasłaniane, dopiero otwieram wszystkie na oścież po zmierzchu. Wychłodzi się na tyle, że można spać spokojnie, ale zaraz po przebudzeniu  biegam  po domu i wszystkie zamykam i zasłaniam. Rano zdążę jeszcze podlać kwiaty na tarasie, a potem nie wyściubiam nosa na zewnątrz, aż do późnego wieczora. Serce mi się wyrywa nad morze albo choć nad jezioro, a nogi prowadzą do pomieszczeń piwnicznych. Tam jest najchłodniej i przez to najprzyjemniej 😉 I nie żebym miała w domu jak w piekarniku, bo na dole z reguły temperatura nie przekracza 24, a na górze 27, ale i tak mnie spowalnia, więc snuję się jak mucha w smole. Chętnie przerzuciłabym się na życie nocne. Jakiekolwiek. Byle żywsze 😉

Dlatego, kiedy niebo się zachmurzyło po pięciu dniach pełnego słońca, a potem spadł deszcz i padał przez całe półgodziny, to nie było mi żal, że nie zobaczę spektakularnego zaćmienia księżyca. W zamian dostałam rześkie powietrze. I Dziecka Młodsze przyjechały (wprawdzie zaraz pojechali na Watrę w naszej okolicy), ale czekałam na ich powrót, siedząc sobie ciemną nocą, oddychając głęboko, a myśli nie krążyły wokół tego, że kolejne dni mają być jeszcze bardziej upalne, tylko czy moja najukochańsze Dziewczyny wyjdą jutro/dziś ze szpitala. Oby! Bo na razie to gapię się w telefon i naprzemiennie się wzruszam albo śmieję. Zońcia pięknie je (w ciągu jednego dnia przybrała 310g ;p), pięknie śpi w nocy, bo nakarmiona o 22. została przez Tuśkę zbudzona o 4. do karmienia, a potem sama obudziła się o 7, więc pierwsza wspólna noc i mama się wyspała 🙂 A sama jako ta urocza, młoda dama wystąpiła jako modelka z kokardą na głowie zrobioną z pieluchy- twórczość Pań Pielęgniarek 😀

Gapię się w czarne niebo, na którym kilku gwiazdom udało się przebić przez chmury. I tak sobie myślę, że choć nie zawsze dostajemy to, czego pragniemy w danej chwili, to wcale nie oznacza, że szczęście nas opuściło. I nie ma co złorzeczyć na zły los, bo on często nam rekompensuje czymś innym, tylko trzeba to dostrzec. A kiedy jest się cierpliwym…to niespodziewanie niebo się rozgwieżdża i pojawia się czerwony Księżyc w towarzystwie Marsa. Normalnie, aż mnie zatkało z wrażenia. No powiedzcie sami, czy nie jestem szczęściarą? Spadł deszcz, który spowodował, że oddycham pełną piersią i przyszła chwila, która ten oddech wstrzymała, bo życie właśnie na tym polega, by przeżywać takie chwile, które go wstrzymują… Wracają dzieci i jeszcze przez chwilę patrzymy razem przez okno dachowe, zaćmienie powoli mija…

Mam nadzieję, że i Wam niedawno (może tej nocy) udało się przeżyć taką chwilę, niekoniecznie z powodu księżyca 😉 A jeśli nie, to może dziś, jutro, pojutrze…

Miłego weekendu! 🙂

 

 

 

 

 

Matka Polka…

Nie przeczę, że utrzymanie i wychowanie dzieci jest pracochłonne i kosztowne.  Że w naszym kraju najczęściej to na barki kobiet spada trud pielęgnacji, wychowania dzieci oraz  wszelkie prace domowe. Że kiedy decydują się lub los za nie zadecyduje i mają więcej niż dwójkę pociech, to powrót do pracy albo w ogóle jej rozpoczęcie jest prawie niemożliwe. Bo nie mieszkają w dużym mieście, gdzie dostęp do żłobka czy przedszkola jest możliwy, a jeśli nawet go mają, to często nie stać rodziny na taką opiekę, gdyż mitem jest, iż żłobki i przedszkola publiczne są w naszym kraju całkowicie bezpłatne. Bo nie ma dla nich- matek z małymi dziećmi- ciekawych ofert pracy; niezmianowych, dobrze płatnych, z godzinami elastycznymi, z pracodawcą z empatią. Tych „bo” jest wiele za tym, żeby zostać w domu i opiekować się potomstwem, aż do jego pełnoletności. Ekonomicznie bardziej się to opłaca, szczególnie ostatnio, dzięki 500plus. Program socjalny partii rządzącej skutecznie wypiera z rynku pracy kobiety. Ja tym kobietom wcale się nie dziwię. Rachunek jest prosty.

W normalnym państwie powinno być tak, że kobieta ma stworzone warunki do rodzenia i wychowywania dzieci i  podjęcia pracy w dogodnym dla siebie momencie. Wybór, a nie jakikolwiek przymus. Dziś mam wrażenie, że państwo chce zmusić kobiety do rodzenia i bycia „matką polką” niepracującą zawodowo  za wszelką cenę. Tak odbieram projekt ministerstwa pracy o przyznaniu emerytury kobietom, które nawet nie przepracowały jednego dnia pracy, ale za to urodziły czwórkę dzieci.

Niedawno dostałam ZUS-u informację o mojej przyszłej emeryturze. Zastanawiam się, czy warto do niej dożyć 😉 Fakt, dużo chorowałam, więc były zwolnienia, (nawet wtedy płaciłam składkę zdrowotną), zasiłki rehabilitacyjne, więc sporo mam nieskładkowego czasu w przepracowanych latach. Innymi słowy, kwota nie przekracza najniższej emerytury. I nie o kwotę chodzi, tylko jak to się ma do tego, że ktoś, kto nie przepracował ani jednego dnia dostanie tyle samo, jeśli wszyscy będą mieli zagwarantowaną minimalną? Pracując, oprócz płacenia składek ubezpieczeniowych, odprowadzałam  podatki, nie wyciągając ręki do państwa, bo nie pobierałam żadnych świadczeń rodzinnych. Ba! Swoją dwójkę dzieci wychowałam w czasie, kiedy gdy chorowały, nie mogłam wziąć na nie zwolnienia.

Normalne państwo powinno wspierać rodziny, szczególnie te wielodzietne, i tu jest pełna zgoda. Ja tę normalność pojmuję trochę inaczej, czyli dostępność do żłobków i przedszkoli oraz ich całkowita bezpłatność, również bezpłatna szkoła (podręczniki, obiady, zajęcia dodatkowe, wycieczki), bezpłatna komunikacja miejska dla dzieci i młodzieży uczącej się, świetlice osiedlowe, gminne, gdzie można zostawić dziecko pod opieką na kilka godzin, plus znaczna ulga w podatku.

Jest nas coraz mniej, wciąż dzietność jest niezadowalająca, a państwo właśnie ma na uwadze przede wszystkim to, kto będzie robił na nasze emerytury, kiedy już teraz kasa pusta. Tylko, jeśli taka matka urodzi cztery dziewczynki, które tak jak ona nigdy nie przepracują ani jednego dnia? Bo państwo im stwarza właśnie do tego warunki, do bycia „matkami polkami niepracującymi”. Bo po co pracować, jak się nie opłaca.

I tak się zastanawiam, dlaczego ta gwarantowana emerytura ma być akurat od czwórki dzieci? I dlaczego państwo ustalając grupę uprzywilejowanych kobiet kosztem tych pracujących, czasem bardzo ciężko, które z różnych powodów nie osiągnęły nawet minimalnej emerytury, bo żeby taką dostać, należy udokumentować 20 lat pracy, nie wspomoże je waloryzacją wskaźnikiem za ilość przepracowanych lat? Tak dla zwykłej przyzwoitości. Zróżnicowania. Szczególnie że większość z nich też wychowywały dzieci, często nie jedno.

Normalne państwo powinno stworzyć najpierw warunki do godnej pracy. Tak, aby wszystkim opłacało się pracować i płacić podatki. Bez kombinowania i kalkulowania. Tak, żeby absencja zawodowa się nie opłacała. Dziś niestety tak nie jest i jak widać, w najbliższej przyszłości nie będzie.

*

Jeszcze raz serdecznie dziękuję w imieniu całej rodzinki za ciepłe słowa, życzenia, gratulacje z okazji przyjścia na świat Zońci 🙂 Jest śliczna, zdrowa, no same achy i ochy 🙂 Nie mogę przestać patrzeć co chwila w zdjęcia, w filmiki, które zięć nam wszystkim po przesyłał (niech żyje technologia!), zresztą cały dzień byłam na telefonach, bo przecież musiałam powiadomić wszystkie ciotki w realu 😉 No i dzień pełen wzruszeń, między innymi dzięki Wam, bo cudnie jest przeżywać radość w tak życzliwym towarzystwie. Oczywiście już pobuszowałam online w sklepach dziecięcych, konsultując się z Tuśką i pewnie majątek bym straciła, gdyby nie zatrudniony elektryk, który nie wiedząc, że ktoś jest w domu, nagle odłączył mnie od prądu. Wyczuł chwilę ;p

Upały mnie wykańczają, a ma grzać jeszcze bardziej. Troszkę się tym martwię. Pańcio urodził się w czasie srogiej długiej zimy, jak wychodził ze szpitala, to było minus 20 stopni; jego siostra w upalne lato- jak wyjdzie do domku, to będzie ponad 30 stopni.

Dziękuję:***  Swoją obecnością sprawiliście ten dzień jeszcze piękniejszym!!! Jak dobrze, że jesteście!

 

 

 

 

 

Dzielę się z Wami…

Tą radosną nowiną, że Zońcia jest już z nami, a ściśle ze swoimi rodzicami na tym pięknym, choć czasem skomplikowanym świecie. Urodzona w środku pracowitego upalnego dnia. Niech jej gwiazda pomyślności, a przede wszystkim zdrowia sprzyja.

Patrzę na zdjęcie i się wzruszam. Znów mamy Kruszynkę do przytulania i całowania, ale też ogromna odpowiedzialność spływa za małego Człowieczka. Jaka będzie? Kim będzie? Tak wiele zależy od fundamentu, jakim jest dom. Dom, w którym czeka pięknie umeblowany pokoik i pierwsza „akenia” jak mawiała Jej mama, od babci.

31676640_1892392214105200_942928441697632256_n

Gdzie dziadkowie i pradziadkowie nie mogą się doczekać, aby naszą Kochaną Dziewczynkę wziąć w swoje ramiona i przytulić. Gdzie starszy brat skwitował, widząc pierwsze zdjęcie: fajna ta Zońcia. I niech taką będzie zawsze- fajną dziewczyną! 🙂 Ale przede wszystkim czeka na nią miłość, radość, troskliwość, czyli to wszystko, co kochająca rodzina ofiaruje bezwarunkowo.

 

Dziewczyny i chłopcy, otwieram szampana!

:))

Pańcio do swej mamy:

A Zońcia w czym się urodzi??

To znaczy?

No, czy w spodniach, czy w sukience?

Goła.

Bez majtek???!!!

Kurtyna.

*

Czerwona plama na prześcieradle i poduszce. Łomatko! Jakiś krwotok czy cuś?  Otwieram szerzej oczy, ale nie znika. Ki diabeł? Wstaję, podciągam wyżej żaluzję, żeby wpadło więcej światła, zakładam okulary i… już wiem. Pamiętaj! Nie jedz w łóżku malin! Przed snem ;p

 

Się bym…

Zabiła. A przynajmniej połamała, jak spektakularnie się pośliznęłam na dopiero co umytych schodach zewnętrznych. I to z dobroci serca i szczodrości. Nie inaczej. A winowajcą jest, a raczej są…cukinie! Przyjechałam (spóźniona, bo jakiś dziwny zwyczaj panuje w szpitalu wojewódzkim w ŚM, że wypis sekretariat nie wyda bez lekarza, mimo iż pacjentka od dwóch dni przebywa w domu, a ten akurat był na zabiegu) już jak Pani ogarniająca moje domostwo  kończyła mycie tarasowych schodów i się zbierała do odjazdu. A mnie się przypomniało, że w ganku mam kilka dorodnych cukinii, i jak się ich nie pozbędę, to będę musiała je jakoś przerobić, a przecież rosną nowe. No to poleciałam od frontu i z pełnym wiadrem chciałam zejść, gdy nagle straciłam przyczepność…Ło matko!!!… bojąc się o własną kość ogonową, którą już nie raz na owych schodach sobie stłukłam, więc dobrze znam co to za przyjemność, tak się odchyliłam, że cały ciężar klapnięcia z przytupem poszedł na łokcie. Ból mnie zamurował. Normalnie głos straciłam i pierwsza myśl, że sobie połamałam ręce. Nade mną stała Pani z przerażoną miną, niżej leżało rozwalone wiadro z wyrzuconymi jak z katapulty cukiniami. Bolały mnie całe ręce nie tylko łokcie, więc stwierdziwszy, że jednak nie są złamane (gdyby były to chyba bym się zabiła), udałam się na kanapę pocierpieć. Kurczę, cierpiałam (doszedł jeszcze ból głowy) tak już do końca dnia (pocieszając się całą tabliczką czekolady z orzechami), zdziwiona, że aż tak boli (tu mam podejrzenie, że neuropatia czuciowa mi ten ból wzmogła), a nie ma śladu stłuczenia, ani jednego najmniejszego siniaka. Za to mięśnie rąk i brzucha bolą do dziś, tak jakbym co najmniej zrobiła 100 pompek i 300 brzuszków.

Słońce wróciło. Po trzech dniach pochmurnych z lekkim deszczykiem. Nawet nie zdążyłam za nim zatęsknić, ale lato ma być latem i już! Zbyt krótkie jest, choć tegoroczne- przynajmniej u nas- bije rekordy w swej długości, bo zaczęło się tak wcześnie, że ze zdziwieniem stwierdziłam, że dopiero zbliża się do połowy wakacji.

Bez zdziwienia, co chyba powinno mnie martwić, przyjęłam do wiadomości, że PIS wycofuje się z zakazu hodowli zwierząt futerkowych, za to prze do przodu z rewolucją w SN (nowa ustawa przegłosowana w atmosferze pogardy dla oponentów), czyli trwa demontaż trójpodziału władzy w najlepsze i tego, co się działo i dzieje pod Sejmem oraz nowe pomysły w karaniu i dyscyplinowaniu posłów. Chyba przywykłam, co nie znaczy, że zobojętniałam.

Bym się zdziwiła, gdyby nagle praworządność, dorobek naukowy, przestrzeganie konstytucji leżała im na sercu… Ale to chyba mi nie grozi.

I może byłby to czas, aby wyjechać…w Bieszczady. W miejsce bez zasięgu. Zaszyć się tam z tej własnej i opozycyjnej bezradności. Dla własnej li tylko przyjemności. Ale teraz tam leje, a jak nie leje to będzie lać jest zbyt mokro, a tu czekamy na Maleńką, więc…ech…

Miłego weekendu! 🙂 Słońca dla Was!

A tak w ogóle to chyba jest sezon ogórkowy ;p A ja zebrałam pierwszą, opóźnioną przez suszę fasolkę. Mniam.

 

Doczekałam się…

Deszczu. I kompletnie nie wiem o co to halo, że wciąż pada i zimno. Po pierwsze ani wciąż, ani zimno, bo 20 stopni i drobny deszczyk to sama przyjemność. We wtorek po całkowitym przebimbanym poniedziałku powstałam z nadzieją na zapowiedziany deszcz, bo miałam w planach ogarnięcie. Się! Nic wielkiego, bo dom nie potrzebował, gdyż po pierwsze były Młodsze Dziecka i na nasz powrót się postarały, a poza tym dziś już przychodzi Pani, która to zrobi dużo sprawniej 😉 Torby i walizki spokojnie czekają na swoją kolej, bo rozpakowywanie nie jest moją mocną stroną, ale miałam zamiar nastawić pranie, ugotować zupę…bo chciało nam się zupy, choć na wyjeździe jadłam przepyszną borowikową z pierożkami, a OM kwaśnicę, Pańcio zaś rosół.  Taaa…wstałam a tu ani jednej kropli!!! Z nieba i w kranach! No to zaległam z kawą na tarasie i z książką wyczekując deszczu i  usunięcia awarii wodociągowej. Słysząc o ulewach, podtopieniach, silnym wietrze i zimnie, widząc migawki z całego kraju, patrzyłam z lekkim niedowierzaniem, bo przecież zapowiadali też u nas, a tu wciąż nic z nieba nie leciało…ech…W końcu deszcz przyszedł późnym popołudniem razem z wodą w kranach. Ulga. I tak siąpi cały czas, ale mnie to w ogóle nie przeszkadza. Szczególnie że jest ciepło. Ale!  Że w deszczu dzieci się nudzą to wczoraj pojechaliśmy z Pańciem i towarzystwem do kina 🙂 (Babciu masz kaptur? Nie, ale w Julku mam parasolkę– nie użyłam, bo przy tej intensywności musiałabym stać z godzinę albo dwie, żeby zmoknąć).

Cukinie rosną jak na drożdżach i mam wrażanie, że mieszkam w cukiniowym eldorado. Rozdaję na prawo i lewo, nawet w gości zabieram je ze sobą, a i tak już kilka rzuciłam kurom. Sama dodaję do wszystkiego, codziennie grilluję plastry i mam m.in. na kanapki, ale robię też placuszki- palce lizać!-  w pożarciu których pomaga mi Tuśka, sama już niegotująca. Przymierzam się do zrobienia ketchupu z cukinii, bo inaczej ich nie przerobię.

W międzyczasie w tle w DM podejmowane są strategiczne decyzje- inwestycje. Bombardowana jestem telefonami, coby wyrazić zdanie. Wyraziłam. Trochę zszokowana tempem, wielkością… Ogólnie jestem na tak, choć tak naprawdę to tylko Miśka zdanie się liczy, a on musiał podjąć decyzję w niecałą godzinę… Teraz pozostaje sprawdzenie wszystkich ścieżek, żeby przypadkiem nie trafić na ugór bądź minę jak już transakcja zostanie zrealizowana.

 

Inny świat…

Z którego nie chce się wracać…

Kocham morze, ale to właśnie góry przyciągają mnie na tyle mocno, że nie chce się wracać. Może dlatego, że mam do nich daleko i tak rzadko bywam i zawsze za krótko…Do tych „naszych”… Tam człowiek przenosi się w inny świat, niezależnie czy są to Beskidy (rodzinne strony dziadków i rodziców OM) czy Bieszczady (moich dziadków od strony Taty), to czas płynie inaczej- wolniej, pełniej, przy śpiewie strumyków i potoków, z bajecznymi widokami za każdym zakrętem, zalesioną górą. Trawa wokół kusząco zielona z rosą o poranku, w której cudnie było zanurzyć stopy.

IMG_2329

Choć cywilizacja już od dawna trafiła pod strzechy-  nie ma już przystanku, z którego z plecakami szliśmy ubitą drogą na szagę, okrążając Kopę do rodzinnej wioski Taty OM, bo i skrótu już nie ma, gdyż już dawno zalano te tereny i powstało jezioro Klimkówka, które teraz trzeba objechać asfaltówką… (tak już było podczas kilku naszych wcześniejszych pobytów, kiedy to nie pociągiem, autobusem i pieszo docieraliśmy do celu, tylko autem prosto z dalekiego północnego zachodu…)-

DSCN0243

to w miejscu gdzie mieszkaliśmy nie było zasięgu- internety nie istniały, telefon nie dzwonił, chyba że stacjonarny gospodarzy 🙂

IMG_2288

Cisza i spokój oraz gościnny dom, który przywitał nas swą serdecznością, górskim serem, swojską kiełbasą, pieczony chlebem zamówionym u gazdyni. I rydzami! Smażonymi i w occie, których kilka słoiczków przywiozłam i już obdarowałam Dziecka młodsze (akurat zjechali na wieś) i starsze.

Wspomnienia. Tamtych czasów, gdzie każdy we wsi był stolarzem i miał warsztat, a my za miskę zupy bądź talerz pierogów pomagaliśmy w wyrobie drewnianych wieszaków, a potem leżąc pod chatą, gadaliśmy, śpiewaliśmy przy rozpalonym wieczorami ognisku, a głos się niósł hen… Stamtąd wyruszało się na różne szlaki, wędrowało się albo z Beskidów w Bieszczady, albo odwrotnie, zależnie gdzie się zaczynał albo kończył rajd. Bądź uczestniczyło się w Watrze. Tam po raz pierwszy było spotkanie z Kropką, tradycyjnym trunkiem Łemków- taki chrzest bojowy ;p Rozmowy z ludźmi tam urodzonymi, których już w większości nie ma. I choć wsie i miasteczka mają dziś często dwujęzyczną nazwę, to jak nasi Przyjaciele stwierdzili, że kiedyś to „oni” byli u nas, teraz „my” jesteśmy u nich… Za mało rodzin się wróciło po wysiedleniu, a ci, co to zrobili, już poumierali, a ich dzieci uciekły do miast, bądź za granicę… Kiedy OM pokazywał chyżę (murowaną) swojego dziadka, w której się urodził jego ojciec, to Pańcio stwierdził: jaka mała… Drewnianej stodoły już nie ma, czego OM przeboleć nie może, bo kuzyn sprzedał jakiemuś kolekcjonerowi, który wywiózł ją na Kujawy. I tak łemkowska stodoła została przesiedlona- żal. Wiele chat, terenów powykupowali warszawiacy i stawiają tam swoje turystyczne domki… Cerkwie choć zachowane, to nie w każdej odprawiana jest msza w obrządku greckokatolickim czy prawosławnym. Mimo to, duch i klimat wciąż ten sam… Beskidy wciąż kuszą swoimi wsiami, gdzie nie ma żadnych hoteli, pensjonatów, czy nawet gospodarstw agroturystycznych-  taka wciąż jest rodzinna wieś dziadków OM i przylegająca (formalnie jeszcze do 2017 roku była jej częścią) wieś rodzinna przyjaciół moich rodziców, gdzie jako dziecko już bywałam, nie wiedząc wtedy, że tymi samymi ścieżkami chodził mój przyszły mąż, a rodziny są spokrewnione, wprawdzie w odległej gałęzi, ale jednak… Ale tak to jest z mniejszościami, że to jedna wielka rodzina 😉

W górach każdy dzień jest inny, nie tylko z powodu zmiennej pogody, która dla nas była bardzo łaskawa (za to w tym czasie porządnie popadało na moje grządki, kiedy nas nie było. W końcu!), ale przede wszystkim z powodu wędrówek tych bliższych i dalszych. Pańcio miał wiele atrakcji, a jedną z nich była przejażdżka na huculskim koniu 🙂

IMG_2298

To był fantastyczny czas, wypełniony po brzegi tak, że kiedy przychodził późny wieczór, to oczy same się zamykały zaraz po położeniu głowy na poduszce. Spełnienie mojego marzenia o wspólnych wakacjach dziadków z wnukiem, bo do tej pory sama zabierałam Pańcia na wakacyjne wyjazdy. Pańcio ma jednych i drugich dziadków na miejscu, więc większą atrakcją jest wspólny wypad na kilka dni, bo w naszych domach bywa często, również z noclegiem. I wiecie, kiedy ostatnie dni spędzaliśmy już w hotelu przy samej górze Jaworzyna w Krynicy, to nie byliśmy jedynymi dziadkami, którzy wyjechali ze swoimi wnukami na wakacje 🙂 Moje dzieci nie tylko wyjeżdżały do dziadków do DM, (drugich mieli na miejscu) ale z nimi na wakacje w góry czy nad morze, więc dla mnie naturalne było, że jeśli tylko zdrowie dopisze, to też będziemy zabierać swoje…I się kolejny raz spełniło, więc znowu jestem szczęściarą!

Tak, bywało też nerwowo, bo Tuśka od piątku w szpitalu. Na szczęście już wtedy byliśmy non stop w zasięgu. Zatrzymali, bo były już skurcze, ale ustały. Nie chcą wypuścić, choć nie wiem, czy nie wyjdzie na żądanie, bo nie uśmiecha jej się leżeć, aż do terminu. Wcześniej nie zrobią CC, takie mają procedury w ŚM, a normalny poród raczej wykluczyli. W środę zaś ma wizytę w szpitalu w DM, w którym wcześniej zdecydowała się rodzić, zanim jej lekarka z podejrzeniem sączenia się wód skierowała ją do szpitala w ŚM. Taki jest obecny stan…

Serdecznie dziękuję za wszystkie ciepłe słowa:***

Za chwilę przytulę się do swojej poduszki, na chwilę przywołam pod powieki wspomnienia ostatnich dni wypełnionych po brzegi radością, jeszcze tak świeże i soczyste jak ta trawa i łąki beskidzkie… tam w horach Karpatach tam Łemko ide, win hardu Łemkyniu za ruczku wede, tam ptaszky śpiwajut weseło wse u-cha- cha- cha, tam hołos sopiwky czuty szto dnia  😀

I obudzę się w swoim świecie…

***

DOPISEK:

Tuśka w dwupaku wraca do domu. Ze skierowaniem na konkretny dzień wypisanym przez ordynatora na CC. Przez weekend miała sprzeczne informacje, począwszy od położnej na izbie przyjęć, która protekcjonalnym tonem oznajmiła, że nie ma żadnych wskazań do cięcia, a wręcz przeciwnie, po czym na oddziale po zbadaniu przez ordynatora i zostawieniu jej na obserwacji, gdzie podczas weekendu dyżur mieli różni lekarze, którzy stwierdzili, że do porodu już ją pozostawią w szpitalu, a kolejna położna stwierdziła, że naturalnie nie ma szans urodzić, ale CC wykonują w terminie, jeśli nie ma wcześniej skurczy (tu na upartego były; dostała  zastrzyk rozkurczowy), więc wizja ewentualnego tygodnia albo i ciut dłużej leżenia w szpitalnych murach zamiast na własnym tarasie i we własnym łóżku jawiła jej się bardzo niechętnie, dlatego kombinowała, że sama się wypisze. Jednakże dzisiejszy dzień przyniósł pozytywne rozwiązanie, choć jeszcze nie to, na które tak bardzo czekamy 🙂 I chyba zrezygnuje ze środowej jazdy do DM, bo choć to szpital z bardzo dobrą opinią, jeśli chodzi o porodówkę i opiekę nad maluszkami, to znów może być tak, że ją już nie wypuszczą, no i odległość od domu jest cztery razy większa…

Dziękuję Wszystkim za wspólne czekanie:***

 

 

 

Nadszedł czas…

Lipiec. Tak oczekiwany od kilku miesięcy. Jeszcze nie przyniósł rozwiązania, bo planowe dopiero za dwa tygodnie, ale w każdym momencie może ono nastąpić. Najpiękniejszy prezent, jaki może przynieść życie wciąż zapakowany, ale powoli szykujemy się na jego przyjęcie. Z radością. Z odrobiną niepokoju, bo z ulgą odetchniemy, jak już będzie z nami. A potem będzie dużo miłości, tyle samo troskliwości… niepewności.

Jako dziecko chciałam mieć starszego brata. Kto by nie chciał? Szybko zrozumiałam, że to niemożliwe, więc zaprzyjaźniałam się z chłopakami z sąsiedztwa. Wprawdzie w życiu jakoś nie brakowało mi rodzeństwa, ale osobiście chciałam stworzyć pełniejszą rodzinę. Misiek jest młodszym bratem Tuśki, ale marzenia się spełniają i za niedługo przyjdzie na świat siostrzyczka Pańcia, który awansuje na starszego brata 🙂 A babcia oszaleje.

Może to się wydarzyć jak nas nie będzie na miejscu, ale przegadaliśmy to, i Tuśka nawet wolałaby urodzić w tym czasie. Zresztą nie wyjeżdżamy na koniec świata, a na miejscu są drudzy dziadkowie, ciocia, więc…Ja i tak się będę denerwować, więc w sumie obojętnie gdzie.

Niespodzianka? 😉

Dla nas też była, jak przyszli i oznajmili 🙂 Ale to niespodzianka z tych najbardziej radosnych. Z tych oczekiwanych. Z drugiej strony, jak to powiedziała Tuśka, kiedy dowiedziała się o płci: ty się całe życie martwisz o mnie, to ja teraz też będę...Takie geny… Już były chwile przepełnione ogromnym niepokojem. Ale! One nam nie przeszkodzą w łapaniu szczęścia za rogi; nie ma co wybiegać myślami aż tak daleko, bo wszystko płynie i trzeba się dostosowywać do rzeczywistości, która nigdy nie jest szyta na miarę. Teraz najważniejsze, żeby bezpiecznie sprowadzić Zońcię na ten świat, gdzie w komplecie czekamy na nią. I to też jest szczęście!

Tak że tak… 🙂

A przed nami droga w kierunku wspomnień i tworzeniu nowych…ku pamięci. „Nasze” góry już czekają. Tak całkiem niedawno moi rodzice zabrali pięcioletnią Tuśkę tymi samymi ścieżkami, wtedy była tam pierwszy raz. Teraz czas na Pańcia… kolejne pokolenie 😉