Klasyka gatunku?

Była przekonana, że wszelkie spory, kłótnie, milczące niedopowiedzenia- nie dotyczą jej rodziny. Do tej pory, to było domeną  w rodzinie jej męża. Do czasu.

Cieszyła się na spotkanie rodzinne w upalny wolny dzień, gdy wszyscy mogli usiąść przy jednym stole, w cieniu drzew: rodzice i  rodzeństwo ze swoimi  rodzinami. To zawsze były spotkania pełne żartów, rozmów przepełnionych śmiechem i życzliwością, przekomarzaniem się, czasem docinaniem sobie nawzajem, ale bez złośliwości. Jak to w kochającej się, lubiącej się i szanującej się rodzinie. W takiej, w której wspólny czas biegnie miło i przyjemnie. Owszem, zdarzały się trudne momenty, trudne rozmowy, ale nigdy nie zdominowały ich wzajemnych relacji ani tym bardziej  nie poróżniły. Potrafili wszelkie konflikty ucinać (wyjaśniać) w zarodku, nie dopuszczając by odrosły jak macki ośmiornicy. Żadnej rywalizacji pomiędzy rodzeństwem, no chyba tylko wtedy gdy spotkanie kończyło się grą zespołową na świeżym powietrzu. Była przekonana, że tym razem również tak będzie.

Atmosfera od początku była dziwna: gospodarz był mrukliwy, opryskliwy, milczący, tak, jakby z czegoś niezadowolony. Gdy kilka razy w trakcie toczących się rozmów podkreślił, że nie ma pieniędzy- zrozumiała jego dziwne zachowanie.  Zrobiło jej się przykro, i miała ochotę jak najszybciej opuścić jego włości.

Klasyka?- jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Myślała, że w jej rodzinie, one nigdy nie będą kością niezgody, czymś, co ich poróżni, co zburzy dotychczasowe dobre relacje. Zatruje atmosferę.

Kilka lat temu rodzice przepisali duży dom wraz z działką siostrze i szwagrowi. Zaznaczyli, że pozostałe rodzeństwo mają spłacić, kwotami niezbyt wygórowanymi. Łączna kwota: mniejsza niż wartość samej działki. Właściwie, to nawet nie spłata, a małe zadośćuczynienie, z woli rodziców.  Obdarowani ( domem i przyległościami) chętnie na to przystali. Gdy minął termin spłaty ( kilkuletni), szwagier zwrócił się z prośbą o przedłużenie spłaty o rok. Usłyszał: nie ma sprawy, poczekamy.  Rok minął, nikt się nie upominał, a szwagier kilka dni przed tym spotkaniem, zagadnął jedną z  oczekujących osób, pytaniem: ile ta spłata ma wynosić?  Zaskoczona odpowiedziała, że nie wie dokładnie i, że się  skonsultuje z pozostałymi i rodzicami.

I w ten o to sposób dowiedziała się z drugiej ręki, że jest problem. Wspólnie ustalili, że powiedzą o 1/4 mniej, niż pierwotnie było mówione- nakazane przez rodziców. Przeszła jej myśl, że może zrezygnuje, ale co tu ukrywać- liczyła na te pieniądze. Pozostali potrzebują ich jeszcze bardziej. Ona może poczekać. Rodzice absolutnie nie chcą, by z nich zrezygnowali- nie taka była umowa.

Opowiadając, ma łzy w oczach. Boli ją zachowanie szwagra. Nie chce kłótni ani jego milczenia odczuwalnego jak syberyjska zima w środku lata, aluzji (stwierdził, że kwota jest i tak duża) do ich statusu materialnego. Nie chce.

Co można zrobić w takiej sytuacji ?

Szczerze porozmawiać, spróbować oczyścić atmosferę z niedomówień. Rozmówić się przede wszystkim z siostrą, która jak na razie stoi z boku, nie zabierając  głosu. Szkoda by było, żeby ta sytuacja kładła się cieniem na ich wspólne relacje, a to jakie były one wcześniej- pozostało tylko wspomnieniem…

Przypomniała mi się historia trzech braci, których matka starała się po równo obdzielić. Od zawsze. Sprawiedliwie. Tylko nie przewidziała jednego, że bracia od dziecka nauczeni, że jak jeden dostaje to pozostali również- gdy dorosną, nie zniosą najdrobniejszej niesprawiedliwości. Bo życie jest niesprawiedliwe. Bracia od lat ze sobą szczerze nie rozmawiają, nie spotykają się przy swoich stołach. Wolą pielęgnować w sobie poczucie niesprawiedliwości niż więzy  krwi…Dodam, że cala trójka wykształcona i dobrze sytuowana, doskonale radząca sobie w dzisiejszej rzeczywistości.

I tak sobie myślę, że nie zawsze  przyczyną  rodzinnych konfliktów są pieniądze, dom, czy inny majątek, mimo że o nie toczy się „walka”-  ale ludzkie charaktery. Z drugiej strony, czy  obdarowanie za życia lub spadek musi zawsze być przyczyną do kłótni w rodzinie? Często niekończących się…

 

 

Na gorąco…

…pomiędzy koktajlem truskawkowym, a gotowaniem bobu i przygotowaniem letniej sałatki- słucham TV. A tam, wiadomo, tematem dnia jest: TERRORYZM.

Akurat miałam nóż w ręku, gdy usłyszałam wypowiedź  polskich turystów spędzających wakacje w Tunezji.  Rodziców z dzieckiem, gdzie matka przyznała, że wiedzieli o ostrzeżeniach MSZ, ale z drugiej strony widzieli w telewizji reklamy zachęcające do wyjazdu.  I to przez osoby z pierwszych stron ( niektórych) gazet. Kobieta szczerze oznajmiła, że tak naprawdę o kierunku wyjazdu decydowały pieniądze…

I tak sobie pomyślałam, że niektórzy wolą  dać się zabić za 1500 złotych  niż za 2500 albo więcej.

Mogłabym całe życie marzyć by zobaczyć np. egipskie piramidy, ale wiem, że dla mnie jest tam niesprzyjający klimat, więc się nie wybieram.  Również z powodu braku poczucia bezpieczeństwa.  Źle bym się czuła zamknięta w luksusowym kurorcie, wiedząc, że w danym kraju co chwilę przetacza się fala zamieszek.

Pamiętam jak kilkanaście lat temu, moja bliska koleżanka zza oceanu namawiała mnie na wyjazd w tamtym kierunku. Już wtedy odmówiłam i do dziś nie zmieniłam zdania. Co nie oznacza, że potępiam tych, którzy jeżdżą tam na wakacje. Rozumiem, że pokusa jest wielka, bo słońce,  ciepłe morze, cudna infrastruktura, a to wszystko tańsze niż inne kierunki. I kiedyś bezpieczne, wszak tysiące już było i nic się nie wydarzyło. Nikt przecież nie wie, gdzie i kiedy uderzą terroryści. To prawda.

Jednak warto poczytać co nieco o kraju, do którego wybiera się na wakacje.

Ja na wakacjach cenię sobie wolność, niezależnie gdzie jestem.

Nie oceniam.  Każdy ma prawo podjąć decyzję zgodną z własną wolą. Oby tylko nie kosztowała go życie lub życie jego bliskich.

Taki mamy klimat…

Powinnam dodać: sorry…

Bo na co tu innego narzekać? Nie mam na co. Tylko na ten klimat! Bynajmniej nie  na niepogodę w letnim miesiącu, jakim jest czerwiec. To, że leje przez cały dzień bez chwili przerwy z różną intensywnością- to pikuś, gorzej, że temperatura spadła do 12 stopni. Ale 12 stopni w czerwcu to całkiem inna bajka niż te same 12 w styczniu. Nikt nikomu nie zabroni paradować w letniej różowej sukience i złotych szpilkach, z determinacją godną uwagi, szczególnie że ani aura,  ani miejsce ku temu- co najwyżej parsknie śmiechem (musiałam! ;))

Różnicy nie będę tłumaczyć, bo ja nie o tym chciałam…Upałów nie cierpię, ale nie narzekam na nie, jeśli już są. Jedynie co mnie drażni, tak naprawdę, to fakt, że tak krótko to wszystko trwa. Wiosna i lato, a właściwie lato. I nie słońce, ciepłe wieczory, długie dnie i krótkie noce są w tym najważniejsze- bo z tym bywa różnie- ( aczkolwiek w zimną czerwcową noc, okryte kocami, siedziałyśmy z PT na tarasie; w marcową nie przyszłoby nam to do głowy.) -ale dobrodziejstwa, jakie daje nam ten czas.

Smaki i zapachy. Świeżość i młodość. Szparagi, które polubiłam niedawno, a taki krótki na nie sezon; bób, który najsmaczniejszy jest młody, gotowany w kilka minut; fasolka szparagowa, młoda kapusta świeżo zakiszona, sałata, szczypior, koper, pietruszka, botwinka – prosto z ogródka. Pomidory dojrzewające na słońcu, kalarepka, rzodkiewka…mogłabym tak wyliczać…Muszę wspomnieć też o owocach: czereśnie,  truskawki, maliny, jeżyny, borówki, papierówki… Nie da się najeść na zapas, choć często jem aż do wypęku.

Dlatego, gdybym miała taką moc, to w naszym kraju zmieniłabym tylko klimat 😉 Na  idealny ( nocą temperatura  nie spada poniżej 10st. w dzień nie rośnie powyżej 25st.)- czyli wiecznej wiosny 🙂 Dla takich  malinek   i innych rodzimych owoców i warzyw, by były dostępne przez cały rok- ale nie z półek  sklepowych, tylko prosto z krzaka czy gruntu.  A  tak, mamy wysyp wszystkiego naraz, i zbyt krótko, by człowiek czymkolwiek zdążył  się przejeść  i nacieszyć;)

Taki idealny klimat, byłby również klimatem sprzyjającym i umiarkowanym w innych sferach życia. Na pewno bylibyśmy  narodem radośniejszym, życzliwszym, optymistycznym, a mniej szukającym wszędzie drugiego dna, nieufnym i narzekającym… Z dziką satysfakcją nie donosiłby jeden na drugiego, bo proces myślowy działałby bez zarzutu, gdyż dobrze odżywiony mózg, połaskotany słońcem i uśmiechem innych – nie wytwarzałby głupoty, jakiej świat nie widział. Obsesyjna spirala absurdu, która jest częścią naszej rzeczywistości- nie miałaby racji bytu, a  ameby w takim środowisku byłyby wymierającym gatunkiem.  No co, pomarzyć przecież mogę ;D

**********************************************************

W końcu musiał przyjść czas  decyzji…Pawilon z pszczołami zostanie sprzedany.  (Pamiętam jak go budowałam razem z Tatą.) Tata, nie wychował sobie następcy, a sam już nie daje rady. Pszczelarzem jest się z pasji i miłości ( na całe życie), więc kilka uli zostaje, będzie miód dla najbliższych.

Przyszedł też czas na drugiego naszego psa. Został uśpiony.

****************************************************************************************************

Jeśli możecie to kliknijcie i podpiszcie: http://www.petycje.pl/11381

Mord w biały dzień…

Mieszkam na wsi już ćwierć wieku, ale nigdy nie popełniłam mordu na żadnym zwierzu, ani na ptactwie czy też innym wigilijnym  karpiu. Owszem, rzadko, może kilka razy, uczestniczyłam w skubaniu ptactwa, ale w patroszeniu już nie. Bo zazwyczaj lądowało  w mojej kuchni już oskubane, opalone i wypatroszone. Sprawcą mordu i pozostałych czynności był Tata.

Zawsze jednak musi być ten pierwszy raz.  Przyszedł czas, że Tata się wymiksował (przynajmniej na jakiś czas) z etatowego dostarczyciela gołego drobiu na rosół lub w innej wariacji kulinarnej.  Z prozaicznej przyczyny- braku czasu, bo nigdy nie chodziło o jedną sztukę, tylko kilka naraz. Jak mieć krew na rękach, to za czyn konkretny 😉

Gdy zakomunikował, że do wybicia zostało siedem kogucików, to najpierw pomyślałam sobie, że mają szczęście i doczekają starości. Jednak, gdy usłyszałam argument: a kto Wam będzie zabijał i oporządzał, jak mnie zabraknie- to się lekko wkurzyłam. Postanowiłam Tatę zaskoczyć.

Najpierw musiałam znaleźć mordercę. Typowałam dwie osoby: do jednej zwróciłam się poprzez (zaufanego)  pośrednika, a do drugiej osobiście. Musiałam też znaleźć osobę, która dokończy dzieła. Bo ja ewentualnie pomogę oskubać i zatrzeć ślady. Mord i patroszenie- pozostawiam innym 😉 Stanęło na tym, że złapanie i zabicie przypadnie Pracownikowi, a reszta mojej Lokalnej Przyjaciółce. LP mimo że mieszka na wsi, to bardziej po miejsku niż ja, ale ma odpowiednie korzenie do „brudnej roboty”.

Wszystko poszło szybko i sprawnie. Siekiera i pieniek nie były w zasięgu mojego wzroku- wszak doskonałe morderstwo nie może mieć świadków. Wprawdzie widząc korpus bez głowy, który  wciąż się rusza, zgłosiłam sprzeciw, gdy LP zanurzała go w gorącej wodzie, bo wydawało mi się, że kurak wciąż cierpi. Na dodatek przez moją głowę przeleciały różne wizje, bo byłam świeżo po znalezieniu ludzkiej głowy w beczce z kapustą kiszoną. Wprawdzie to tylko literatura, ale jakże sugestywna. Szczególnie że kapustę (ugotowaną) wraz z żeberkami miałam w garnku, a mord to mord. Głów kogutów nie było…Temat sam się nawinął. Przy okazji dowiedziałam się, że jakieś 2-3 miesiące temu, ja sama byłam już na wykończeniu. Szeptuchy  czy inne wiedźmy  wiedzą lepiej i dzielą się tą (nie)wiedzą, szepcząc głośno. Winny- wszystkim znany, może osądzony albo i nie,  ku uciesze gawiedzi 😉

Tylko ofiary wciąż nie ma.

P.S. Zważywszy, że noc po dokonanym mordzie zbiorowym była spokojna i dłuuuugo ( do 10.30)przespana- zastanawiam się nad popełnieniem kolejnego, bynajmniej nie na kolejnym, niewinnym kuraku…

P.S.2. Moja PT miała mord w oczach, gdy po „osiągnięciu życiówki” na dystansie 5 km, udałyśmy się do sklepu, gdzie moja osoba wywołała wytrzeszcz oczu w całej kolejce stojącej do lady. Usłyszałam: i dlatego ja nie lubię wsi.  Odpowiedziałam: co się dziwisz, zobaczyli żywego trupa ;D

P.S.3. Po przeczytaniu wczorajszej emilki- lepiej bym się poczuła, widząc miastowy uśmiech i śmiech (nawet z, a nie do ), niż wiejskie mordercze spojrzenia…

Migawki :)

Powinnam się oszczędzać, i mogłam, bo sam widok z okna (do samej podłogi) rekompensował wszystko.

DSCN8210Ale, jak tu się oszczędzać, gdy pęd  ma się w genach? Pogoda cud malina, nawet burza wiedziała, kiedy nawiedzić- podczas meczu Polska: Gruzja- gdy wszyscy już zeszli ze szlaków 😉 Grzechem byłoby siedzieć w jednym miejscu- nawet jeden dzień. Głupotą zaś (moją) było, nie kazać sobie (indywidualnie)  powtórzyć trasy na Wysoki Kamień. Słuchał OM, zaopatrując się w dwie mapy, a ja wpadłam na końcówkę i usłyszałam tylko, że po 10 minutach od pensjonatu, pod stromą górę, oczom naszym ukaże się drewniana szopa, i wtedy skręt na lewo, by nie wdepnąć na czerwony szlak- trudniejszy. Ogólnie z odpoczynkiem w schronisku miało nam to zająć cztery godziny. Miało.

Z zegarkiem w ręku-a raczej telefonem- gdy tylko minęło 10 minut, z wytęsknieniem wypatrywałam jakieś szopy. Dlatego starą, rozwalającą się drewnianą chatę na podmurówce, wzięłam za tę właściwą i swoje kroki skierowałam w pierwszą lewą dróżkę, jaka się napatoczyła. OM trochę protestował, że ta właściwa jest pewnie trochę dalej i …wyżej. Tak się zafiksowałam, by nie wleźć na czerwony szlak jak mucha w krowie łajno, że Mu nie uwierzyłam. Co miał chłop zrobić? Musiał iść za mną. Po jakimś czasie już wiedzieliśmy, że to nie jest szlak czarny, którym powinniśmy spokojnie dojść do celu. Po czterech godzinach wędrówki doszliśmy od d..y strony ;D Droga momentami stroma i kamienista- oznaczona na niebiesko.

DSCN8229

 

Oraz ta czerwona w wersji łagodnej- jagodowej 🙂

DSCN8253

DSCN8238

Z satysfakcją dotarliśmy do celu.

DSCN8256

 

I podziwialiśmy widoki.

DSCN8263

 

Zajadając chleb z przysmakiem izerskim oraz małosolnymi. Ja jeszcze skusiłam się na domową szarlotkę do kawy :)Napaśliśmy oczy i brzuchy, odsapnęliśmy troszeczkę i ruszyliśmy z powrotem, a raczej do przodu 😉

Przy zejściu już się nie odezwałam ani słowem, co do trasy.  Zeszliśmy czerwoną: kamienistą, stromą, i minęliśmy miejsce, w którym mieliśmy skręcić w lewo na trasę czarną. Było może niecałe 100m od tego, gdzie zboczyliśmy, a właściwie ja zboczyłam 😉  Szopa drewniana jak wół stała.  OM  łaskawie to  przemilczał. Dopiero na miejscu stwierdził: że zejście czerwoną też do najłatwiejszych nie należało, niby z górki a mięśnie nóg dopiero dały o sobie znać. Jego. Moje dawały już w drodze na.

Gdy Tuśka zapytała się mnie  czy odpoczęłam, to kiwnęłam głową na tak i nie. Fizycznie zmachałam się jak  dziki osioł lub Struś Pędziwiatr uciekający przed Kojotem 😉 Porządnie, ale z ogromną satysfakcją, że się udało. Psychicznie zaś jak najbardziej. O tej porze roku zieleń jest najpiękniejsza, a i zapach kwiatów najintensywniejszy, dzień najdłuższy, więc czego pragnąć więcej?

DSCN8331

 

Miałam to wszystko  intensywnie przez chwil kilka…

Miałam zamiar fizycznie odpocząć  przez weekend nad morzem. Bynajmniej nie leżąc plackiem na plaży- bo za tym nie przepadam, a teraz to nawet nie mogę. Tam spacer, nawet długi, byłby po równym terenie, i zboczyć  się nie da 😉 Byłby.

Od godziny jestem z PT na gorącej linii telefonicznej. Patrząc na to, co dzieje się za oknem oraz w necie na pogodę- wstępnie ustaliłyśmy, że PT odmówi pokój i zaklepie na za tydzień. Stwierdziłyśmy jednogłośnie, że zimno nam nie przeszkadza, ale zapowiadany deszcz już tak. Wstępnie to PT wyjedzie, ale do mnie 🙂 Mamy jeszcze cztery godziny na podjęcie ostatecznych decyzji.

A teraz idę bić koguciki z moją LP 😉

Struś Pędziwiatr w podróży…

Dlaczego Struś Pędziwiatr? Z diagnozą Dochtórki się nie polemizuje 😉

Struś lubi podróże, niezależnie od kierunku i środka transportu. Jedynie nie wybrałby autokaru i nie wyruszyłby (czymkolwiek) na pustynię. Tak jak lubi się przemieszczać, tak nie lubi się pakować, a bardziej od pakowania nie lubi się rozpakowywać. Z  tym że nierozpakowana (do końca) walizka może stać  u Strusia nawet do kolejnej podróży, to  w podróż z pustą, wybierać się nie zamierza 😉 Pakuje się więc na ostatnią chwilę, kończąc pięć minut przed wyjazdem. Potem przez jakiś czas siedzi (w aucie) jak na strusim jaju i myśli, czy czegoś nie zapomniał. Bo Struś, niezależnie od tego ile ma czasu do (nie)zaplanowanej podróży, to zawczasu myśli tylko o dwóch rzeczach: ile wziąć butów i jakie, ile wziąć książek i które. Tym razem po raz pierwszy pomyślał o trzech, a mianowicie: co wziąć na głowę 😉 Reszta ląduje w walizce na ostatnią chwilę, mniej lub bardziej przemyślanym kluczem. Z tego powodu, Struś zaaaaawsze  bierze za dużo rzeczy, bo w pośpiechu traci instynkt samozachowawczy.

Struś lubi podróżować samochodem, za kierownicą lub obok na miejscu pasażera. Nie lubi tylko siedzieć z tyłu, bo zmienia mu się perspektywa i staje się niespokojny. Struś, jadąc lubi podziwiać widoki oraz coś podżerać. Lubi też zrobić sobie przerwę w podróży: na zakup kawy lub konkretnego posiłku, czy wyprostowania nóg… Struś jako kierowca słucha się Jadźki (o ile ją bierze ze sobą), choć raz wywiozła go ( ją) w kukurydziane pole, i dziwi się, że OM nie słucha się wcale.  Tak jak teraz…Dlatego co jakiś czas  w aucie słychać głos: zawróć, jeśli możesz! Nie może lub nie chce- Struś nie wie tego, a Jadźka  w końcu się obraża i milczy przez jakiś czas… Raz jednak musiał zawrócić, ale dlatego, że  Struś mu kazał- upewnił się jednak, pytając o drogę obcą osobę. I po co OM  bierze Jadźkę?- Struś pojąć nie może.

Struś lubi szybką jazdę, ale bezpieczną. Niestety, z obserwacji Strusia wynika, że stado baranów porusza się w tym samym  i przeciwnym kierunku, więc trzeba mieć oczy szeroko otwarte i refleks bynajmniej nie szachisty. Wymijanie i mijanie na trzeciego to chyba sport narodowy. I gdzie oni się tak spieszą? Po śmierć?

Struś od słonecznych  autostrad woli górskie serpentyny ( Zakręt Śmierci -zaliczył), gdy środek ciężkości raz w lewo, raz w prawo się przemieszcza, a i zdarza się, że do przodu i do tyłu 😉 W ogóle lubi drogi zalesione z obu stron, choć niektórzy uważają, że to drzewa są przyczyną  śmiertelnych wypadków . Struś przez ponad  300 km swej podróży widział kilka krzyży przy drodze, jednak żaden nie stał przy drzewie.

Struś w podróży czuje się  znakomicie, ale cieszy się bardziej, gdy  w końcu osiąga cel 🙂 Najlepiej w zaplanowanym  czasie 😉

Zdobywać szczyty…

Jadę!

Z tymi szczytami to lekka przesada 🙂 Nie będzie tak jak WTEDY, bo wtedy to ja byłam prawie osiem miesięcy po zakończeniu leczenia, a nie jak teraz niecałe trzy. To duża różnica, o której przypomniał mi OM, gdy sprawdzałam pogodę- zaklinając, by nie było upałów i zastanawiając się co w razie deszczu. Usłyszałam: przecież nie będziemy tak intensywnie biegać po okolicy (w górę, w dół i po dolinach) tak jak ostatnio:

DSCN7909DSCN8021

 A ostatnio, to było w październiku, kiedy wiedziałam, że siedzi we mnie skorupiak, ale nie miałam jeszcze  na papierze jak bardzo się rozpanoszył. I dlatego, po ponad dwugodzinnej, dziarskiej wędrówce ( góra-dół)  po Skalnym Mieście,

DSCN8078

 

gdy wyszliśmy 4 km od zaparkowanego auta, zamiast poczekać w przytulnej restauracyjce, aż OM po mnie wróci- udałam się wraz z nim na parking. Nie powiem, droga była całkiem przyjemna, i w  końcu w poziomie,

DSCN8096

ale dała mi się ostro we znaki. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że opadam z sił, i nie jest to tylko efekt mojej wędrówki.  Na szczęście tego dnia już wracaliśmy do domu. Na szczęście, bo znając siebie, nie dałabym za wygraną i nie siedziałabym bezczynnie, podziwiając tylko widoki. ( Ha!- przypomniało mi się, że efektem ubocznym tej wędrówki były: dziury w obu skarpetkach :))

Ale to już było 🙂 A jak będzie? To się dopiero zobaczy… Na wszelki wypadek, wybrałam pensjonat położony  trochę z boku, z terenem ponad 4 tys. m.kw. w otulinie lasów- jak sami się reklamują. I na szczęście zdążyła przyjść przesyłka:

DSCN8199teraz zastanawiam się tylko, ile i którą ze sobą zabrać 😉

Wiem, sama sensacja, ale liczę, że tylko taka będzie mi dana. Choć nie będę odcięta od świata, to stawiam embargo na dopływ złych wiadomości z całego  ich arsenału możliwości…;) I na meszki, których  nocna inwazja zmusiła mnie do podjęcia walki z góry przegranej, zresztą. Efekt zobaczę rano, ale już jeden jest: ten post ;)))

Miałam przemilczeć( ale wnerwiły mnie meszki i zaswędziało ;)) polityczne „trzęsienie ziemi” jakim jest dymisja kilku ministrów oraz marszałka sejmu. Tak jak w milczeniu przyjęłam przeprosiny Pani Premier- lepiej późno niż wcale. Ale jak usłyszałam z ust Marszałka, że uległ prośbie Pani Premier i zrzeka się funkcji marszałka sejmu ze względu na dobro ( w  trosce o )  Platformy- to parsknęłam śmiechem, bo to wszystko śmiechu  jest warte.

Dziś  już będę się wakacjowała pod niebem karkonoskim 🙂 I szerokim łukiem omijała polityczne ścieżki…wycieczki również 😉

Cudowne nawrócenie, które się (nie)zdarza…

Czy jest możliwe, jeśli przez całe swoje życie człowiek był…amebą…?

Pewnie tak. Jednak jeśli się zdarza, to trafia się jak „szóstka” w lotto. Rzadko, i  tylko „szczęściarzowi”, który musi zagrać. Często w puli jest życie.

Nie sztu­ka po­wie­dzieć: „Jes­tem!”. Trze­ba jeszcze być. (p.L)

Co mam na myśli? To, że musi się coś wydarzyć, np. śmiertelna choroba, by bliska osoba, która na co dzień nie dawała  wsparcia w zmaganiu się z codziennością, nagle zmieniła swoje  postępowanie i stała się prawdziwą opoką…A co jeśli nie?

Jak żyć z amebą u boku, gdy skorupiak atakuje, czy też inna choroba? Kiedy zapotrzebowanie na wsparcie od najbliższej osoby jest ogromne i czymś zupełnie naturalnym. Również naturalne jest oczekiwanie, że nastąpi nawrócenie, mimo że przez całe wspólne życie, nie odczuwało się poczucia bezpieczeństwa, które powinno dawać życie we dwoje…Obligatoryjnie. Tylko że taka ameba w obliczu ciężkiej próby, prędzej „da nogę”: psychicznie lub fizycznie. Bo nic nie dzieje się na pstryknięcie palcem, szczególnie przemiana człowieka, a cuda zdarzają się rzadko. Szczególnie gdy amebą jest facet, a choruje kobieta. Jakoś tak jest, że to panowie częściej „wymiękają”, nie potrafiąc być wsparciem, nawet jeśli wciąż są obok. Ale, żeby było sprawiedliwie: w życiu, ameba występuje jako obojga płci- niestety.

Przyzwyczajeni, że do tej pory ich partnerka dawała sobie ze wszystkim sama radę- w obliczu jej choroby nie potrafią się odnaleźć. Nie wiem, czy to z bezradności, braku empatii, wygodnictwa,  strachu czy szwankującej komunikacji. Często jest tak, że kobiety nie potrafią jasno, bez emocji  wyrazić swoje potrzeby wobec partnera na co dzień, a tym bardziej w obliczu choroby -licząc, że się domyśli, myśląc, że powinien wiedzieć. Powinien, ale jeśli do tej pory to nie działało, to tym bardziej nie zadziała podczas ciężkiej próby, jaką jest czas choroby. Choć czasem cudowne nawrócenia się zdarzają, i w obliczu zmagania się z ciężką chorobą, partner staje na wysokości zadania. A co jeśli nie?

Poczucie żalu, pretensji, niezrozumienia, a czasem i wściekłości jest duże i uzasadnione. (Można je w sobie hodować i pielęgnować – tylko po co?) Rozczarowanie, które boleśnie dotyka. I należy sobie na nie pozwolić.  Na krótko. Na różne uczucia wobec wciąż bliskiej osoby, które czasem jest trudno ogarnąć. Jednego tylko nie można zrobić: zwątpić w siebie. Nie można zapomnieć, co jest w danym momencie najważniejsze: walka z chorobą i jej wszelkimi konsekwencjami- swoimi słabościami.  Bez wsparcia od najbliższej osoby jest dużo trudniejsza, ale nie niemożliwa, bo i Himalaje są do zdobycia. Nie ma sensu marnować sił na walkę z trutniem, amebą, czy czym tam jeszcze okaże się partner. To nie czas na to. To czas na egoizm wobec siebie.  Na bycie BOHATERKĄ, choćby tylko dla samej siebie. Trzeba w to uwierzyć.

Chory człowiek (niezależnie od płci) często słyszy banały, które mają go pocieszyć, dać siłę do walki, postawić do pionu. Bo co innego może powiedzieć człowiek obok, jak: dasz radę, nie poddawaj się, trzymam kciuki, żyj, jestem…Nic. Niby banał, ale świadczący o tym, że ktoś nam dobrze życzy. A im więcej i częściej, tym większa świadomość, że komuś na nas zależy. Miła. Bezcenna. Resztę musimy przerobić sami. We własnych głowach. Bo najtrudniej powiedzieć sobie prawdę, gdy ją się zna…

Czasami warto udać się po pomoc do specjalisty, a czasami wystarczy przegadać sprawę z kimś nam życzliwym, kto choćby przez chwilę potrzyma nas za rękę…Obcym lub Bliskim. Przykro, jeśli nie jest to ręka partnera/partnerki, ale to już ich strata-bycie człowiekiem nie wszystkim wychodzi…Amebom  najmniej.

Każdy z nas jest inny, w chorobie również, o różnej wrażliwości i różnym kodzie dostępu do siebie. I jeśli ktoś tego nie rozumie, to przynajmniej  powinien uszanować…

Wszystko w końcu mija, nawet jeśli trwa do śmierci…

11406844_504140963068552_7720047884767373962_n

 

 

To tylko włosy…czyli tekst dla niejednej łysej…

I tak i nie.

Zasadnicze pytanie, które zawsze pada, gdy dowiadujemy się, że mamy skorupiaka i  w leczeniu będzie stosowana chemioterapia, to: czy wypadną włosy???

Nie po każdej chemii je się traci. Ja miałam to wątpliwe szczęście, że traciłam je za każdym razem, czyli trzy razy. Najbardziej przeżywałam za pierwszym…Zaordynowane miałam 6 cykli, po których nie miał mi spaść z głowy żaden włos, ale…Po trzech cyklach ( wciąż z włosami na głowie)  było wiadome, że mój skorupiak musi dostać silniejszą dawkę, by radykalnie go się pozbyć. ( Niestety, nie jest to ameba, którą można młotkiem 😉 ) Moja  ówczesna p.Doktor, uprzedziła mnie, że tym razem stracę swą bujną  czuprynę. Zapytała się: czy w najbliższym czasie nie mam jakieś ważnej uroczystości- miałam wesele Przyjaciela. Dopasowałyśmy termin podania nowych cytostatyków, tak, że na weselu wystąpiłam we własnej koafiurze 😉 Zaraz po, a przed dostaniem czwartego cyklu, udałam się do salonu  fryzjerskiego i obcięłam włosy na jeżyka.  Fryzjerka  z niepewną miną ścinała coraz krócej, za każdym cięciem upewniając się, że tego chcę…Nie chciałam, ale byłam zdeterminowana doprowadzić do końca mój plan przygotowawczy. Nie chciałam któregoś dnia obudzić się z moimi średniej długości włosami na poduszce…zamiast na głowie.  Kupiłam również perukę z włosów naturalnych- wtedy się przekonałam, że w blond mi nie do twarzy 😉  ( Dobrze, że trwało to tylko chwilę i nie  musiałam w blondzie chodzić dłużej :)) Wydawało mi się, że jestem psychicznie przygotowana na fakt, że będę łysa, bo to tylko efekt uboczny skutecznego leczenia. A ja przecież byłam skupiona na wyzdrowieniu, i wszystkie metody leczenia wraz z konsekwencjami, przyjmowałam na klatę z uśmiechem na ustach,  i wiarą, że dam radę! Miałam skończone 33 lata i ogromny apetyt na życie, ale przede wszystkim nadzieję na wychowanie dzieci. Jednak, gdy podczas kąpieli zobaczyłam wannę pełną moich kłaków, a każde pociągniecie dłonią po głowie, kończyło się jej oblepieniem -to rozryczałam się tak, jak nigdy wcześniej ani później. Zadzwoniłam do OM i płacząc, nie mogłam wykrztusić żadnego słowa. OM mało zawału nie dostał, zanim w końcu nie wydusił ze mnie, co się stało. Był przerażony, ale potrafił tak pokierować rozmową, że ja po chwili (długiej ) zaczęłam już  nawet żartować, nie mniej przerażona własną reakcją. Przecież to tylko włosy. To jednak nie jest tak do końca, że tylko…Leczenie skorupiaka nie należy do przyjemnych: wymioty, utrata sił, utrata bezpieczeństwa, strach…Utrata włosów potęguje nasze złe samopoczucie nie tylko z powodu  samego wyglądu. Dochodzi  poczucie napiętnowania, naznaczenia chorobą. A przecież, jeśli tylko ma się siłę, to chce się w życiu uczestniczyć na takich samych zasadach jak przed diagnozą, być normalnie postrzeganą, a nie łapać spojrzenia z niemym a czasem głośnym pytaniem: czy ma tego raka czy nie, czy ma perukę czy nie?  Patrzeć w lustro i widzieć siebie, a nie jakieś monstrum. Paradoksalnie noszenie peruki najlepiej zniosłam za pierwszym razem.

Gdy po raz drugi miałam zostać pozbawiona włosów, to poprosiłam moją LP, która ma wprawę w strzyżeniu maszynką, by zostawiła mi co najwyżej 3 milimetry. Ale zrobił to OM, a mnie nawet łezka nie poleciała. Owszem, byłam zła, że znowu oprócz leczenia muszę się zmagać z niekomfortową sytuacją, jaką jest brak owłosienia na głowie, a co za tym idzie, z noszeniem znienawidzonej peruki (chociaż nowej i modnej- bardzo przypominającej moją własną ówczesną fryzurę)- ale nie dałam się temu zdominować. Nie będzie skorupiak panoszył się w mojej głowie!!!

Za trzecim razem powinno być już łatwiej. Otóż nie! Wprawdzie nie rozpaczałam, bo szkoda łez, ale bunt we mnie rósł. Aż za dobrze znałam ograniczenia, własny dyskomfort, by przejść nad tym faktem jakby nic się nie stało. Stało się! Kolejny raz zostałam naznaczona. I nawet jeśli ja nie mam problemu, by zamiast peruki ubrać na głowę smerfetkę i pokazać się światu, to świat (może niecały) ma już z tym problem. Póki  patrzy i milczy- to pół biedy, gorzej, gdy zadaje pytania, ocenia, tworzy historie…Albo stwierdza, że po tym świecie już dawno nie powinnam chodzić.

Wiem, że trzeba z sobą stoczyć walkę, by brak włosów nie ograniczał życia bardziej niż sama choroba czy leczenie. Nie warto pozbawiać się czegokolwiek, tylko dlatego, że niekomfortowo nam z własną głową, a raczej z tym, co mamy na niej, a właściwie czego nie mamy…Kluczowe jest wsparcie najbliższych. Bo tak naprawdę, to własna i ich akceptacja  jest najważniejsza, by przeżyć ten czas. Reszta się nie liczy!

Dla wielu kobiet posiadanie włosów  w czasie choroby)  jest bardzo istotne. Z różnych powodów. Dlatego utrata ich, to  często dodatkowy stres i niepogodzenie się z sytuacją, w jakiej się znalazły. Zdrowa osoba może powiedzieć: to tylko włosy…i nie zrozumieć problemu. Wszak na szali jest życie, wygrana ze skorupiakiem, więc utrata włosów to tylko skutek uboczny- przecież odrosną!  Dla niejednej zdrowej kobiety włosy są atrybutem kobiecości, który pielęgnuje się szczególnie: modne strzyżenie, odpowiedni kolor…Ich wygląd często poprawia samopoczucie, samoocenę.  No właśnie, a skorupiak jakby mu było mało: poza zdrowiem, potrafi zniszczyć i to!

Trzeba jednak znaleźć w sobie siłę, by mimo żalu, buntu, niepogodzenia się- oswoić się z tym, na co nie mamy wpływu. Bo to nie od nas zależy czy spadnie nam włos z głowy, czy nie. Ale od nas zależy, jaki to wywrze wpływ na nas i nasze życie. Nie warto marnować nawet najmniejszej chwili, z powodu jakiegoś skorupiaka i łysej głowy 😉 Ani tych wszystkich, co dziwnie się patrzą, krzywo gadają…Choćby nas samych, które widząc się w lustrze- odwracają głowę i gadają co najmniej jak potrącone, a nie z diagnozą choroby nowotworowej 😉 Odwróć się (wypłacz, wywrzeszcz etc…) jeśli musisz, i idź do przodu! Za którymś razem uśmiechniesz się do siebie, bo ile można się użalać i dzielić włos na czworo, szczególnie jak się go nie ma 😉

Wiem, nie jest lekko…

Nawet jeśli się jest w tej kwestii weteranką…

Urzędnicze liczenie…

Za chiny ludowe nie mogę pojąć, jak ktoś, kto nie potrafi liczyć, może być komisarzem skarbowym. I żeby  chodziło o wyliczenie  podatku czy rozliczenie vatowskie- to pomyślałabym, że pogubił się w gąszczu przepisów 😉 Ale nie.

List polecony „leży”  na poczcie -według stosownego paragrafu- 14 dni od dnia dostarczenia pierwszego awiza (po siedmiu dniach jest awizo powtórne). Jeśli komisarzowi zależy na tym, by podatnika przesłuchać, to wyznaczając datę wezwania, musi ten okres uwzględnić. Trudno wstawić się na wezwanie, którego termin upłynął 3-4 dni od wyznaczonej daty. Gdyby zdarzyło się  to raz, ale nie. Gdyby podatnik, którego to dotyczy, nie zwrócił uwagi komisarzowi, a ten nie przyznał mu, że wie o błędzie, jaki popełnia- to pomyślałabym, że no cóż, każdemu może się zdarzyć. Ale co mam sobie pomyśleć, gdy zdarza się to kolejny raz? Nie pierwszy, nie drugi, nie trzeci…Już dawno straciłam rachubę 😉

************************************************************************************************

Diabeł mnie podkusił, a właściwie TO ,że zmieniłam dostawcę internetu stacjonarnego. Wprawdzie nowy operator szybko i sprawnie zawarł z nami umowę, ale jakość, a właściwie prędkość, szybko się pogorszyła. Dawno się pogodziłam, że smart nie działa, bo net za wolny, ale od jakiegoś czasu (dłuższego) występuje  ciągłość  w zrywaniu połączeń. Szczególnie w godzinach późno popołudniowych i wieczornych. Nieraz słyszę, jak OM klnie, gdy w momencie wykonywania przelewów traci połączenie. Ja w takich okolicznościach przerzucam się na żółwia ( Mahjong Titans) i czekam „cierpliwie”.  Przedwczoraj moja cierpliwość się wyczerpała i zgłosiłam problem do operatora, szczególnie że i telefon nagle przestał działać. Pani, która zgłoszenie przyjęła, potwierdziła, że  widzi, iż zerwanych połączeń jest dużo za dużo. Na drugi dzień, gdy zeszłam rano do kuchni, przez okno zobaczyłam instalatorów grzebiących przy skrzynce telefonicznej. Po chwili usłyszałam dzwonek do drzwi. Zanim otworzyłam, to poleciałam na górę po koafiurę, coby nie przestraszyć panów, że jakaś skinheadka tu mieszka 😉 Panowie naprawili, co mieli naprawić i oświecili mnie, że: prędkość to ja mam 1,6 mb z tych 10, co mam w umowie. Zbaraniałam, bo do tej pory byłam świadoma i pogodzona, że mam około 5mb, bo więcej się nie da- tak twierdził operator. Fachowcy nic z tym nie mogli zrobić, bo żeby było śmieszniej- byli z konkurencyjnej firmy. Pozostał mi znowu telefon ze zgłoszeniem problemu, co też uczyniłam. Test prędkości na stronie operatora potwierdził słowa instalatorów. Mam nadzieję, że coś z tym zrobią, a nie, że usłyszę znowu: nie da się! A płacić za 10 mb to się da????

11295646_796286900478740_5132374847906443458_n;D