Mogę spokojnie się wakacjować. Nawet czerwone krwinki ruszyły swoje tyłki i się namnożyły- niewiele, bo z 2,9 na 3,0, ale nawet taki wynik raduje. Płytki wciąż w normie, choć spadły, hgb ciut podskoczyła i niewiele jej brakuje do normy.
Czy tego chcę czy nie, to kiedy zbliża się termin kolejnego TK, to stres mnie dopada, bo jak inaczej wytłumaczyć, że jak usłyszałam od lekarki radiolożki po badaniu życzliwe pani (imię) powodzenia, za które automatycznie podziękowałam, to od razu przebiegła mi myśl, że podczas badania coś tam wypatrzyła, bo przecież nigdy wcześniej tymi słowami mnie nie żegnała. Nie, nie nakręciłam się, bo ja nie z tych, ale że jestem realistką, to takie i inne myśli mnie nawiedzają. Zresztą pobyt w szpitalu zawsze skutkuje smutnymi refleksjami, mimo że czasem bywa wesoło. Bo kiedy spotkam znajome dziewczyny, to nagadać się nie możemy i śmiejemy się często, ale za tym śmiechem czai się lęk, smutek… Bo choć radość wielka- jak weszłam na salę, by na przydzielonym łóżku przygotować się do TK i zobaczyłam Lilę (weszła do programu zaraz po mnie i odpadła po niecałym roku brania piguł), to po wyściskaniu się i opowiedzeniu sobie codziennych radości, to sam fakt, że musi spędzać w szpitalu sześć dni, bo ma chemię pięciodniową, która na dodatek nie jest za bardzo skuteczna, bo markery spadają bardzo powoli… żal za serce ściska… Okrutny. Kiedy poznaję panią po drugim już hajpeku (pierwszy miała robiony po mnie, jako czwarta w DM i po niecałych dwóch latach drugi), a teraz ponownie na chemii dożylnej, bo takie są standardy leczenia, to choć doskonale wiem, że wszystkie te metody są tylko na wydłużenie życia, to jednak chciałabym mieć jakiś punkt odniesienia. Pozytywny. Namacalny dowód, że dzięki tym metodom remisja jest długa, dłuższa niż obecnie trwa moja… No cóż, to ja dla innych jestem tym „najdłuższym dowodem”, przynajmniej na naszym oddziale, dając przez to nadzieję, że warto zaryzykować i podjąć terapię.
Na radiologi ucieszyłam p. Doktor, która widząc mnie czekającą na korytarzu, przystanęła, bo znamy się od czasu, kiedy przychodziła odwiedzać swoją szefową, z którą przyszło mi leżeć na sali podczas pierwszej operacji z powodu skorupiaka. I tak, nie dość, że leżałam u zaprzyjaźnionego Profesora, to jeszcze sobie chody wyrobiłam na radiologi, gdzie potem biegałam na badania kontrolne. Wprawdzie już lata całe nie robię tam usg., ale jak jestem na TK, to czasem się widujemy i zawsze porozmawiamy. (Doktor, z którą leżałam już dawno odeszła na emeryturę, ale to ona mi zrobiła cudny pijar, bo była zachwycona tłumem rodziny i przyjaciół, którzy mnie odwiedzali, moim podejściem do choroby, a raczej do życia- dużo ze sobą rozmawiałyśmy, bo leżałyśmy tylko we dwie). W każdym razie p. Doktor na mój widok i w kontekście tych prawie dwudziestu lat, które miną w styczniu, stwierdziła, że zrobiłam jej dzień 😀 No jestem żywym przykładem, że rak to choroba przewlekła, nawet bardzo ;p
Kiedy na drugi dzień przyszłam po wyniki i tylko zajrzałam do dyżurki, to od razu mi Oskarowa oznajmiła, że… dostajesz, co ja zrozumiałam, że „zostajesz” i w pierwszej chwili zamarłam. Poszłam jeszcze do dziewczyn na salę pogadać i się pożegnać, szczęśliwa, że piguły w torbie. Nie wiem, kiedy znów się spotkamy, bo nasze terminy się rozmijają. Była też Aneta, po skierowanie na port, kolejny czwarty. Załamana, bo ileż można- pierwszy odmówił jej posłuszeństwa już po roku. Dwa kolejne zaraz po założeniu. No i czy ja nie jestem szczęściarą, że mam port już prawie 10 lat? Do tej pory sprawny. Tfu, tfu…
Co do wyniku TK, no cóż, ja nie mam do aparatu w tej klinice zaufania, i nie tylko ja. I ten brak jest uzasadniony. Z drugiej strony jestem na takim etapie, że nie dociekam, przyjmując sformułowanie pod całą litanią różnych zmian, że „nie stwierdzono istotnych zmian od poprzedniego badania”, za dobrą monetę. Dopóki markery są jednocyfrowe.
Moje dziury w pamięci są coraz większe, bo nie byłabym sobą jakbym znowu jakiegoś terminu nie pomyliła. Okazuje się, że nie w środę, ale w piątek, kiedy już będę leżeć sobie na zaprzyjaźnionym hamaku z widokiem na góry, powinnam być na Genetyce. No to się pofatygowałam i zmieniłam termin, bo przecież nie przesunę wyjazdu. Udało się na 10 września zaraz po powrocie, ale zależało mi jak najszybciej, bardziej ze względu na Mam, która od razu skorzystała z okazji i stwierdziła, że sama w piątek nie pójdzie.
Pięknie dziękuję za kciuki i moce oraz życzenia udanego wyjazdu :* Moce miały swoją moc!!! 😀 A co do wakacji, to sam fakt, że spotkamy się z zaprzyjaźnionymi Bliskimi i będziemy też w miejscach, w których nie byliśmy, bądź byliśmy tylko przejazdem już wywołuje u mnie banan na twarzy 😀 Ogromnie się cieszę, że to co nam nie wyszło rok temu, czyli powrót jesienią w Bieszczady, bo OM się rehabilitował po sanatoriach, ziści się teraz. Bo choć takie były plany, to snucie o nich w kontekście „za rok” w moim przypadku jest dość ryzykowne. A jednak się udało!
Wyśpię się i zacznę myśleć o pakowaniu 😉 Przez moje pamięciowe bałaganiarstwo zyskałam cały dzień na ogarnięcie tematu, który mnie trochę przeraża 😉 Na szczęście OM nigdy mi nie ględzi, że bagaży jest za dużo, wręcz przeciwnie, zawsze słyszę: no pewnie, że weź… 😀 Raczej nie wezmę laptopa, bo będę w takich miejscach, gdzie net niekoniecznie hula. Z ajfona jakby co też się da, więc może jakaś notka na gorąco powstanie, a jak nie, to będzie, jak wrócę 😉
Padam na twarz, ale chciałam obejrzeć ostatni odcinek „Ostrych przedmiotów”, więc jak już i tak nie śpię, to sobie popisałam 😉