Przeznaczenie…

…”bo co ma być to będzie i nie jesteśmy w stanie uciec przed naszym przeznaczeniem…i za to doceniajmy to, co mamy, bo nawet jeśli dzieje się źle, to dzieje tak w jakimś celu…” to słowa napisane w komentarzu Coffelover…I wiele razy czytałam, że przed przeznaczeniem nie da się uciec, sama zresztą podobnie myślę w momencie, gdy coś się już stało… Choć wiem i zdaję sobie sprawę, że sami możemy wiele zmienić…Że mamy wpływ na nasze życie…Tylko że działa to w jednym kierunku…jeśli chodzi o przyszłość…Przeszłości nikt nie jest w stanie zmienić…Kto by nie chciał mieć gumkę-myszkę, taki swoisty korektor do zmazywania i poprawiania tego, co nam w życiu nie wyszło…Zapomnieć…Ja jednak myślę, że ważniejsza niż zapomnienie jest umiejętność nierozpamiętywania, niegdybania, nierozkładania na czynniki pierwsze, nierozdrapywania ran…Gdyby…i dlaczego…Te słowa najczęściej cisną się na usta, gdy coś się stało…Zawsze…Przeważnie nie znam odpowiedzi na pytanie dlaczego?…A gdybanie…prowadzi na manowce…Uciekam przed tym…Staram się jak mogę. Przecież samo nieszczęście,  które nas spotyka jest na tyle bolesne, że gdy dołożymy do niego  obwinianie siebie i cały świat…możemy się nie podźwignąć…A na pewno mamy dłuższą drogę do normalności…Dłużej uczymy się z tym żyć…Wiem, że nic nie będzie już takie same, bo na nasze życie i na postrzeganie go ma wpływ każdy mijający dzień…

 

Gdy za oknem jeszcze ciemno…

4.30…to dla mnie upiorna godzina, gdy dzwonek w telefonie wyrywa z głębokiego snu… Absolutnie nieprzyjazny, choć sama go przecież nastawiłam…Zimno, albo mnie się tak wydaje…no tak, wczoraj był rozruch nowego pieca, a dziś rankiem zimne kaloryfery…Zaczyna się…trzeba na nowo się przyzwyczaić, że mamy kotłownię i trzeba w niej bywać…Ale co tam, dziś w końcu przychodzi…ciiii co by nie zapeszyć, fachowiec by malować…z poślizgiem ale będzie, za to szafa z niezłym ślizgiem asekurowana przez czterech chłopa w końcu stoi prawie tam gdzie stać powinna. Co się odwlecze to…Tylko cierpliwości anielskiej brak…A Wy Moje Kochane mnie za Anioła bierzecie… ech…Dzięki stokrotne za tak dużą dawkę zaufania:)
Późnym sobotnim wieczorem, gdy grzałam się przy kominku jeden telefon ogrzał mi serce:) Dziękuje:)
A wczoraj nosiłam na rękach czteromiesięcznego Kubusia…Rozkoszne dziecko, nad wyraz rozwinięte, śliczne i inteligentne, bo bez szemrania, a za to z aniołkowatym uśmiechem zaakceptowało ciotkę, czyli mnie:)…
Ale najważniejsze przede mną…inauguracja Miśka w chodzeniu o kulach…dziś…
Małe, drobne radości…wyławiane perełki z utkanej w troski codzienności…

Anioły…

Dostałam wczoraj od Przyjaciółki cudnego Anioła…Siedziałyśmy w kawiarni przy pysznej kawie i ciachu z wielkimi truskawkami, gdy nagle zniknęła mówiąc, że po papierosy…Gdy wróciła, w ręku trzymała kolorową torebeczkę z której wystawały piękne skrzydła i głowa i kładąc ją na stolik powiedziała: „To dla ciebie, by wspomagał twojego Anioła Stróża”…Cudny…
Mój Anioł Stróż…hmmm wiem, że jest …przecież już mając 9 lat mogłam wybrać się do Aniołków, a skończyło się miesięcznym pobytem w szpitalu i takim samym długim w domu… Pół roku później mogłam zostać półsierotą, gdy moja mama zachorowała na śmiertelną chorobę…A wczoraj mogłam się cieszyć pysznym obiadem u Niej…Sama mogłam osierocić dziewięcioipółletnią Tuśkę i prawie siedmioletniego Miśka, gdy ta sama choroba zaatakowała mnie…
„Jeśli stajesz twarzą w twarz ze śmiertelną chorobą, jest w tym coś, co sprawia, że nigdy do końca nie wracasz z tej wyprawy” To prawda…ale też potrafisz walczyć i stajesz się silniejsza…
Kolejny raz tak niedawno Anioł uchronił Miśka i nas…bo przecież mogło się stać inaczej…
Czy czuję się bezpiecznie pod jego skrzydłami?? Tak…ale staram mu sie pomagać…Tak jak mnie pomagają anielskie żywe istoty tu na ziemi, które są przy mnie zawsze z wyciągniętą dłonią do pomocy, z uśmiechem i słowem dającym otuchę….Bo Anioły są wśród nas…
Nie wierzycie???
To się uważnie rozejrzyjcie a zobaczycie…:)

Brak zainteresowania…

Byłam wczoraj na zebraniu w Miśkowej szkole. Tak naprawdę to wcale nie musiałam iść, bo już wcześniej rozmówiłam się z panią dyrektor przez telefon, ustalając w zależności kiedy wróci do domu dalsze postępowanie. Bo w najlepszym razie to Misiek zawali dwa miesiące nauki, a może być, że więcej. Gdy będzie już w domu, to będę wnioskować o nauczanie indywidualne. Mam nadzieję, że już w drugim semestrze wróci do szkoły… Jednak wybrałam się do szkoły, by jeszcze raz porozmawiać z panią dyrektor i z wychowawczynią… I z przerażeniem stwierdziłam, że frekwencja rodziców, to tak około 50 %…I nie rozumiem tego braku zainteresowania swoimi pociechami, jak i tego, że w każdej sytuacji bezkrytycznie bronią swoje latorośle, zwalając całą winę na nauczycieli…Bo przecież mój syn, moja córka, tak nie postępuje, to niemożliwe, znam swoje dziecko. W jakim stopniu tak naprawdę znamy swoje dzieci? Nie sprawiają kłopotów, uczą się dobrze, są lubiani i nagle…Nagle okazuje się, że poza domem, w szkole, a i poza nią dzieją się dziwne rzeczy… Agresja, złe zachowanie…Czy jednak naprawdę nagle?? Czy  po prostu nie zauważamy drobnych symptomów, które świadczą o tym, że nasze dzieci się zmieniły. Nie chcemy dopuścić do świadomości, że nasze dziecko jest zdolne do jakiegoś draństwa. Zacietrzewiamy się, gdy ktoś z sąsiadów, nauczycieli zwróci się z uwagą do nas o zachowaniu naszej latorośli. A gdy już dojdzie do jakiegoś wydarzenia, bardziej ubolewamy nad naszym dzieckiem niż nad ofiarą…A przecież coraz częściej słyszymy przerażającym okrucieństwie młodych ludzi, właściwie jeszcze dzieci…I tak naprawdę nie znamy powodów, dla których krzywdzą innych, często w bolesny sposób… Więc czemu rodzic jeden z drugim nie przyjdzie posłuchać co ma do powiedzenia nauczyciel??? Przecież stopnie to nie wszystko…a w szkole dzieci spędzają większość swojego dnia…Ten brak zainteresowania jest dla mnie niepojęty…

Catering i meble w tle

Jestem teraz jednoosobową firmą cateringową…Zbieram zamówienie od jednego młodego przystojniaka i w domu pichcę, by później to załadować w termos, słoiczki owinięte folią i cieplutkie dowieźć na miejsce. Ciągle mam wrażenie, że coś zapomniałam, gdy nerwowo pakuje to wszystko do torby, by jak najszybciej zamawiający mógł się posilić. Bo tam, gdzie teraz przebywa wprawdzie dostaje jedzenie, ale uwierzcie mi, że raczej niestrawne…Do tego dochodzi fakt, że ów młodzian jest dość wybredny, więc innego wyjścia nie ma…Szczególnie że tak wizualnie to trochę mniej się Go zrobiło…Więc tak codziennie dowożę, a mąż robi za dostawcę hamburgerów i pizzy…Dłuższy pobyt w szpitalu jest dobry dla osób, które chcą zgubić parę kilo…Wystarczy, gdy rodzina nie dokarmia i samemu się nie kupuje a efekt murowany…choć nie zawsze zdrowotnie uzasadniony…No, ale mimo wszystko nikomu nie życzę takiej formy odchudzania….lepiej mieć jednak te parę kilo więcej i nie przebywać w szpitalu.

…………………

Wczorajszy wieczór wyczerpał mnie a ranek zaskoczył efektem. Przyszedł kolega ze swoim synem i wraz z moim mężem, rozkręcali i wynosili meble Miśka, ja w międzyczasie opróżniałam meble Tuśki, która będąc 120 km od nas bombardowała mnie, że to pogwałcenie Jej prywatności ;))…Zamiatałam, odkurzałam i myłam…Panowie wynosili, przenosili i wywieźli meble parę kilometrów do kolegi domu. Dojechała żona owego kolegi, by mi farbę położyć na głowę a ja równocześnie robiłam kolację na gorąco…Zjedli, podziękowali i rozstaliśmy się…zaczęłam sprzątać kuchnię, gdy przypomniało mi się, że przecież mam coś na głowie…i to dość długo…Zmyłam… i padłam ze zmęczenia…A dziś…no kolor …hmmm…no może być…w końcu ważniejsze miałam sprawy na głowie ;)))

Siemię lniane dobre na wszystko ?…

Pewna miła Starsza Pani z sąsiedztwa poprosiła mnie, czy nie mogłaby się ze mną zabrać do szpitala na badania. Od dłuższego czasu miała niepokojącą chrypkę i duszności z tym związane i była już u laryngologa, który dał jej skierowania na jakieś badania do specjalisty. Szpital, w którym i Misiek przebywa, leży daleko od stacji kolejowej i autobusowej, a cięcia w tych firmach spowodowały, że od nas dojazd nie jest taki prosty. Dla mnie to żaden problem, ucieszyłam się nawet, bo wiedziałam, że owa pani dość długo już zwlekała z tym badaniem, zwyczajnie się bojąc. Dostosowałam godzinę wyjazdu pod Nią, a umówione byłyśmy, że wróci już sama, bo stwierdziła, że nie będzie tak długo na mnie czekać, najważniejsze było, by punktualnie się stawiła. W holu szpitalnym rozstałyśmy się; życząc Jej powodzenia i by się nie zamartwiała, bo zaraz będzie po wszystkim…Dziś spotkałam ją w sklepie i spytałam się jak tam badanie, czy takie straszne było( Ona się obawiała, że będzie bolesne), a Ona do mnie, że w ogóle nie miała…Przyjrzałam się uważnie, jakaś dziwna była, nieobecna, smutna…Wyszłyśmy i mi opowiada, że pani doktor obejrzała i stwierdziła, że to może być… urwała -no wie pani co…, ale na razie to proszę SIEMIĘ LNIANE pić…I co?? To wszystko?? Żadnych wymazów, biopsji,  nic?? No nie…A kiedy kazała przyjść ponownie?- pytam się…Nic nie mówiła, wie pani, ja tak skołowana wyszłam po tej diagnozie, że nic nie wiem… A mną zatrzęsło, bo starsza pani nawet boi się wymówić słowa nowotwór, a pani doktor bez żadnych konkretnych podstaw postawiła przypuszczalną diagnozę i umyła od tego ręce. A przecież lekarz ma obowiązek poinformować ZROZUMIALE pacjenta o chorobie i metodach jej leczenia. Normalnie SZOK!

Jeden fachowiec a ile radości…

Nawiedził mnie dziś Fachowiec…i to bynajmniej nie we śnie…Całkiem rzeczywisty kawałek chłopa w drzwiach stanęło, a mnie aż z wrażenia cofnęło do środka…I nie ma co się dziwić, bo czekam na niego od września. Pan Rysiu przyszedł zobaczyć sławetną szafę, która utknęła na półpiętrze… obejrzał i stwierdził, że się zniszczy przy rozklejaniu więc trzeba innym sposobem. Przez okno, które wychodzi na daszek tarasowy…trudno, ale w kilku chłopa dadzą radę ją wsunąć…On nie ma czasu, ale na jedno popołudnie da radę wpaść do nas…Tylko front robót mam mu przygotować…

Więc muszę:

– z Miśka mebli opróżnić wszystko i je wynieść

– z Tuśki mebli opróżnić wszystko

– Tuśki meble przenieść do pokoju Miśka

-ustawić rusztowanie warszawskie pod domem

– I ZNALEŹĆ TRZECH CHŁOPÓW DO JEDNEJ SZAFY!!!

bo czwartym będzie fachowiec….

No pełnia szczęścia, bo coś się ruszyło, ale gdy napomknęłam o malowaniu, to powiedział coś tak po 10 grudnia…nawet nie wspomniałam, że nie pasuje…bo inaczej do wiosny nie pomaluję…Boszzzz zapaliło się światełko w tunelu….

I proszę was bardzo …nie piszcie, że teraz będzie pięknie …bo to już było :))) ja tylko chcę by się w końcu ruszyło!!!

Forsa z dymem puszczona…

Jako jedyna córka pszczelarza z zamiłowania i ciepłownika z zawodu, uznanego w swojej branży, z dyplomem, patentami i wynalazkami na koncie, powinno moje życie płynąć w ciepełku i być słodkie…Hmmm jakie to złudne….Jak to jest?…że szewc bez butów chodzi…
Mieszkając jeszcze z rodzicami w bloku, za czasów, gdy spółdzielnia nie zwracała żadnych kosztów z zaoszczędzonego ciepła, i mając tatę w firmie, gdzie to ciepło rozdawali, nawet we wrześniu już były ciepłe kaloryfery…i to na maksa jak się chciało…Więc przyzwyczajona jestem zimą po domu chadzać w krótkim rękawku i boso. Gdy się wybudowaliśmy na wsi, dom był tradycyjnym piecem grzany, o tyle dobrym, że wystarczyło raz na 8-12 godzin podłożyć i ciepełko rozchodziło się po całej powierzchni…Nawet to uciążliwe nie było…głównym palaczem był mąż a później to nawet pracownik. Jednak parę lat temu tatuśko prezent nam zrobił w postaci ogrzewania olejowego, piec sam zakupił i zamontował. Ekologicznie się zrobiło, elektroniczne nastawianie, czujniki temperatur, samo włączanie i wyłączanie…Mogłam sobie programować jak chciałam i kiedy chciałam…ech no bajka…Bajka, która kosztowała 80 groszy za litr oleju i tak średnio 2 tysiące złotych na sezon…No i dalej w krótkim rękawku sobie chodziłam i…boso…Cieplutko było i czyściutko było…Jednak z roku na rok coraz mniej radośnie, bo olej w zawrotnym tempie drożał. I już rok temu marudziłam moim mężczyznom (tacie i mężowi) by drugi piec postawić, na miał, co tańszy i hajcować można bez ograniczeń, gdy zima sroga. Zgodzili się a jakże, plany były, nawet piec zakupili, by wte lato zamysł zrealizować. Ale ja to mam jakiegoś pecha do fachowców…(przypominam, że pokój Tuśki jeszcze nie pomalowany a meble częściowo w paczkach, a miało być tak pięknie). Żaden nie ma czasu…A mnie szlag powoli trafia, bo olej już po 2,60 za litr i to tak ponad 6 tysięcy teraz wyjdzie, bliżej nawet 7., bo zimę srogą zapowiadają. I już na weekend ma zawitać. Nie wspomnę, że na krótki rękawek i boso to już nie tak zawsze i o każdej porze dnia. No, chyba że sobie w kominku napalę…Marudzę??…no bo jak sobie pomyślę ile to forsy z dymem pójdzie…ech…szkoda słów..;)

Huśtawka listopadowa…

Jestem już dużą dziewczynką, którą rzeczywistość nie zawsze rozpieszczała. I wiem, że życie to nie bajka, ani ubezpieczalnia społeczna. Że nie zawsze w zdrowiu, szczęściu i dostanie…że w tym świecie musi być jakaś równowaga. Ale czasami czuję się zawiedziona, tak jak mała dziewczynka, która dostała lizaka i gdy poczuła jego smak to zaraz jej go odebrano…
Wczoraj uśmiech na twarzy, bo Misiek już bardziej sprawny, pierwsze kąpiele w wannie i jazda na wózku. W końcu, choć na chwilę opuszczenie łóżka i w innej pozycji oglądanie świata-poza salą w której leży…Dziś decyzja o zabiegu pod narkozą, jest martwica, trzeba ją usunąć i mglisty termin wyjścia ze szpitala…

Obrzydliwy ten listopad….Przejmujące zimno, deszcz i wiatr hulający z zawrotną prędkością. Przynoszący troski i zmartwienia. Nawet księżyc już dawno nie zaglądał do sypialni…
Gorąca kawa w ulubionym kubku, ogrzane dłonie przez moment dają ukojenie, zwolnienie tempa myśli kłębiących się w głowie…
Obrzydliwy ten listopad…
P.S. Znajomy już pan z szatni szpitalnej na moje Dzień Dobry odpowiedział: ” Będzie dobry jak się pani uśmiechnie….”

Wyzyskiwany pracodawca?

Jako pracodawca poczułam się gorszym obywatelem naszego kraju. Właśnie zawiozłam na pocztę dość pokaźną miesięczną sumę za świadczenia do ZUS-u..Za nas i pracowników. A wczoraj dowiedziałam się, że mnie jako osobie współpracującej nie przysługuje opieka nad chorym dzieckiem…urlop wychowawczy też nie, choć ten mam nadzieję już nigdy nie będzie mi potrzebny. Mnie nie może zachorować dziecko, mieć wypadek…takiej opcji ZUS nie posiada…Więc czemu się tak dzieje?? Czyżby tam na górze ktoś postanowił, że według prawa jestem inną matką? Do niedawna nawet nie mogłam zachorować, krócej niż 30 dni, bo dopiero powyżej tej liczby łaskawie dostawałam świadczenia. To się zmieniło, choć o płatności w terminie mowy nie ma. Mąż, kiedy chorował w marcu dostał pieniądze w październiku…Jednak gdy płatnik się spóźni, choć o jeden dzień, to ma pozamiatane…
Bycie pracodawcą to nie jest życie usłane różami. Nie zamknę drzwi po 8 godzinach pracy i do następnego dnia mam czas dla domu i rodziny…Wolne weekendy ?…Wspólny urlop? …osiem lat temu…Mogłabym ponarzekać, ale po co?? Mam pracę i daję pracę, i to jest najważniejsze. Ale czasem mam wrażenie, że jestem wykorzystywana…A podobno w kapitalizmie wyzysk to domena pracodawcy 😉