A teraz…

Przez krótką chwilę zaraz po przebudzeniu jestem lekka jak piórko. Bez żadnego bagażu zmartwień i trosk. Chwilowe ułamki poczucia szczęścia. Drogocenne, bo ulatniają się błyskawicznie wraz z pojawieniem się świadomości, gdzie jestem i po co… Za ścianą umęczona,  choć wciąż żartująca Mam. (Ciocia: I ty tak wciąż się śmiejesz? Mam: A co mam usiąść i płakać? Trumnę kupować? Pokonałam jednego, to pokonam drugiego.).  Dużo rozmawiamy, wspominamy. Są historie nowe i te powtarzane przez lata całe. Uśmiechnięte. To taka tarcza obronna. Dobrze to znam i, choć tak naprawdę każdy ze swoim strachem, bólem jest tak naprawdę sam, to przecież wiem… ja wiem. Inaczej się choruje, staje w obliczu śmiertelnej choroby, jak ma się 30, 40, 50 lat, i inaczej jak 70… Każdy etap jest inny, nie tylko fizycznie, ale również  psychicznie.

Dostałam piguły, i guzki, których do tej pory nie było w płucach, a teraz wyskoczyły jak Filip z konopi, zbagatelizowałam, bo jak p. Profesor nawet słowem się nie zająknęła na ich temat, to ja tym bardziej (kto by się tam nimi teraz przejmował 😉), szczególnie że dziś kolejne płuca- tym razem Mam- a właściwie ich obraz na TK, który uzyskałam dzięki dużej życzliwości Pani z rejestracji i Doktor radiolog (nawet osobiście zadzwoniła, że wynik już jest), dał nam rzeczywisty powód do  ogarnięcia na cito! Markery jajnikowe nieźle nabruździły, ale to dzięki nim zaczęła się ta „polka” z diagnostyką. Mam od lat jest pod opieką pulmonologa, a tu taka niespodzianka, że najpierw został wykryty przerzut… Jak to moja Doktor dziś powiedziała, że szczęście, o ile w ogóle można mówić o szczęściu w tej sytuacji, że to nie rak jajnika. I choć komuś wydawałoby się to dziwne, to ja wiem, co miała na myśli. I też tak uważam. Mama po raku piersi, po latach, przeszła całą  profilaktykę usunięcia… O kant doopy by była, gdyby się jednak okazało, że mimo tego i tak zachorowała. Choć zdawałyśmy sobie sprawę, że nie jest to stuprocentowe zabezpieczenie, ale jeśli Tuśka za pięć lat stanie przed taką decyzją, to będzie kolejny argument na tak. I kolejny przeciw- paleniu papierosów. Jestem przekonana, że to one są przyczyną, szczególnie że Mam to jedno płuco miała dość mocno napromieniowane radem…

Jutro czwarty dzień maratonu szpitalnego. Tym razem szpital specjalistyczny na obrzeżach DM. Nowa karta (trzecia) DILO, ma ułatwić i przyspieszyć dalszą diagnostykę, żeby doktory mogli podjąć decyzję o leczeniu.

I tak, zamiast myśleć o świętach (gdzie/u kogo/z kim) myślę jak to wszystko ogarnąć logistycznie. Nie mam co nawet planować, wiem, że sama zaraz po, mam wizytę po piguły, więc w drugi dzień będę na pewno w DM. Mam nadzieję, że do następnego TK, niespodzianek ze mną w roli głównej już żadnych nie będzie. Teraz nie mój czas, no! 😉

W ramach odstresowania oprócz obiadu w restauracji (tym razem z kuchnią brazylijską) z Dzieckami Młodszymi, wieczorem skusiłam się na zakup egzotycznych owoców suszonych. Są pieruńsko słodkie, ale tego mi trzeba… Przy okazji  wyręczyłam też św. Mikołaja, bo Mam stwierdziła, że Najmlodsze  Dziecka muszą dostać też coś od pradziadków na szóstego, który zbliża się wielkimi krokami. I jak zwykle, to z Zońcią poszło mi najszybciej 😉 A teraz z zamówionym już sushi, czekam na PT, która wczoraj wróciła z zagranicznych wojaży od własnej córci. (Aliś zaś grzeje ciało w  afrykańskim słońcu). Pogadamy. Bynajmniej nie o sraku, którego mam już po kokardkę. Wy pewnie też, ale nic nie poradzę, że gad znów zdominował moje życie.

I jeszcze raz podkreślę, że życzliwych ludzi jest więcej, niż tych żmijowatych. Dziś Pani z rejestracji na moje spokojne co teraz? w odpowiedzi, że wyniku nie ma, mimo kilometrowej kolejki za nami, poszła się dowiedzieć o wynik prosto do lekarza, i nie było jej dłuższą chwilę, a w tej długaśnej kolejce nikt słowem się nie odezwał, nie burknął nawet- wszyscy spokojnie czekali.  Jak przyszła, to powiedziała, że Doktor radiolog ma już płytkę i jak skończy opis innego pacjenta, to weźmie się za maminą i potrwa to do dwóch godzin. Podziękowałam i poszłyśmy zająć kolejkę do Doktorowej, a w międzyczasie Doktor radiolog zadzwoniła do Mam dwa razy; za pierwszym wypytała o operacje i przebieg leczenia, a za drugim, żeby poinformować, że opis już jest. Mam spokojnie czekała przed gabinetem, a ja udałam się do innego budynku po odbiór- był już po godzinie. Można? No można!!!

 

 

 

 

 

 

 

Nie jestem typem łowcy… a szarych komórek i tak kupić nie można ;)

Żadne Black Friday mnie nie podniecają, nie uruchamiają instynktu, by zdobyć coś po cenie niższej niż normalna. Szczególnie że te niższe ceny w wydaniu krajowym są, delikatnie mówiąc śmieszne. Dwadzieścia procent mniej od ceny wyjściowej(?) nie zmusi mnie (nawet jakbym mi dopisywało końskie zdrowie), żebym szturmowała wraz z dzikim tłumem centra handlowe, ani do ślęczenia godzinami w necie, żeby upolować coś iluzorycznie tańszego. Nie, że nie lubię kupować taniej, ani że jestem rozrzutna i cena nie ma większego znaczenia, nie. Ale mam w sobie zakodowany minimalizm posiadania, taki tryb „po co ci to”, który włącza się w odpowiednim czasie. (Nie funkcjonuje przy zakupie dla najmłodszych w rodzinie ;p) Co innego, jeśli uznam, że czegoś potrzebuję, wtedy nie ma zmiłuj się- szukam do upadłego 😉 Czarny Piątek mnie bawi, jeśli widzę, słyszę, jaka to wielka okazja, że wszyscy na nią czekają, i żenuje, widząc te tłumy ludzi tratujących się nawzajem. Być może na świecie, szczególnie w Stanach, to jest to prawdziwa okazja, ale u nas? Tak naprawdę te 20% mniej pojawia się często w ciągu roku w większości sieciowych sklepach. Ostatnio będąc akurat w DM, kupiłam dla najmłodszych Dziecków ubranka 25% taniej i dzięki posiadającej aplikacji jeszcze od sumy odjęto mi w tym dniu 25 złotych. Jak widać, to nie jest tak, że nie korzystam z okazji, ale nie poluję dla samego polowania. To przez ten mój minimalizm, o którym już nie raz pisałam. Ale ostatnio ogólnie mam takie przemyślenia, że świat za dużo wszystkiego produkuje, ludzie za dużo kupują. Żywności, ubrań, sprzętu wszelakiego… Kiedyś to się czekało, aż jakiś sprzęt się zepsuje, a teraz się go wymienia na nowszy, designerski model, bo bardziej pasuje, jest nowocześniejszy. (Wciąż posiadam i używam enerdowskiego młynka do kawy ;)). Misiek szczęśliwy posiadacz ajrobota niedawno mnie się zapytał, czy nie chcę zostać posiadaczką bezprzewodowego odkurzacza (takie mają Mam i Tuśka), na co ja stwierdziłam, że po co, jak stary dobrze działa, a ja i tak nie odkurzam 😉 Może jak wyzionie ducha ciekawe kto pierwszy ja czy odkurzacz;p, to wtedy poczynię odpowiedni zakup. Do zakupu ekspresu do kawy podchodzę kilka razy w roku i, za każdym razem dochodzę do tego samego wniosku, że dla jednej kawy dziennie, a i to nie codziennie, to nie opłaca mi się zagracać blat kuchenny, którego i tak  już nie mam w nadmiarze i cierpię z tego powodu. (OM czeka na hasło do remontu, ale ja się jakoś nie kwapię). Tak naprawdę to wymieniłabym maryśkę na nowszy, szczuplejszy model, bo stara jest zwyczajnie dla nas za duża, ale cholera nie chce się zepsuć i służy już jakiś szesnasty rok albo i lepiej. Prawie pełnoprawny członek rodziny ;p

Wracając myślą do zbyt dużego konsumpcjonizmu świata, w którym to „mieć” wygrywa z „być”, dając wątpliwe poczucie większej wartości, zastanawiam się, kiedy większość z nas w końcu zrozumie, że nadmierna konsumpcja to plaga naszego wieku. Że kiedyś, i to w niedalekiej przyszłości skończą się zasoby naszej planety, które dziś tak często są marnowane, źle wykorzystywane, zbyt mocno eksploatowane. A tu właśnie donoszą, że może powstać szczepionka na spowolnienie alzheimera (badania już trwają na myszach; swoją drogą cobyśmy bez tych szarych stworzonek osiągnęli na polu medycznym)- pewnie w dalekiej przyszłości, ale automatycznie nasuwa się pytanie, czy nasze wnuki będą mieć szanse skorzystać z dokonań naukowców, czy zwyczajnie nie dożyją, bo świat w wyniku działalności człowieka po prostu ulegnie zagładzie…

 

P.S. 1.Niezmiernie cieszą takie akcje jak ta „Otulmy drzewa”, polegające na zawieszeniu na drzewie ciepłego okrycia wierzchniego dla potrzebujących.

P.S.2. Powinnam zacząć zażywać coś na pobudzenie szarych komórek. Kompletnie niczego się nie spodziewałam (oprócz zwykłego obiadu), gdy przyjechaliśmy do Dziecków Starszych. A tam oprócz nich, nasi lokalni Przyjaciele, kwiaty, szampan i upieczony własnoręcznie przez Tuśkę (przed-imieninowy) tort bezowy 😀

beza

ten od Sowy nawet się nie umywa ;p

(Szampan ten prawdziwy został w lodówce, bo R. pomylił butelki, ale machnęłam ręką, bo liczyła się niespodzianka, więc z ogromną przyjemnością wypiłam lampkę musującego słodkiego wina ;ppp) Ach, zapomniałabym, jeszcze bilet na spektakl teatralny (pełen humoru) do filharmonii… na 20 stycznia. No przecież muszę dożyć, żeby zobaczyć, więc żadne poniedziałkowe TK nie będzie mi bruździć przecież, prawda? 😉

 

Dyscyplina…

Powinnam ją wdrożyć. Tę wewnętrzną. Żeby nie stać się niewidoczną we własnym domu. Nieobecną mimo obecności. Azyl, jakim jest wygodne łóżko, stosik książek obok i od czasu do czasu włączony laptop czy telewizor jest kuszący, kiedy świat powoli staje się nieprzyjazny poprzez swą aurę i wydarzenia. Twój świat. Tak łatwo zanurzyć się, otoczyć nie swoimi historiami, często wydumanymi, choć wziętymi z życia. Uciec od swojego, na moment…

Muszę zacząć od pełnej mobilizacji. Się. Powiedzieć dość powrotom do łóżka zaraz po powstaniu, przemykaniu się z niego do kuchni, gdy głód zapuka… Wyznaczyć sobie zadania i cele.

Łatwiej jest w takie dni, kiedy głośnym dzwonkiem u drzwi Pańcio oznajmia, że właśnie przyszedł, a Dziewczyny skracają spacer z powodu dokuczliwego zimna, która odczuwa ta, co pcha wózek, bo przecież Księżniczce w jej króliczym kombinezonie i opatulonej kocykiem nie może być zimno. I mam(y) towarzystwo przy obiedzie 🙂 Pańcio zostaje dłużej, więc gramy w gry planszowe. Lubimy to!

Zońcia w końcu zaszczepiona, a mnie (Tuśce też) spadł kamień z serca. Jedno zmartwienie mniej… W naszej wiejskiej przychodni jest duża rotacja lekarzy, do szczepień przyjeżdża specjalnie lekarka, ale tym razem Zońcie zaszczepił przyjmujący pediatra, bo inaczej znów by się odwlekło. Już mieliśmy uruchomić Rodzinną, gdyby kolejny termin z jakiegoś powodu został odroczony. Tuśka najbardziej martwiła się o rotawirusy, choć akurat tę szczepionkę odradzali jej w przychodni, twierdząc, że dzieci i tak chorują, a szczepionka droga… Owszem chorują, ale przebieg jest dużo łagodniejszy, wie to po Pańciu, a w rodzinie był przypadek, że półroczne dziecko prawie wylądowało w szpitalu.

Spędziłam kilka godzin z Miśkiem u Zońci, bo akurat przyjechał, żeby wymienić opony na zimowe- najwyższy czas! Letnie wziął już ze sobą, więc wiosną nie będzie musiał specjalnie przyjeżdżać. Niby to żaden problem, w końcu ma do kogo, aczkolwiek pogoda lubi zaskakiwać i nie zawsze jest możliwość od razu gonić 120 km na wymianę. Poruszyliśmy temat świąt, ale tak naprawdę nic nie ustaliliśmy, choć pojawił się nowy pomysł. No i odważyłam się spytać, czy planuje jakieś zaręczyny i usłyszałam, że owszem, ale chciałby dopiero po magisterce. Nic, tylko zaciskać kciuki, żeby zdał w terminie ;p No i zasugerowałam, żeby się zorientował, czego chce Ata, bo to, że on ma czas, to ja wiem ;D Dziewczyny zaś (przynajmniej niektóre), często inaczej patrzą na tę kwestię, kiedy koleżanki ze studiów powychodziły już za mąż bądź przynajmniej się zaręczyły. Ale! Jak dla mnie mogą sobie żyć na kocią łapę (mają trzy koty!), o ile oboje tego chcą.

*

Komentarz Caffe o przychodzeniu tu przypomniał mi, że początek miał miejsce równo czternaście lat temu. I choć wiele się zmieniło, to jedno na pewno nie: wciąż nie lubię zimy, nie lubię i już!, i wciąż tu jestem. I jesteście WY. I za to, że jesteście, bardzo dziękuję! Za komentarze, emilki, czy inne formy kontaktu. Również i „cichym” czytelnikom. (Może ktoś tak jak Blucyna postanowi się rozkręcić, w swoim tempie rzecz jasna, ale miło byłoby ;)) Wprawdzie pisanie bloga było i jest bardziej dla mnie i „ku pamięci”, ale to niezmiernie miłe i budujące jest, że są czytelnicy, a właściwie towarzysze mojej codzienności. I bardzo wszystkim dziękuję za wsparcie, ciepłe myśli i moce w ten niełatwy dla mnie i moich bliskich czas. I to nie są jakieś wydumane, nierealne, wyimaginowane relacje pomiędzy nami, bo odbywają się w świecie wirtualnym. Nic bardziej błędnego. Ten świat wirtualny przenika się z realnym, nawet jeśli kontakt jest tylko poprzez literki. Dlatego bardzo się cieszę, jak w komentarzach zostawiacie jakąś historię o sobie. I martwię się, jak ktoś z Was długo milczy…

Dziękuję.

Życzliwego weekendu! 🙂

 

 

Dwa słowa…

Dwa słowa na kartce papieru, którą w białej kopercie uprzednio zaklejonej podała nam pani ze sekretariatu zakładu patomorfologii.

Komórki rakowe.

Nic więcej.

Brakło mi słów.

Nie z powodu potwierdzenia tego, czego się spodziewałyśmy, bo wynik TK jak dla mnie był jednoznaczny, ale nie takiego wyniku(?) oczekiwałam! Co to w ogóle jest? Wkurzyłam się. I chyba ten wkur… trzymał mnie w ryzach, że się nie rozsypałam. Zresztą Mam mężnie przyjęła to na klatę, były też słowa i rozmowy uśmiechnięte – ale my tak mamy. Jak już wychodziłam z mieszkania, to usłyszałam, żebym się nie martwiła. Ech…

Dopiero w drodze powrotnej zeszło ze mnie napięcie, ale zaraz zastąpiło je potworne zmęczenie i uczucie bezgranicznego smutku…

Zimno…

Szaro…

Ciemno…

Opadłam z sił…

 

Zabić czas…

Z tym czasem trudno dojść do ładu. Bywa i wrogiem i sprzymierzeńcem. Wrogiem dla tych, którzy czekają, którzy się spieszą. A sprzymierzeńcem? No właśnie, jakoś ostatnio nie mogę tego dostrzec.

Kiedy w piątek rano zeszłam na śniadanie, zobaczyłam Rudą za oknem. Skakała sobie z jednej leszczyny na drugą, po czym przeszła po krawędzi siatki odgradzającej naszą posesję od sąsiada jak baletnica na linie i znikła w gąszczu świerków. Trwało to jakąś chwilę, więc przez moment żałowałam, że nie poszłam po telefon na górę i nie zatrzymałam jej w kadrze, bo fajne chwile warto zatrzymać na dłużej. Dla wspomnień. Czasem zdjęcie, krótki filmik odtwarzany, gdy smutek tylko czai się, żeby się do nas przykleić, robi nam dzień. Prawda? Jest świadectwem szczęśliwej chwili… naszego zapatrzenia, uważności, radości, miłości… Z drugiej strony, wolałam gapić się na nią i podziwiać jej zwinność, niczego nie przeoczyć,  nacieszyć oko niecodziennym widokiem z okna. Potem już przez cały czas miałam telefon  przy sobie, ale nie z powodu Rudej. Dość szybko zadzwonił. Niestety, wyników nie było. Znów pozostało czekanie…

Wieczorem mieliśmy podwójną urodzinową uroczystość, ale w międzyczasie PT zadzwoniła, że jest w trasie i ma do mnie pięćdziesiąt kilometrów więc może wpaść na kawę. Pogadać. Jasne. Oczywiście zapomniałam, że to PT, która potrafi trzydzieści kilometrów jechać do mnie dłużej, niż trwa podróż z DM (sic!). I tym razem też tak było. Po półtorej godzinie zrobiłam sobie kawę i zjadłam pączka, stwierdziwszy, że jak w końcu dotrze, to na kawę będzie już za późno. Dla mnie, bo PT w ogóle nie pije. Na dodatek nie odbierała telefonu, a ja musiałam skoczyć po kwiaty. Jak w końcu oddzwoniła, to już siedziałam w Julku, a ona zbliżała się do Miasteczka. Obstawiłam, że zawieruszyła się w lesie. Bingo! Kupno kwiatów zajęło mi chwilę, więc po niecałej półgodzinie spotkałyśmy się pod naszym domem. Po drodze mijałam Tuśkę z wózkiem, więc nie wchodziłyśmy do domu, tylko poczekałyśmy, aż do nas dotrze. Tuśka poszła na górę zająć się biurowymi sprawami, a my z Zońcią na spacer. PT dziarsko pchała wózek zachwycając się naszą Księżniczką 🙂  Mimo zimna pewnie doszłybyśmy do drugiej wsi, gdyby nas nie zawróciła Tuśka. Odprowadziłyśmy dziewczyny jeszcze kawałek (PT przywarła do wózka i już żadne zimno jej nie było straszne ;ppp), po czym kurcgalopkiem udałyśmy się do domu na gorącą herbatę. I wtedy wróciła Ruda. Przyszła przywitać się z PT 😉 Tym razem miałam przy sobie telefon… (KLIK!)

Przegadałyśmy ten czas do naszego wyjścia i jej powrotu do DM. Potem był przemiły wieczór w dużym gronie rodzinnym i towarzyskim. Brakowało tylko Zońci, która została po raz pierwszy z opiekunką, ale mając katarek (poprzedniej nocy dała popalić rodzicom, budząc się co dwie godziny- akcja oczyszczania noska). Tuśka postanowiła w ogóle jej nie brać do restauracji, choć wcześniej był taki zamiar, że do czasu kąpieli i położenia spać, będzie na uroczystości swoich drugich Dziadków. Wieczór był wzruszający, bo najmłodsi przygotowali występy dla Jubilatów, więc pięknych emocji było sporo, a mnie przyplątała się myśl… ech… No drudzy Dziadkowie są niewiele młodsi (pięć lat) od moich Rodziców, i tak sobie pomyślałam o 10-letniej Zońci, (tyle ma lat najstarsza ich wnuczka, siostrzenica Zięcia)… ech… Tak wiem, że nie wiadomo komu co i kiedy jest pisane, ale bywają okoliczności, kiedy trudno uwolnić się od takiej myśli… Na szczęście była też muzyka więc ruszałam w tany z Pańciem  i zajęliśmy drugie miejsce w konkursie na najlepszą parę ;p

Nie wiem, jak mi minęła sobota… Nie wiem. W niedzielę zaś LP wraz z Dziewczynami porwała mnie do kina. Nie przyjęła do wiadomości, że mi się nie chce, że najchętniej nie wychodziłabym spod koca. I dobrze, bo dzień ponury, nawet po drodze zaczęło padać, a w samochodzie chichy i śmichy. Odtajałam. Film jak film, zabawny i nie taki zły, choć to polska komedia romantyczna, czyli niekoniecznie to, co lubię najbardziej 😉 Potem krewetki w curry i można było wracać. Pod kocyk. Jutro jadę do DM. Julek akurat ma przegląd, więc jedziemy oboje z OM, bo chcę razem z Mam udać się po wynik. Czy będzie, nie wiem, ale doktor z Genetyki kazał we wtorek zgłosić się do laboratorium i samemu odebrać, żeby było szybciej.

W ŚM już świąteczne dekoracje, pewnie w DM też już są… mimo iż wciąż mamy listopad. Odsuwam myśli o świętach. Dla Pańcia i Zońci mam prezenty na Mikołaja, ale cała reszta… jakby we mgle, z której nic się nie wyłania…

Dobrego tygodnia! 🙂

 

W porę…

Rozumiała, że jego zachowanie to choroba. Stan umysłu. Depresja czy coś innego wyniszczającego jak rak. Ratunek to terapia, której nie chciał się podjąć. Usprawiedliwiała wiele zachowań, ale podniesienie ręki ją otrzeźwiło. Tego usprawiedliwić chorobą nie mogła. Nawet przekonaniem o miłości do niej i dzieci. Bo cóż one zapamiętają? Czy tamtego ojca sprzed choroby, kiedy nosił je na rękach i śpiewał piosenki, czy kiedy te ręce podniósł na ich matkę, a może i na nich samych, gdyby nie podjęła decyzji. W porę.

To nigdy nie jest łatwa decyzja, żeby odejść. Z różnych powodów. Ale jedyna słuszna, jeśli ktoś sam nie chce sobie pomóc i jedynie, na co go stać, to kolejne przeprosiny i obietnica poprawy.

Każda podjęta przez nas decyzja niesie za sobą jakieś konsekwencje. To z ich powodów czasem zwlekamy, bo w ludzkiej naturze leży ignorowanie tego, co nie jest wygodne, czego się boimy. Bo strach przed nieznanym jest większy niż strach przed tym, do czego się już przyzwyczailiśmy, co już w jakiejś mierze oswoiliśmy. Czasem łudzimy się nadzieją, że znajdzie się inne wyjście z sytuacji, a to nie pozwala na podjęcie decyzji w porę…

 

 

Emocje bez maski…

Mój łeb wciąż się podnosi w stronę słońca, choć czasem to łatwe nie jest, kiedy na horyzoncie same chmurzyska. Pozwalam sobie tu na blogu posmęcić, choć może nie powinnam, bo lepiej „światu” przekazywać radość, uśmiech, życzliwość, siłę… Tylko, czy to byłabym prawdziwa ja? I tak jest mnie tu tylko jakaś cząstka, ale niech w niej będzie całe spektrum autentycznych emocji. Bo czy w życiu nie one są najważniejsze? Odczuwanie… przeżywanie… miłość, przyjaźń, radość, gniew, złość, niezgoda… smutek. I choć czasem otulam się pierzyną utkaną z melancholii w smutnych kolorach, to nie pozwalam, żeby całkowicie mną ten stan zawładnął. Wciąż dostrzegam radość każdego dnia, choćby z tego powodu, że ten dzień się rozpoczął i skończył.

I nie zdradzę tu żadnej tajemnicy, że zwierzaki i małe dzieci, to są najlepsze rozweselacze na tym bożym świecie. Kto ma, ten wie 😉

A wsparciem miłość, przyjaźń, życzliwość, uśmiech. Dziękuję, że jesteście! 🙂

W kupie raźniej! 😉

45996682_197789004470364_7006881857979547648_n

To nic, że kiedyś i tak cię pożrą robale ;pp

P.S. 1

Ach, jak się wzruszyłam i ucieszyłam, że na świecie tak pięknie zaakcentowano nasze stulecie niepodległości  🙂

Na FB o marszu w stolicy:

Według danych policji 250 tysięcy! To jest prawdziwa siła! 🇵🇱 💪
Liczba odnotowanych incydentów: 
Wybite szyby – 0 
Zniszczone auta – 0 
Pobicia – 0 
Ranni – 0
Zatrzymani – 0
Ucz się Europo i cały wolny świecie!”

Dodam tylko od siebie: w kordonie wojska, policji, służb specjalnych (CBA), żeby Polak Polakowi nie zrobił krzywdy…

P.S.2

W ogrodzie mam świeżutki, młodziutki koperek!!! A tu zimą straszą na weekend!

Uśmiechniętego tygodnia! 🙂

 

Zaprzeczenie…

Chciałabym kurczowo chwycić pomocną dłoń zaprzeczenia. Ale nie potrafię. Ani zaprzeczyć, ani wyprzeć. Czarne literki składające się w słowa i zdania, choć dla innych nie do końca zrozumiałe dla mnie nie są tajemnicą. Przekleństwo doświadczenia. Lawiruję słowami. Nie chcę, nie potrafię pozbawić nadziei, której przecież sama się trzymam mocno. Zasady, że dopóki nie ma ostatecznej decyzji to… Martwić się jeszcze zdążymy.

Jestem zmęczona. Psychicznie. Staram się oddychać, rozmawiać, śmiać, spać, jeść… żyć.  Normalnie. Zagłuszyć nieustępliwą myśl, że o to właśnie trafiła nam się kumulacja. Niestety nie w totolotka.

Nie ogarniam przyszłości. Nie chcę użyć wyobraźni. Nie wybiegam nawet o milimetr wprzód. Jest dziś i ewentualnie jutro. Jutro to proszony obiad. LP zadbała, żebym się wyspała i odpoczęła… i nie została z myślami sama…

No kurczę, nie wiem, czy się nie utopię w tym oceanie smutku, który mnie właśnie pochłania… Może za dzień, za dwa znajdę siłę i zbuduję jakąś tratwę…

 

W czwartek odeszła Renatka- moja czytelniczka, komentatorka, ale też i czytelniczka niektórych z Was. Miałam z nią kontakt przez FB i telefoniczny. Bardzo kochała swoje wnusie i kwiaty. Ogromnie życzliwy człowiek. Dzielnie zmagała się z chorobą nowotworową i do końca nie traciła nadziei. Niech spoczywa w pokoju…

 

Nasz, wasz, czyli…

Czyj? No właśnie. Zamieszanie totalne. Współczuję warszawiakom, sobie ciut również, bo chciałabym w dniu 11 listopada zobaczyć radosnych rodaków, młodszych i starszych, małych i dużych, kolorowych, maszerujących ramię w ramię bezpiecznie ulicami stolicy, świętując stulecie niepodległości. Co zobaczę? Nie wiem. Jedno wiem na pewno, że to jakiś cyrk z organizacją tego święta. Na ostatnią chwilę. I o to paradoksalnie odbędzie się marsz państwowy, który by się nie odbył, gdyby nie zakaz cyklicznego marszu niepodległości przez panią prezydent miasta. Pytanie, czy PAD znów będzie zapraszał i kto to zaproszenie przyjmie. I czy wystarczy policjantów do ochrony uczestników. Smutne to jakieś. Żenujące. No, ale na pocieszenie (niektórzy) dostali poniedziałek wolny. Tekst, że raz na sto lat niech Polacy sobie po-świętują, mnie rozbraja 😉 Byłabym zapomniała! Marszałek Piłsudski ma już towarzysza. I znów pytanie, czy godnego. Tak że tak… na stulecie odzyskania niepodległości Polacy dostali pomnik (kolejny), bo sobie zasłużyli, a tacy Finowie na przykład, przepiękny, nowoczesny budynek biblioteki, który nie tylko będzie miejscem wypożyczania książek i ich czytania, ale także studiem nagraniowym i kinem. Władze Finlandii ów prezent szeroko konsultowały ze swoim społeczeństwem. Chyba odkryli tajemnicę dużo wcześniej, nie tak jak nasz rząd trzy tygodnie przed świętem, że to w tym roku wypada stulecie wyzwolenia od jarzma rosyjskiego.

Zaś w przedszkolach, w szkołach dzieci świętują po swojemu: występując w przedstawieniach, maszerując przez miasto z uszytą flagą, uczestnicząc w różnych projektach. (Czasem nudnych, pompatycznych, ale bywają też kreatywne). Pamiętacie śmichy i chichy z prezydenckiego orła z czekolady? Ha, lepszy czekoladowy orzeł niż wizja orła upadłego… 😉

45621902_301675340443451_9150353388049793024_n

No cóż, to tylko praca jakiegoś dziecka… Mnie symbolizuje, jaka ta nasza demokracja nieopierzona, papierowa- wystarczy iskra… szczerze jednak przyznaję, że ta praca wzruszyła mnie najbardziej 🙂

Ale żeby nie było, inne wizje też są- mniej dramatyczne 😉

45395829_328546701276364_5862141518747271168_n

Mamy wolność, więc każdy świętuje jak chce i czy chce. Tylko że jakoś smętnie się robi na myśl, że jesteśmy podzielni jak nigdy wcześniej, odkąd jesteśmy uwolnieni od komunizmu. Dziś jeden pan mi powiedział, że za komuny ludzie trzymali się razem, bo wróg był jeden, wspólny.

A Wy, świętujecie jakoś szczególnie niepodległą?

Dom wypucowany, a ja się wyfryzowałam i jadę na zlot. (Nie)patriotyczny Czarownic. Jakby co, to wszystkie płacimy podatki (nawet mi z renty odciągają ;)), więc jak najbardziej jesteśmy patriotkami. Nie wiem, czy na ustach będą pieśni odpowiednie, ale kto wie, co nam strzeli do głowy ;p

Miłego dla Was 🙂

***

Upraszam się o ogromne moce (pomyślcie ciepło). Jutro Mam będzie miała robioną biopsję na Genetyce. Trzymajcie kciuki, żeby udało się pobrać materiał, bez otwierania brzucha. Paradoksalnie na TK wyszło, że z wątrobą wszystko okej (co wstępnie po wynikach z krwi podejrzewałyśmy), za to nadnercza… Nie widziałam tego wyniku, ale z pośpiechu doktorów wnioskuję, że coś jest na rzeczy, wszak markery jajnikowe wysokie…Na pewno jest stan zapalny.

 

 

 

Ten krwiopijca…

Kto? Jak to kto? PRACODAWCA!

Tak, są różni. I nie ma świętych. Bywają jednak przyzwoici, uczciwi. Problem, gdy są wymagający.

Kilka miesięcy temu, żona mojego kuzyna oznajmiła mi, że jej mąż tyrał na całą naszą rodzinę. Miałam ochotę odpowiedzieć, że ależ oczywiście, a szef- w tej roli mój Tata- w tym czasie leżał na plaży na Hawajach i popijał drinka z palemką. No żeż! Ugryzłam się w język, a raczej powstrzymałam palce i skończyłam pisemną dyskusję. I nie tylko dyskusję. Z betonem nie wygrasz, on wie swoje.

Niedawno PT przytoczyła mi rozmowę z pacjentem, który zazdrościł swojemu szefowi stanu posiadania, po czym sam doszedł do wniosku, że nie zamieniłby się z nim, bo nie chciałby mieć na barkach jego odpowiedzialności, tego stresu… I kiedy się wścieka, że musi pracować na kogoś- jakie to jest powszechne myślenie pracownika zatrudnionego w sektorze prywatnym, prawda?- od razu się strofuje, że przecież nie chciałby myśleć o robocie przez 24 godziny i dźwigać na swoich barkach tego wszystkiego. Bo tak jest, jeśli się swą pracę i pracowników traktuje poważnie. Odpowiedzialnie. Pracownik ma 26 dni urlopu, często wolny weekend,  po ośmiu godzinach zatrzaśnie drzwi i ma spokój. Jeśli mu nie odpowiada praca, to może ją zmienić. Pójść na zwolnienie. OM pracuje 7 dni w tygodniu, rzadko ma wolną niedzielę, Zięć 6 dni, Tata 5 dni, ale on ma już 75 lat. Zresztą weekendy spędzał na wsi, przy pszczołach i skrzydlatych, dziś jeździ na ranczo i nie leży tam brzuchem do góry. O urlopach nie wspomnę, bo…szkoda gadać… Z chorowaniem… OM nawet z zapaleniem płuc pracował- leżał tylko trzy dni- z sanatorium się urywał w weekendy, Zięć nigdy nie bierze zwolnienia, a Tata nie choruje, bo katar, kaszel i gorączka to nie jest choroba… Tak, trafili mi się pracoholicy 😉

Właśnie się dowiedziałam, że w naszej wsi został zlicytowany dom za długi. Młodzi, przed czterdziestką ludzie (bywali u Tuśki) z firmą zatrudniającą pracowników. Coś poszło nie tak. Firmę zamknęli z potężnymi długami, piękny dom poszedł na licytacje, oni z dwójką dzieci zostali z niczym. Dzieciaki w szkole śmieją się z ich starszego syna, że jego ojciec jest bankrutem… Wcześniej pewnie mu zazdrościli. A może nie oni, ale ich rodzice, bo przecież to od nich musieli się dowiedzieć o bankructwie. W takich sytuacjach wieś jest okrutna, choć można żyć i nie interesować się życiem innych. Tuśka nie mogła uwierzyć, że o niczym nie wiedziałam, bo to stało się rok temu. A skąd? Sama mi nie powiedziała, dziś wyszło przez przypadek, podczas rozmowy o wyborach i nowym wójcie, bo to szwagier tej koleżanki.

*

Jest pięknie… Jesień w tym roku czaruje ciepłem i słońcem, kolorami. Złotem. Szeleszczącymi liśćmi pod stopami. Chichrająca się do mnie Zońcia, uśmiechnięty szczerbaty Pańcio (wypadła górna jedynka), psy i koty… codzienny cud dnia. I dynia, nad którą się zastanawiam czy ją pożreć, czy jednak nie. Podobno można ją skonsumować w całości, ze skórką. Jakieś pomysły, oprócz zupy?

45470954_478413009351654_6741079706558267392_n

Halloween już był 😉