Razem ze słońcem…

Rzadko mam okazję zobaczyć wschód słońca, bo to nie jest moja pora aktywności niezależnie od pory roku, ale uwielbiam ten moment, kiedy pomarańczowo-czerwona kula pojawia się nad horyzontem i powoli wspina się po niebie, coraz bardziej jaśniejąc i zapowiadając piękny dzień. Nie tylko ciepły i słoneczny, ale obiecujący w dobre chwile. Napawam się widokiem, niczym magicznym spektaklem ożywiania się wszystkiego wokół. Powstał kolejny dzień, rozbudzony bateriami słonecznymi.  Na drodze ruch wzrasta… mkniemy w stronę słońca z każdą godziną przybliżając się do celu. Charakterystyczny moment, że jesteśmy już blisko, to ten, kiedy ruchliwa do tej pory autostrada pustoszeje.

Po radosnych uściskach i wspólnym obiedzie w ogrodzie, ląduję na hamaku, pomiędzy jabłonkami uginającymi się od owoców, płosząc złodziejkę-wiewiórkę, która ukradzione orzechy zakopywała pod śliwą. Tu aura była przyjaźniejsza, więc pod nogami zamiast wypalonego słońcem pożółkłego dywanu, mam  soczyście zielony ze stokrotkami trawnik. Nie ma poczucia,  że to schyłek lata. Zamykam oczy. Na chwilę, bo przyciągają mnie  wesołe głosy do stołu. Słońce mocno przypieka, więc chowamy się pod rozłożystym ogrodowym parasolem i przez upływające niepostrzeżenie godziny toczą się rozmowy przeplatane wspomnieniami. Czas się dla nas zatrzymał…  To słońce dało znać, chowając się za drzewami, że dzień, który wspólnie rozpoczęliśmy, powoli się kończy…

Ale my wciąż nienasyceni swoją obecnością- syndrom pierwszego dnia po długim niewidzeniu się-  przenosimy się do domu, aby dalej kontynuować wspominki, ogrzewając się wzajemną serdecznością, przywołując dobre duchy z przeszłości tych, co w naszej pamięci zostaną na zawsze. Z uśmiechem, na wesoło przy lampce czerwonego wina, aż w końcu zmęczenie intensywnością dnia wygoniło nas do łóżek. To był bardzo długi dzień, ale w każdej minucie słoneczny, nawet już po zmierzchu…

Sen przyszedł natychmiast, jak tylko położyłam głowę na poduszce.  Jeszcze przed budzikiem obudziły mnie promienie słoneczne zaglądające przez okno z zapowiedzią na ciepły, serdeczny i radosny dzień. I właśnie taki będzie! 🙂 Wam też życzę udanego dnia! Słonecznego! Uśmiechniętego!

Jutro już wrzesień, normalnie wierzyć mi się nie chce, jak ten czas goni. Dlatego warto się zatrzymać i pobyć trochę w przeszłości przeplatanej teraźniejszością, która też za chwilę będzie wspomnieniem… przywoływanym za jakiś czas. Może za rok na tym samym hamaku, kto to wie… Ale na razie czas na powstanie i tworzenie kolejnych wspomnień!😉

 

Szpitalne treści…

Mogę spokojnie się wakacjować. Nawet czerwone krwinki ruszyły swoje tyłki i się namnożyły- niewiele, bo z 2,9 na 3,0, ale nawet taki wynik raduje. Płytki wciąż w normie, choć spadły, hgb ciut podskoczyła i niewiele jej brakuje do normy.

Czy tego chcę czy nie, to kiedy zbliża się termin kolejnego TK, to stres mnie dopada, bo jak inaczej wytłumaczyć, że jak usłyszałam od lekarki radiolożki po badaniu życzliwe pani (imię) powodzenia, za które automatycznie podziękowałam, to od razu przebiegła mi myśl, że podczas badania coś tam wypatrzyła, bo przecież nigdy wcześniej tymi słowami mnie nie żegnała. Nie, nie nakręciłam się, bo ja nie z tych, ale że jestem realistką, to takie i inne myśli mnie nawiedzają. Zresztą pobyt w szpitalu zawsze skutkuje smutnymi refleksjami, mimo że czasem bywa wesoło. Bo kiedy spotkam znajome dziewczyny, to nagadać się nie możemy i śmiejemy się często, ale za tym śmiechem czai się lęk, smutek… Bo choć radość wielka- jak weszłam na salę, by na przydzielonym łóżku przygotować się do TK i zobaczyłam Lilę (weszła do programu zaraz po mnie i odpadła po niecałym roku brania piguł), to po wyściskaniu się i opowiedzeniu sobie codziennych radości, to sam fakt, że musi spędzać w szpitalu sześć dni, bo ma chemię pięciodniową, która na dodatek nie jest za bardzo skuteczna, bo markery spadają bardzo powoli… żal za serce ściska… Okrutny.  Kiedy poznaję panią po drugim już hajpeku (pierwszy miała robiony po mnie, jako czwarta w DM i po niecałych dwóch latach drugi), a teraz ponownie na chemii dożylnej, bo takie są standardy leczenia, to choć doskonale wiem, że wszystkie te metody są tylko na wydłużenie życia, to jednak chciałabym mieć jakiś punkt odniesienia. Pozytywny. Namacalny dowód, że dzięki tym metodom remisja jest długa, dłuższa niż obecnie trwa moja… No cóż, to ja dla innych jestem tym „najdłuższym dowodem”, przynajmniej na naszym oddziale, dając przez to nadzieję, że warto zaryzykować i podjąć terapię.

Na radiologi ucieszyłam p. Doktor, która widząc mnie czekającą na korytarzu, przystanęła, bo znamy się od czasu, kiedy  przychodziła odwiedzać swoją szefową, z którą przyszło mi leżeć na sali podczas pierwszej operacji z powodu skorupiaka. I tak, nie dość, że leżałam u zaprzyjaźnionego Profesora, to jeszcze sobie chody wyrobiłam na radiologi, gdzie potem biegałam na badania kontrolne. Wprawdzie już lata całe nie robię tam usg., ale jak jestem na TK, to czasem się widujemy i zawsze porozmawiamy. (Doktor, z którą leżałam już dawno odeszła na emeryturę, ale to ona mi zrobiła cudny pijar, bo była zachwycona tłumem rodziny i przyjaciół, którzy mnie odwiedzali,  moim podejściem do choroby, a raczej do życia- dużo ze sobą rozmawiałyśmy, bo leżałyśmy tylko we dwie). W każdym razie p. Doktor na mój widok i w kontekście tych prawie dwudziestu lat, które miną w styczniu, stwierdziła, że zrobiłam jej dzień 😀 No jestem żywym przykładem, że rak to choroba przewlekła, nawet bardzo ;p

Kiedy na drugi dzień przyszłam po wyniki i tylko zajrzałam do dyżurki, to od razu mi Oskarowa oznajmiła, że… dostajesz, co ja zrozumiałam, że „zostajesz” i w pierwszej chwili zamarłam. Poszłam jeszcze do dziewczyn na salę pogadać i się pożegnać, szczęśliwa, że piguły w torbie. Nie wiem, kiedy znów się spotkamy, bo nasze terminy się rozmijają. Była też Aneta, po skierowanie na port, kolejny czwarty. Załamana, bo ileż można- pierwszy odmówił jej posłuszeństwa już po roku. Dwa kolejne zaraz po założeniu. No i czy ja nie jestem szczęściarą, że mam port już prawie 10 lat? Do tej pory sprawny. Tfu, tfu…

Co do wyniku TK, no cóż, ja nie mam do aparatu w tej klinice zaufania, i nie tylko ja. I ten brak jest uzasadniony. Z drugiej strony jestem na takim etapie, że nie dociekam, przyjmując sformułowanie pod całą litanią różnych zmian, że „nie stwierdzono istotnych zmian od poprzedniego badania”, za dobrą monetę. Dopóki markery są jednocyfrowe.

Moje dziury w pamięci są coraz większe, bo nie byłabym sobą jakbym znowu jakiegoś terminu nie pomyliła. Okazuje się, że nie w środę, ale w piątek, kiedy już będę leżeć sobie na zaprzyjaźnionym hamaku z widokiem na góry, powinnam być na Genetyce. No to się pofatygowałam i zmieniłam termin, bo przecież nie przesunę wyjazdu. Udało się na 10 września zaraz po powrocie, ale zależało mi jak najszybciej, bardziej ze względu na Mam, która od razu skorzystała z okazji i stwierdziła, że sama w piątek nie pójdzie.

Pięknie dziękuję za kciuki i moce oraz życzenia udanego wyjazdu :* Moce miały swoją moc!!! 😀  A co do wakacji, to sam fakt, że spotkamy się z zaprzyjaźnionymi Bliskimi i będziemy też w miejscach, w których nie byliśmy, bądź byliśmy tylko przejazdem już wywołuje u mnie banan na twarzy 😀 Ogromnie się cieszę, że to co nam nie wyszło rok temu, czyli powrót jesienią w Bieszczady, bo OM się rehabilitował po sanatoriach, ziści się teraz. Bo choć takie były plany, to snucie o nich w kontekście „za rok” w moim przypadku jest dość ryzykowne. A jednak się udało!

Wyśpię się i zacznę myśleć o pakowaniu 😉 Przez moje pamięciowe bałaganiarstwo zyskałam cały dzień na ogarnięcie tematu, który mnie trochę przeraża 😉 Na szczęście OM nigdy mi nie ględzi, że bagaży jest za dużo, wręcz przeciwnie, zawsze słyszę: no pewnie, że weź… 😀 Raczej nie wezmę laptopa, bo będę w takich miejscach, gdzie net niekoniecznie hula. Z ajfona  jakby co też się da, więc może jakaś notka na gorąco powstanie, a jak nie, to będzie, jak wrócę 😉

Padam na twarz, ale chciałam obejrzeć ostatni odcinek „Ostrych przedmiotów”, więc jak już i tak nie śpię, to sobie popisałam 😉

Czas przyspieszył…

Wyciągnęłam walizeczkę, żeby się spakować, ale na razie to tylko się na nią gapię. Dopiero przecież co byłam po piguły i znów przyszło wyruszyć do DM. Muszę już dziś a nie jurto, bo dostałam telefoniczny cynk od Oskarowej, że tomograf w poniedziałek o 10. Trochę mi to pokrzyżowało plany, ale tylko trochę, bo musiałam przesunąć fryzjera na piątek i uknułam z OM, że wrócę we wtorek, a w środę na Genetykę zabiorę się z nim, bo przecież na pewno będzie potrzebował zawodowo odwiedzić DM jeszcze przed wyjazdem na wakacje. Przystał na ten plan, co mnie uradowało, bo skisłabym, siedząc do środy w mieście, wiedząc, że w nocy wyruszamy, a samej kursowanie w tę i we w tę przypłaciłabym zmęczeniem. Wystarczy mi trzydniowy maraton po szpitalnych korytarzach. A tak, będę miała dwa wieczory na ogarnięcie się, domu i tak w ogóle, bo pakowanie standardowo na ostatnią chwilę.

Jesiennie się zrobiło. W ogródku warzywnym, i nie tylko. Wykopki już trwają, tak naprawdę to  chodzę tylko po cukinię, marchewkę i pietruszkę oraz resztkę buraczków. Na polach już podorywki zrobione… Smętnie… Liście na drzewach zbrunatniały, gdzieniegdzie pożółciły. Zieleń wymęczona upałami. Jabłka spadają z drzew. Wczoraj w końcu trochę popadało. Trzy razy przeleciał deszcz, ale ostatni raz tak bardziej obficie, choć krótko. Ogólnie jak bez słońca to chłodno było, ale w słoneczku zupełnie przyzwoicie. W każdym razie wciąż bez skarpet biegam, ale po raz pierwszy tak intensywnie poczułam jesień w powietrzu. Żeby o tym nie myśleć i odgonić inne smutki, to bezmyślnie skubałam słonecznik (lubicie?) – zarazę co to jak zaczniesz, to kończysz dopiero jak już wszystkie ziarenka wyjesz 😉 I to też mi uświadomiło, że to już naprawdę końcówka lata, nawet jeśli wciąż będzie ciepło i słonecznie.

Zońcia ma już miesiąc, a przecież dopiero co się urodziła. Pięknie się już śmieje do nas. Jest małym głodomorem, ale w nocy najczęściej dobrze śpi. Ostatnio jak zasnęła o 21, to obudziła się o 6.30. Tuśka się śmieje, że trzygodzinny pobyt nad jeziorem tak ją wymęczył, że spała jak suseł po powrocie do domu 😉 Lubi jeździć autem i wózkiem, za to smoczka wciąż nie polubiła. Pewnie do czasu. W dzień potrafi dać głos, ale ogólnie jest grzeczna. A Pańcio jest fajnym i troskliwym starszym bratem. Od września już zerówka- ten czas naprawdę dostał przyspieszenia. Patrzę na te moje kochane szkraby i oczy mi się szklą… Kto by pomyślał… ech.

 

Nie przewiduję jakichś niemiłych niespodzianek, ale tak na wszelki wypadek Wasze kciuki i dobre myśli  by się przydały, coby wyniki nie zepsuły mi wakacyjnego nastroju. Bo, tak czy owak, wakacje się odbędą! O!

 

Zawrót głowy…

Chciałoby się napisać, że kolorowy. Nic z tego. Na dodatek z przyczyn niewiadomych. Wprawdzie nie pojawił się nagle, bo czasami nawiedzał, ale rzadko. Ostatnio się nasilił, a zwiastunem (chyba) był kilkudniowy ból głowy. Nie taki, żeby od razu łykać tabletki przeciwbólowe, ale upierdliwy i- co gorsza- permanentny. Zawroty zaatakowały nocą, kiedy grzecznie już leżałam w łóżku i były tak silne, że cały pokój mi zawirował. Nie raz. Nie dwa. Za każdy razem przy zmianie pozycji. I bez zmiany, w bezruchu. W dzień było podobnie, ale już przygotowana, jakoś się ani nic nie uszkodziłam, choć niezłą miałam karuzelę. I wciąż mam. Choć mam wrażenie, że apogeum minęło, kiedy dziś rano, zamiast robić sobie i Pańciowi śniadanie, najpierw pognałam czule objąć muszlę klozetową. Ataki się zmniejszyły, ale i tak odetchnęłam z ulgą, że to LP zadeklarowała się jako kierowca naszej wspólnej wycieczki do kina.

Optymistycznie zwalam na pogodę, wszak niejednemu upały padły na głowę, biorę też pod uwagę skutki uboczne piguł, choćby niedokrwistość. O pesymistycznej wersji nawet nie wspomnę, bo przemknęła przez mą głowę jak strzała- nie pozwoliłam się jej zagnieździć. Nie będzie mi jakaś myśl bruździć jak przede mną wakacyjne przygody, po tym, jak najpierw dam się prześwietlić. Bez względu na wynik mam zamiar otulić się serdecznością i przyjaźnią Gospodarzy z Dybawki (już nas wyczekują i hamak w ogrodzie też czeka), wraz z nimi powłóczyć się po Lwowie, zaliczyć szlak w Bieszczadach i poznać ukochaną Laili Muszynę 🙂 Ambitnie, nieprawdaż? 😉

Optymistycznie założyłam, że obudzą mnie  krople deszczu. Naiwnie wierzę, że w końcu zapowiadane kolejne załamanie pogody nas nie ominie. Wprawdzie aplikacja pokazuje, że u nas ma być 24 stopnie, ale ma padać przez osiem godzin. Kiedy to zobaczyłam, i to, że w sobotę też ma padać, to poderwałam się z kanapy w poszukiwaniu szpadla. Kurcgalopkiem pognałam do ogrodu wkopać dwie hortensje z tarasu, bo stwierdziłam, że jak tego nie zrobię przed wyjazdem to i tak się zmarnują, a tak, może coś z nich jeszcze będzie. Podleję ja, podleje niebo, a i ewentualnie pod naszą nieobecność któryś z pracowników- zawsze to łatwiej niż podlewanie doniczek na tarasie. Umordowałam się, ale dokonałam dzieła. Ziemia sucha jak popiół. Wróciłam prosto pod prysznic, bo tylko mi się oczy świeciły- wyglądałam, jakby kto mnie tym popiołem całą obsypał. Po czym usatysfakcjonowana swą działalnością spojrzałam w aplikację- deszcz w sobotę zniknął! Przez kolejne dni również ma nie padać. Jak jeszcze jutro, a raczej dziś nie popada, to faktycznie uznam naszą wieś za przeklętą!

Miłego weekendu! 🙂

Kruchość…

Słowa. Banalne. Powtarzane. Ale prawdziwość ich dotyka dopiero wtedy, gdy sami bądź najbliżsi doświadczamy… kruchości życia. Nagle. Niespodziewanie. Zdziwieni.

Bo tak naprawdę choć wiemy, że w każdej chwili może się coś wydarzyć, że nas może spotkać to czy tamto, to dłużej się nad tym nie zatrzymujemy, pędząc przez życie i udając, że jesteśmy niezniszczalni. Nie do zdarcia. Nie do pokonania. Bo albo jesteśmy za młodzi, albo już w tym wieku, że pewne dolegliwości przyjmujemy jako normę, coś oczywistego. Bagatelizujemy drobne znaki, jakie wysyła organizm, bo w ludzkiej naturze leży ignorowanie tego, co nie jest wygodne, czego się boimy. Czasem przychodzi refleksja, gdy ktoś bliski zachoruje- na chwilę wsłuchamy się w nasz organizm, może nawet się przebadamy, by znów tylko mówić o tym… czynny zostawiając na czas nieokreślony, aż może być za późno.

Wiadomość wgniotła mnie w kanapę, na której zresztą leżałam, odbierając telefon. Zresztą zostałam uprzedzona, żebym się położyła, a przynajmniej usiadła. Gdyby nie fakt, że dzwoniła osobiście, to pewnie zeszłabym na zawał, z niepokoju. A tak przynajmniej od razu moje szare komórki zanotowały, że nie może być źle. Aż tak źle, jak przy słowie „udar” się kojarzy.

Szpital, badania… Jeszcze nie wiadomo kiedy wyjdzie, ale już wiadomo, że będzie musiała się przestawić na inny tryb. Zawsze się tego bała. Wyautowania z życia przez chorobę. Z zawodowego. Ktoś, kto musi sam się utrzymać, dom, kredyt, nie może sobie pozwolić na chorowanie. Rok temu zdecydowała się pracować już tylko na swoim, do emerytury ma jeszcze rok…

Kruchość życia… W każdej chwili może nas dopaść. Nawet gdy wygodnie leżymy na kanapie, czytając książkę, ciesząc się spokojną chwilą- fakt, który wyrywa nas z oceanu świętego spokoju, w jakim właśnie się znajdujemy.

 

Dzwonię do Mam, informuję, wiem, że dla niej to też szok- jak dla nas wszystkich. Wykorzystuję i przestrzegam i kolejny raz pytam się o wizytę u kardiologa, i kolejny raz słyszę, że zadzwoni i się umówi. Wszystko mi opada… Szczególnie że ostatnio bardzo osłabła, ale kiedy słyszę, że umyła w kuchni okno, powiesiła firankę i przetarła szafki- b o z a w s z e  t a k  r o b i- tylko nie umyła podłogi, bo już sił nie miała, to zabrakło mi słów. Normalnie zatkało! I dobrze, bo nie wiem, czy powstrzymałabym się od niecenzuralnych słów. Wieczorem rozmawiałam z Miśkiem, który po powrocie z weekendu chciał się dowiedzieć m.in. co u PT, i mnie trochę uspokoił, mówiąc, że babcia zadzwoniła do niego i już jakieś ruchy poczyniła odnośnie wizyt lekarskich.

Uff…

A ze szpitala idą sprzeczne komunikaty…

 

 

Bezruch…

Bywa niebezpieczny, wtedy gdy to apatia sprawia, że człowiek zalega, nie mając ochoty na żadną aktywność. Czasem powodowany jest wygodą, bo wystarczy otworzyć drzwi na taras, położyć się na kanapie i zatopić oczy w obrazie stworzonym z natury… Gdy ma się piękne okoliczności przyrody na wyciągnięcie dłoni, w zasięgu wzroku, to człowiek się rozleniwia. Nie pragnie aż tak wyrwać się na łono natury, bo wystarczy zrobić krok, przekroczyć próg i jest się otulonym zielenią z muzyką w tle, w której szum wiatru i śpiew ptaków grają pierwsze skrzypce. Jest błogo. Jest wystarczająco, pomiędzy monotonną codzienną krzątaniną.

Mądry jest ten, kto żyje monotonnie, bo wówczas każdy drobny incydent staje się czymś wspaniałym…

A czasem jest konieczny… bo każda aktywność kończy się katastrofą 😉 OM miał pracowitą niedzielę, Rodzinna zapowiedziała swą nieobecność, a Ciocia standardowo  nieobecna w tym dniu tygodnia, więc przyszykowanie obiadu na dwa domy spadło na mnie. Nic wielkiego, nic trudnego. Tyle że wszystko szło mi jak po grudzie. Najpierw masło spadło mi tak, że przylepiło się do drzwiczek szafki, po czym po nich spłynęło na podłogę, potem wylałam kawę częściowo na stół, a częściowo zalewając sobie kanapki, a ścierając, strąciłam miskę z poszatkowaną kapustą na surówkę, która z głośnym dźwiękiem spektakularnie gruchnęła o terakotę, rozsypując kapuchę po całej kuchni.    Ale szczytem było jednak to, kiedy błądząc gdzieś myślami nie wiadomo gdzie i po co, odruchowo sięgnęłam po butelkę, żeby się napić wody… i po pierwszym łyku ze wstrętem ją upuściłam. Matko jedyna! Tego jeszcze nie grali, żebym piła… olej! Tak mnie to zszokowało, że ewakuowałam się na leżak i stwierdziłam, że dziś się nie ruszam, za nic się nie biorę, bo jakiś chochlik robi sobie ze mnie żarty.

 

Żarty i to niewybredne robi sobie z ludzi… Premier naszego kraju. No bo jak inaczej, jak w pierwszym zdaniu zapowiada, że Polska jest jedna i rząd i jego partia dąży do pojednania, a w drugim grzmi: oni się awanturują, oni się boją, oni mówili, oni próbują, oni…, oni…, oni… No to jest jedna, czy wciąż jest podział na MY i ONI? A dalej to już w ogóle jakimś matrixem pojechał, twierdząc, że dla UE jesteśmy coraz ważniejszym partnerem i państwem, z którego biorą przykład inne europejskie państwa. I jak tak stał i grzmiał na tych Onych, a swoją formację wychwalał po niebiosy, to tylko czekałam, aż ten balonik samozadowolenia pęknie. I poniesie się smród obłudy i kłamstwa…

 

 

 

 

Gdy nie ma dzieci ;)

Rozjechały mi się dziecka, to znaczy wakacjują się. Wszystkie. Młodsze wyskoczyły na weekend na jedną z gorących hiszpańskich wysp tak jakby smażenia na własnym strychu nie mieli dość, po czym jak wrócą to lecą na Sycylię. No i tu troszku zazdraszczam, bo uświadomiłam sobie, że od trzydziestu lat tam wracam i wrócić nie mogę. Do Włoch. A konkretnie do Neapolu, w którym zakochałam się bardziej niż w Rzymie. Na samą myśl o ichnich (włoskich) lodach ślina cieknie mi po brodzie. Nie wspomnę o pizzy czy wszelkich makaronowych ucztach. I te widoki, i ten klimat- rozgadanych, gestykulujących, trochę krzykliwych, ale uśmiechniętych i życzliwych wszystkiemu co się rusza Włochów. Ach…

Starsze Dziecka zapakowały auto po dach wszelkimi niezbędnymi manelami i z dwójką dzieci przeprawiły się promem na naszą rodzimą wyspę i wypoczywają nad Bałtykiem. I tak Zońcia jest na swoim pierwszym wakacyjnym wyjeździe. Szybko dziewczyna zaczęła 😉  Czasy się naprawdę zmieniły. Pamiętam, że my wybraliśmy się po raz pierwszy z trzymiesięczną (a nie z trzytygodniową) Tuśką w podróż samochodem z DM na wieś, czyli gdzie obecnie mieszkamy. Zimą. Srogą. Ale do przyjaznego, rodzinnego domu OM, pomimo tego jak dziś pamiętam, że się stresowałam, choć nie bardzo wiem czym. Nie było wtedy żadnych fotelików dla dzieci, więc jechała w becie (czy dziś w ogóle becik- nie rożek, ale taki piernat- jest w ogólnym użyciu dla maluszków?) na tylnym siedzeniu. W sumie wygodnie, choć mało bezpiecznie. Kurczę, no przecież ja niejedną podróż odbyłam sama z dwójką dzieciaków na tylnym siedzeniu, które często wstawały i ględziły mi nad głową, a ja przez całą drogę prosiłam, żeby spokojnie siedziały, oczy mając wkoło głowy, ale z przewagą na drogę, bo zawsze bez uszczerbku auta i własnego docieraliśmy do celu. Sama zresztą podróżując jako dziecko z rodzicami w góry, gdzie do pokonania mieliśmy ponad tysiąc kilometrów, w tym żaden z nich autostradą, bo ich nie było, to część drogi leżałam sobie na tylnym siedzeniu z nogami opartymi o szybę. Dziś nie do pomyślenia. (Dziś też często podróżuję z nogami na szybie, ale na przednim siedzeniu pasażera, przypięta pasami).

Nie pamiętam najwcześniejszego wyjazdu z Miśkiem, ale pewnie było to w drugą stronę, czyli do DM, do moich rodziców. Pańcio po raz po raz pierwszy dłuższą podróż na wakacje odbył jak miał 7 miesięcy.

Tak że tak.

Czasy ewidentnie się zmieniły w tej kwestii. Dziś wyjazd na wakacje z maluszkiem  jest dużo łatwiejszy, bo po pierwsze jedzie się do cywilizowanego miejsca, a nie pod namiot w jakiejś głuszy, a po drugie w pielęgnowaniu jest tyle udogodnień, począwszy od pieluch jednorazowych, których ja dla swoich dzieci używałam od święta, właśnie tylko w czasie podróżowania, bo były nie do zdobycia, więc się oszczędzało, po szereg innych…  Ale dla mnie najważniejszy jest telefon!!! Ha! Mam codzienną relację, z foto włącznie. I jestem spokojniejsza 😉

Ale i tak odetchnę z ulgą, jak już wszyscy szczęśliwie wrócą do swoich domów.

A jak już wszyscy wrócą, a ja będę po badaniach (kolejny TK), to wyruszamy my z OM na wakacje. Kierunek: Przyjaciele- Bieszczady- Lwów- Muszyna. Takie są plany, które już raz były zweryfikowane, więc mam nadzieję, że nic nie stanie na przeszkodzie.

Niewielu rzeczy w życiu żałuję, ale gdybym mogła cofnąć czas, to na pewno częściej wyjeżdżalibyśmy w czwórkę na wakacje. Bo wtedy rodzina jest razem przez 24h, w innych bardziej słonecznych i radosnych okolicznościach, bez bagażu codzienności, która czasem przecież uwiera.

Miłego weekendu!:)

P.S Wróble ćwierkają, że lato ma być co najmniej do listopada!

P.S.1 Z tego powodu, a właściwie z powodu suszy straszą drożyzną w sklepach.

P.S.3.

Ech. Brak mi słów. Na obrzydliwy hejt. Utonęła trójka dzieci, rodzeństwo, ale niektórzy nie mogą sobie darować komentarzy w stylu „odpłynęło 500+”; zmarł nagle twórca znanej diety i trener w odchudzaniu- i tu też teksty typu „zagłodził się na śmierć, dieta mu nie posłużyła”… Schamieliśmy doszczętnie, że nawet śmierć, tragedia nie jest w stanie powstrzymać przed nienawiścią do drugiego człowieka. Bo to jest nienawiść.

 

 

 

Nie pominę…

Milczeniem.

Ale też nie mam zamiaru świętować… Bo to żadna rocznica, ale fakt, że od diagnozy minęło 10 lat. Tej drugiej, bardziej złowróżbnej, która przyszła w cudownym momencie życia, by to życie zaburzyć…  Nie, nie spadła jak pierun z jasnego nieba. Dla kogoś obciążonego genetycznie, po bliskim już spotkaniu ze skorupiakiem, gdzie wizyty u specjalistów mocno zostały wryte w kalendarz, sam fakt nie był zaskoczeniem, bo w swej świadomości, nawet tej głęboko ukrytej spodziewałam się, brałam pod uwagę, że mogę znowu usłyszeć: ma pani raka. Usłyszałam: jest guz, duży… I ta wielkość, a nie sam fakt pojawienia się, mnie zaskoczyła, a raczej przeraziła. Po wyjściu z gabinetu pojawił się bunt, choć karnie poszłam na izbę przyjęć i wyszłam z terminem zgłoszenia się na oddział za 10 dni. I choć na drugi dzień był piątek, dzień wolny, bo 15 sierpnia, to rzuciłam się w wir pracy, żeby nie myśleć… A potem, w poniedziałek był telefon z Genetyki z prośbą o przyjazd, w środę już miałam operację, wcześniej o tydzień niż było to zaplanowane. I to był dopiero początek, którego koniec wciąż się pisze…

Niedawno w rozmowie z PT powiedziałam, że nie jestem ani biedniusia, ani bohaterką- przy jakimś tam moim wywodzie. Przerwała mi dobitnym: jesteś i tym, i tym. No tak…

To, że wciąż jestem w grze o życie, zawdzięczam przede wszystkim medycynie, ale również sobie… i szczęściu. Sobie, bo podjęłam kilka trudnych decyzji, mimo iż nigdy w ciągu tych dziesięciu lat nie usłyszałam, że zostanę wyleczona. Za to niezliczone razy- rokowania i stan poważne. I żeby było jasne… To nie wiara w cuda, nie nadzieja na niemożliwe, ale zacięcie w wyrywaniu życia ze szponów, które raz mocniej raz lżej ciągnęły mnie w jednym kierunku. Wiara i nadzieja była i jest, że medycyna, nowe metody i leki spowodują wydłużenie życia na ile tylko jest to możliwe, w tym przypadku. Bo każdy przypadek jest inny, i o tym należy pamiętać!

Nie pominę, bo nic nie wskazywało na to, że przy takim zaawansowaniu przeżycie będzie trwało 10 lat. Uważam to również za swój sukces! Uśmiecham się do siebie, bo swój cel osiągnęłam. Dziękując losowi, że był tak łaskawy, że szczęście się do mnie uśmiechnęło. A te dziesięć lat to morze bólu, cierpienia, łez, smutku, strachu, troski i całe oceany miłości, radości, szczęścia i uśmiechu, szaleństwa… Życie. Zwyczajne i niezwyczajne. I wciąż apetyt na więcej… Tyle że… już nie za wszelką cenę. No, ale za rok, w listopadzie, 15-lecie, tego miejsca, więc nie może mnie zabraknąć ;p

Każde świadectwo, takie realne, namacalne, że rak to nie wyrok natychmiastowej śmierci nawet przy wysokim stopniu złośliwości i zaawansowaniu daje otuchę innym chorującym i ich bliskim. Bo bez nadziei, trudno jest się zmierzyć z tą chorobą. A tą nadzieją wcale nie musi być wyleczenie, ale kolejny przeżyty dzień, tydzień, miesiąc, rok… To z nich utkane jest te dziesięć lat.

A wczorajszy wieczór z Sopotem mnie wzruszył…

Czekam na wiatr co rozgoni

ciemne skłębione zasłony

stanę wtedy na RAZ!

ze słońcem twarzą w twarz.

 

 

 

 

Znaki na niebie…

Bociany odlatują. Ewidentny znak, że coraz bliżej jesień ze swoimi mglistymi porankami i chłodnymi wieczorami. Nawet ta najpiękniejsza- złota- nie jest w stanie zrekompensować odejście lata. I o czym ja będę pisać? I nawet nie chodzi tu o wysokie temperatury, ale że dzień coraz krótszy i w powietrzu unosi się nostalgia…

Ale! Jak na razie lato trwa i ma się dobrze. Susza też. Ja wiem, że pewnie nie u wszystkich, ale nawet z hucznie zapowiadanych burz i ulew, to u nas spadło co najwyżej pięć kropli albo dosłownie nic. W zamierzchły czasach już by szukano winnych tego stanu i gdyby w takiej wiosce mieszkała wiedźma, czarownica, inaczej mówiąc kobieta trudniąca się zielarstwem, wróżeniem, to już za stratę plonów, przedłużającą się spiekotę smażyłaby się na stosie. Wszak winny musi być.

Z tym przypisywanie winy zostało nam do dziś. Mechanizm znany od wieków i wciąż ten sam. Wystarczy skierować niechęć na jakąś grupę, taką, która nie zagrozi władzy, ale wystarczająco istotną, żeby zadowolić pospólstwo. Sami podpalą stos…

*

Uprzątnęłam taras z wysuszonych kwiatów. Moja i nasza wspólna nieobecność oraz wysokie temperatury mocno dały im się we znaki. Nie wszystkim, ale niektóre już nie były do odratowania. Smętniej się zrobiło, mniej kolorowo, więc w pierwszej chwili miałam ochotę dokupić, ale za niedługo kolejne wyjazdy, więc… I pomyślałam, że jak wrócę, to kupię… wrzosy. I ten fakt i odlatujące bociany uświadomiły mi, że jesień już przegląda swą szafę, planując podróż w te strony…

Dzisiejsza noc- noc Perseidów. Warto nie spać i spoglądać w niebo obserwując deszcz meteorów. Wypowiedzieć życzenie, może nawet niejedno, a nuż się z iści. W końcu to zaczarowana noc 😉

 

Nic ważnego…

Wczoraj z godziny na godzinę słabłam. Oprócz wgryzienia się w soczyste pierogi z jagodami polane jogurtem greckim, które dostarczył OM z miasta, nie miałam siły na nic. Dwa razy się tak wgryzałam, bo były pyszne, normalnie jak domowe, choć ciasto Mam czy ja robimy lepsiejsze, ale i tak niebo w gębie! Tym bardziej że bez nakładu sił, bo z wyjęciem z lodówki jogurtu jakoś sobie poradziłam 😉

Pierogi z jagodami zaliczone, ale kurek! w tym roku nie jadłam! I to dopiero jest szok!!!- właśnie sobie uświadomiłam.

Noc parna, tropikalna, nieprzynosząca ulgi, choć zdumiewa mnie to, że śpię normalnie. Tyle że ranek nie przyniósł ulgi, mimo chłodniejszego, wietrznego powietrza, wciąż się czuję nieszczególnie. Ciśnienie niskie, a na pierwszy łyk kawy musiałam poczekać, bo pierwszeństwo mają piguły.

Wczoraj późnym wieczorem przez chwilę słuchałam jak na jednym z kanałów publicznej telewizji komentatorzy popierający „dobrą zmianę” wypowiadali się na temat konfliktu prezydenta Gdańska z ministrem MON-u. To były dwie minuty matrixu. Wcześniej oczywiście słyszałam wypowiedź obu panów. Wciąż mnie to szokuje, jak bardzo się w tej telewizji wszyscy starają, żeby odpowiedni przekaz poszedł do suwerena. Szokuje, bo nie oglądam, nie mam z tym do czynienia, ale raz na jakiś czas zdarza mi się lecieć pilotem po kolei po programach… i się zatrzymać. Chyba muszę zaprzestać to robić 😉

Według jednego z posłów notabene ojca premiera, media powinny być służebne społeczeństwu. Czyli co? Przekazywać tylko to, co władza chce przedstawić, a cześć społeczeństwa usłyszeć?  Że za obecnie nam panujących nasz kraj jest krainą miodem i mlekiem płynącym, bez smogu i ton śmierdzących śmieci? Przestrzegającym konstytucji, więc ubieranie w koszulki z napisem „konstytucja” to prawie jak zamach stanu? Poważne wykroczenie, więc policja puka rano do drzwi sprawców. Ale, ogólnie to naród jest szczęśliwszy, biedy już nie ma, zdrowie dopisuje jak nigdy dotąd. Taaa…

*

W moim DM brakuje krwi.

Jestem pełna szacunku i uznania dla wszystkich dawców, bo chyba nie ma piękniejszego i bardziej cennego, niż bezinteresowny dar życia. Do tych uczuć dochodzi jeszcze jedno: wdzięczność. Sama korzystałam wielokrotnie, przy różnych operacjach, ale też przy licznych toczeniach, które przywracały mnie do żywych. Mam nadzieję, że nigdy nie będzie takiej sytuacji, że ktoś na czas nie dostanie…

*

Wypiłam kawę, od razu jakaś energia się pojawiła, więc postukałam sobie w klawisze przy przyjemnej aurze na tarasie. Jaka to ulga, kiedy jest czym oddychać. Deszcz nas omija (ktoś zaczarował to miejsce, bez dwóch zdań!), ale też groźne nawałnice, które od wczoraj nawiedzają nasz kraj. Mam nadzieję, że u Was też pogodowo spokojnie i ciut chłodniej! Miłego letniego weekendu! 🙂