Kreciara…

Poprzedni kierownik został zwolniony ponad rok temu dyscyplinarnie za różne machlojki i nadużycia. Innymi słowy, nie pomogły koneksje- zatrudnienie, bo szacowny tatuś pełnił przez kilkanaście lat funkcję burmistrza miasteczka w powiecie, więc załatwił bez konkursu ciepłą posadkę synkowi- posadę stracił w atmosferze skandalu. Wprawdzie dopiero po trzech latach, więc długów narobił co niemiara i teraz czeka go sądowna batalia, ale są tacy, którzy za nim tęsknią. To niektórzy przedsiębiorcy, którzy nieuczciwie płacili niskie kwoty, wypełniając niezgodnie z prawdą deklarację, co wyszło oczywiście na jaw, kiedy nastąpiła era nowego kierownika. Bezkompromisowego wobec przepisów. Jak również niektóre panie, a szczególnie jedna- Krecia- która z regularnością w zegarku powtarzała, że były kierownik jaki był, taki był, ale nagrody dawał. Taaa… Szczególnie dwóm paniom, które sobie upodobał (jedna z nich już nie pracuje). Tylko że nie dodawała, że tą nagrodą „pod stołem” dzieliła się z kierownikiem. Z prostej przyczyny- sam sobie nie mógł przyznać nagrody, a zarząd nie był wyrywny.

Podczas sprawowania kierownictwa przez nową osobę, zauważono przecieki tego, co się dzieje w biurze oraz na zarządzie, a grubą sprawą okazało się, kiedy zakład, który unikał rzeczywistych należnych płatności, został uprzedzony przed kontrolą. Atmosfera była skwaśniała, bo na głos wybrzmiało: mamy kreta! I jak to w życiu bywa, zdemaskowanie nastąpiło zupełnie przypadkowo.

Pamiętajcie, żeby zdając służbowy sprzęt nie tylko pousuwać wszelkie aplikacje, ale również się z nich wylogować! ;p I teraz to, co mnie zdumiało najbardziej: NAIWNOŚĆ Z TOTALNĄ GŁUPOTĄ. Osoba, która dzieliła się „pod stołem” swoją nagrodą, dostawała ją jak najbardziej legalnie. Nieważne czy zasłużenie, czy nie- LEGALNIE! To co z nią robiła, nie podlega ściganiu z urzędu. Wszak, zamiast oddawać dużą część kierownikowi, mogła wpłacić, oddać na cokolwiek, komukolwiek. A jednak to były kierownik, obecnie bez pracy, ją tym szantażował, jak i mamił obiecankami tak skutecznie, że przynajmniej co drugi dzień zdawała mu relacje, co się dzieje. W zamian za obietnice nowej dobrze płatnej pracy- u niego! Hit! Tekst, że ma potrąconą pewną kwotę z wirtualnej płacy w nieistniejącej pracy, bo od dwóch dni nic mu nie doniosła, wbił mnie w łóżko! I ciągle w nim tkwię… ;p

*

Posiedziałam chwilę z Mysią na tarasie, wystawiając twarz do słońca i słuchając świergolenia ptaków. Potem się ewakuowałyśmy, bo sąsiad zagłuszył ptasią muzykę piłą mechaniczną. Czar prysnął… Jestem słabiutka, ale codziennie coś już wokół siebie i w domu zrobię. Najmłodsi w górach. Pańcio uczy się zjeżdżać na desce, a Zońcia naburmuszona w za dużym kasku (taty) spogląda na stok, bo sama by chciała. Może za rok. To fajterka! Żaden eksperymentalny sport nie jest jej straszny. Na basenie żaden tam brodzik i kółko, jak starszy brat pływa bez niczego w dużym. Ona też! Wrócą to z tydzień kwarantanna- nie wiem, jak wytrzymam. Ale! muszą nabrać siły, bo jeszcze przed choróbskiem ciężko było mi nadążyć za tym dzieckiem. Słodkim, ale ewidentnie z ADHD ;p

Uśmiechniętego weekendu 🙂

Dwa tygodnie…

Zeszłam dziś do kuchni i pierwsze co mnie uderzyło, że za oknem taka cudna zieleń. Zero bieli. A w lodówce pierdylion soków, które OM przez całą niedzielę produkował i przynosił mi na górę. Do porzygania się… ;p Obudziłam się zlana potem, wystraszona, bo nie brałam nic na zbicie przez całą niedzielę, a tu sam organizm się wziął i wypocił… Przebrałam piżamę i dalej poszłam spać, bo było jeszcze ciemno. Rano temperatura normalna… Uff… właściwie to miałam ochotę rozpłakać się z tego szczęścia. Ale nie miałam siły…

Straciłam rachubę czasu, dni mi się mylą, czuję się tak, jakby ktoś przecisnął mnie przez wyżymaczkę i porzucił. Żal, że się w środę nie zaszczepię 😦 Tym bardziej że przy tej mojej byle jakiej odporności, nie mam żadnej gwarancji, że czegoś nie podłapię znowu. Tak mi się to ciągnie od zeszłego lata. Najmłodszych nie widziałam już dwa tygodnie- tęsknie. Ooo tu ryczeć to od razu mam siły… I przynajmniej jeszcze z tydzień nie zobaczę.

Ludzie są dobrzy… Nie są… Słyszę w odpowiedzi od PT. No tak, ona jest psychoterapeutką, to wie lepiej. A mnie nożyk się w kieszeni otwiera, jak słyszę o pseudo pandemii i pseudolekarzach. Biedni nieszczęśliwi, którzy na swojej drodze spotykają tylko konowałów i chodzą po Internetach z misją uświadamiania innych- jak to teraz wszyscy pacjenci mają utrudniony dostęp do lekarzy. Bzdura! Mnie nawet wpuszczono do szpitala razem z Miśkiem, który wjechał na jego teren i wysadził mnie pod wejściem do budynku, a wcześniej pan poprosił o mój dowód, żebym nie musiała wysiadać z auta i poszedł do kontenera, by wklepać mój pesel. Ludzie są dobrzy i pomocni! Wcześniej Profesor powiedział, że proszę się nie martwić, my się pani nie obawiamy… I słusznie. Dwa testy, dwa ujemne. Napisałam wiadomość do pań pielęgniarek, bo mi ulżyło, że jednak nikogo nie naraziłam, a one się ucieszyły, że to jednak nie covid. I tak mając już 4 razy wykonywany test, po raz pierwszy przy ostatnim miałam wgląd na wynik. I tu taka refleksja, bo w necie te płaskoziemce i betony tonalne roznoszą wirusa głupoty, twierdząc, że testy (PCR) wykazują zafałszowany dodatni, bo wyłapują wszystkie wirusy i koronawirusy twierdząc, że to covid. Taaa… jestem ciekawa, czy w ogóle widzieli taki wynik? No właśnie. Biorąc pod uwagę, że u mnie TK udokumentowało stan zapalny w płucach, to na bank powinnam mieć wynik dodatni. Albo chociaż jeden z czterech innych patogenów, a tu wszystko ujemne!! Ja nie jestem lekarzem. Nie będę się mądrzyć. Czułam intuicyjnie, że to nie covid, Rodzinna znając dokładnie mój przebieg choroby, uważała, że „matowa szyba” nie musi oznaczać zakażenia. Ale też wiedziała, że pacjenci tylko z katarem byli zakażeni. W szpitalu poprosili o zrobienie drugiego testu, bo uważali, że ten krótki antygenowy, może dać fałszywy wynik- nie znali też przebiegu mojej choroby, że już od tygodnia gorączkuję. Uważałam, że to słuszna decyzja była, choć kosztowała mnie wiele wysiłku. Ale wszyscy wokół odetchnęli z ulgą, bo covid to jednak nieprzewidywalna choroba. Znajomej z oddziału rodzice oboje przeszli bardzo ciężko- szpital. I żadne nie ma przeciwciał… Wujostwo R. zmarło, chorowali oboje i odeszli razem…

Chyba odjechałam od brzegu… bo chciałam przypomnieć, że bywam w szpitalu regularnie. W klinice, w której codziennie trwają przyjęcia, operacje, diagnostyka. To nie jestem zamknięta twierdza, choć kaszaloty przed bramą robią groźną minę i próbują nadużywać swej władzy, strasząc, że nikt się nie prześlizgnie przed ich bazyliszkowym spojrzeniem. W Internetach jak się czyta, to nie istnieje żadna inna choroba jak covid i tylko są teleporady. Tak twierdzą ci „oświeceni”, a ja uważam, że są bardzo pokrzywdzeni przez los… Żyją w jakieś innej rzeczywistości mając przekonanie własnej misji uświadamiania ludzi na każdy temat. A tylko obnażają własną głupotę.

Dziękuję wszystkim za troskę!

Zdrowia i uśmiechu dla Was 🙂

Telegram…

Nie mam siły już chorować. W TK w uchwyconym fragmencie płuc wyszły zmiany-„matowej szyby”- tak się określa po covidowe zapalenie płuc. Ze znakiem zapytania, czy to zapalenie płuc. Test wyszedł ujemny. Temperatura szaleje, a muszę jeszcze dziś być w szpitalu, żeby mi wyjęli igłę z wkłucia centralnego, bo wczoraj stamtąd wiałam jak tylko już mogłam- po 9 godzinach. I dostaje telefon, gdzie ja jestem… ech…Rodzinna już wie, w domu będzie czekał na mnie nowy zestaw leków. Tylko muszę jakoś jeszcze dojechać… Najchętniej zasnęłabym snem sprawiedliwym, i już nie wstawała…Piguły mam, tylko co z tego jak już ponad tydzień ich nie łykam.

Najmilszy prezent…

Wtulona w poduszkę i otulona kołdrą po same uszy bardziej słucham, niż oglądam Puchar Świata w skokach narciarskich. Od razu mi się kojarzy, że jako dziecko i nastolatka też oglądałam, kiedy chora musiałam zostać w domu. Brałam kołdrę i poduszkę i przenosiłam się do dużego pokoju na kanapę. Nie przypominam sobie, żeby wtedy skakali jacyś Polacy, ale mnie to w ogóle nie przeszkadzało. Lubiłam. Zresztą, wtedy były tylko dwa programy, a w malignie czytanie nie sprawia żadnej przyjemności. Teraz też, więc w tle leci sport albo jakieś przyrodnicze programy. W sumie wystarczy mi tylko głos, monotonny, usypiający, bo wciąż dużo śpię. Czasem łypnę okiem na któregoś ze skoczków- Polaków zawsze rozpoznam, mimo iż bez okularów łypię, bo tylko oni przed skokiem wykonują znak krzyża. Taki ich znak rozpoznawczy. Nie, żebym miała coś naprzeciwko- sama jeszcze niedawno robiłam znak krzyża, zanim pokroiłam chleb, ale odkąd jest on krojony już w piekarni, to tego nie robię. Wzięło mi się to od jednej i drugiej babci- jedna z nich piekła ogromne bochenki chleba- i pewnie też od Mam. Czyli wyniosłam to z domu. Ale do brzegu… no to leżę sobie, nie podniecam się, nie zaciskam kciuków i słucham nudnych dziennikarzy Eurosportu, którzy jakby relacjonowali zawody wędkarskie, gdzie od godziny nikomu spławik się nawet nie poruszył, gdy do pokoju wchodzi OM. Z miksturą. O matko i córko! Czegoś tak dobrego dawno nie piłam: imbir, czosnek, miód. Zaparzone i dodane do herbaty. Wzruszył mnie, bo imbir leżał na kuchennym stole już od środy, i wprawdzie rzadko bywałam w kuchni, bo czajnik wzięłam sobie na górę, gdyż wiadomo, że muszę pić dużo letniej wody, to łypał na mnie z wyrzutem, że nic z nim nie robię. Ale zwyczajnie nie miałam siły. A tu proszę. Przyjechała Rodzinna, osłuchała nas, i zdradziła OM, jak ma zrobić imbirową miksturę. I miałam walentynkową niespodziankę. Że nie czekoladki w kształcie serca? Czekoladek, słodyczy to ja mam o każdej porze dnia i nocy po kokardkę. Że nie biżu (noszę jeden pierścionek, jedną bransoletkę i wisiorek- nie zdejmując, chyba że jak mam badanie TK)- jak już to wolałabym książki, a te kupuję sobie sama. No jeszcze zostają kwiaty, te bez okazji są zawsze miłe. Ale! Mam w słoiku w lodówce miksturę, i nie zawaham się jej użyć 😉 A tak w ogóle to my nie obchodzimy Walentynek. Gdzieś jeszcze na początku tak, ale z biegiem lat nie świętujemy. Choć ja nie mam nic przeciwko i uważam, że każdy gest pamięci, to miły gest. A że miłość w życiu jest najważniejsza, to zasługuje na swoje święto!

Oprócz programów, które mnie usypiają, obejrzałam relacje z Zakopanego. Motłoch wyległ na Krupówki. Motłoch! Bo jak inaczej nazwać hordy pijanych ludzi, bez maseczek, bez żadnego dystansu. Już dużo wcześniej pisałam, że kolejne lockdowny zawdzięczamy sami sobie. Jeśli ci ludzi uważają, że w ten sposób pokazali środkowy palec znienawidzonej władzy, która zabrała im wolność, to się mylą! Ten środkowy palec pokazali całemu społeczeństwu, które stosuje się do obostrzeń. Niektórzy przedsiębiorcy również nie są wiarygodni. Bo jak uwierzyć komuś, kto przed kamerą mówi, że w jego hotelu czy restauracji są przestrzegane restrykcje sanitarne, jak sam nie ma maseczki na twarzy.

O haraczu…

Od ponad trzydziestu lat oboje z OM pracujemy na swoim, zatrudniając pracowników. W branży gdzie istnieje silna konkurencja. Płacimy podatki. I gdyby teraz władza narzuciła na nas haracz tylko dlatego, że jesteśmy „prywaciarzami” w myśl jakieś nieokreślonej solidarności, z niejasnym transferem tychże, gdyż stworzenie funduszu, na który szłoby 35% podatku, pozwalałoby dofinansować naszą konkurencję, bo ta się bardziej podoba władzy- to możecie sobie wyobrazić naszą wściekłość. Niezgodę! To tak mniej więcej jest z tym podatkiem od reklam. To wyjaśnienie dla tych, którym się wydaje, że rozumieją różnicę między komercją a wolnością. Wyborem.

Media mają sporo na sumieniu- ocean zidiocenia promowania taniej rozrywki i sensacji. Tylko że w komercji liczy się zysk. A ten jest wtedy, gdy jest oglądalność, którą stwarza widz. Jaki widz takie programy. Tak to działa. Jedni będą z wypiekami na twarzy oglądać „Rolnik szuka żony”, drudzy w tym czasie poszukają na innym kanale dobrego filmu, reportażu, czy filmu przyrodniczego. Komercyjne media dają wybór. I o ten wybór chodzi w tym wszystkim. Wolne media to również szereg dziennikarskich śledztw, wykrytych afer, o których nic byśmy nie wiedzieli, bo tak zwane media publiczne milczą. Media informacyjne mają inne priorytety, i oby tak zostało. To prawda, że rządzi kasa i że o nią w tym wszystkim chodzi. Dlatego te wszystkie programy ogłupiające- choć ja uważam, że nikogo nie ogłupiają, jeśli sam nie jest głupi z natury, bo każdy ma wybór (jeszcze) i władzę w postaci pilota- muszą zarobić na kanały informacyjne.

I jak donoszą, to na deskach Teatru Wielkiego w Łodzi zaśpiewa niejaki Zenek. Scenę wynajęła TVP. Wszak jako telewizja publiczna ma być też edukacyjną- kształtować gusta widzów. I jestem wściekła i jednocześnie bezsilna, że płacę na tę telewizję haracz. NIE OGLĄDAJĄC! Zła też jestem na dostawców komercyjnej telewizji, że nie ma żadnego pakietu bez kanałów TVP.

**

Jeszcze się nie naprawiłam 😦 A co gorsza, Tata mi się psuje…

edit: po raz pierwszy bez zbijania temperatura spadła mi poniżej 38st. Tfu, tfu, żeby nie zapeszyć, ale idzie ku dobremu! Oby tylko poranek mnie nie rozczarował.

Zepsułam się…

I jak na razie się nie naprawiłam, wręcz naprzeciwko. Temperatura wciąż rośnie, dziś rano grubo powyżej 38. Zbijam. I tyle… Na początku wyglądało to na grypę: zimno, dreszcze, ból mięśni i 38,3 wieczorem. Przespałam ponad 11 godzin, rano temperatura była niższa. Niestety to była tylko zmyłka. Nie biorę żadnych piguł, ale chyba będę musiała zadzwonić do Rodzinnej… Mam TK we wtorek i nie wiem, czy zdołam pojechać, czy się na tyle wykuruję. Już nie wspomnę, że za dwa tygodnie mam termin szczepienia. Szlag.

I tyle… Jestem w czarnej… Jak i wolne media, które są solą w oku tej władzy… Prawda, że nikogo nie dziwi, że wszystkie media katolickie dziś nadają?

Oglądam typowy babski serial Firefly Lane– lekka i przyjemna rozrywka, kiedy człowiek ledwo kontaktuje, a w przestrzeni publicznej szykuje się kolejny zamach na naszą wolność. Wolność wyboru.

Dynamiczny weekend…

Chata pełna, niespodziewanie, z powodu awarii. Trzeba było przyjąć bezdomnych do się, co by nie zamarzli. Zepsuł się ślimak w podajniku piecowym. Nie tak sam z siebie, tylko z powodu działań dywersyjnych bądź głupoty. Na odsiecz przyjechał Tata, który w swym śledczym działaniu podejrzewa tę pierwszą wersję, pozostali- drugą. Nieważne. Nowy ślimak dojedzie dopiero po niedzieli, więc Tuśka z walizeczką i torbą oraz Najmłodszymi mieszka u nas od piątku. Nie non stop, bo w sobotę po południu pojechała z dziećmi do DM. Kaloryfery w mieszkaniu odkręcił im uprzednio wujcio, który nie będzie musiał tego już robić za tydzień, kiedy ja się tam zjawię. Pobędą niecałą dobę, Tuśka popchnie do przodu sprawy, które mogą znacząco mieć wpływ na jej i dzieci przyszłość. Podleją kwiatki, które wciąż się nie poddają- podlewane raz na cztery tygodnie. Pewnie do czasu…

Piec był doskonałym pretekstem do przyjazdu Taty. Co my się nagimnastykowaliśmy w tłumaczeniu, żeby wstrzymał przyjazdy do nas, bo raz, że pogoda nie sprzyja podróżom, dwa- sytuacja pandemiczna nie uległa poprawie (u niego covid w biurze, u nas jedna z pracownic, w szkole Pańcia cała jedna klasa na kwarantannie- chore dziecko), trzy- nie zaszczepią, go jak się rozchoruje/przeziębi… to tylko my wiemy 😉 Przyjął szczepionkę w środę plus awaria pieca i żadne argumenty już do niego nie trafiają, żeby jeszcze 4 tygodnie wytrzymał z tyłkiem na miejscu. (Przyjmie drugą dawkę szczepionki, odczeka tydzień i będziemy już o niego spokojniejsi). Po prawdzie i tak pięć dni w tygodniu nie siedzi bezczynnie i w odosobnieniu, bo pracuje, ale przychodzi weekend i… Oby do wiosny, pszczołami się zajmie 🙂 Pół soboty spędził w kotłowni Tuśkowej. W swoim żywiole 😀

Kocham Najmłodszych najbardziej na świecie, ale jak dobrze, że człowiek nie musi mieszkać pokoleniowo na kupie 😉 Zońcia jest kaskaderką (Tuśka już myśli o zapisaniu ją na jakieś zajęcia, które spożytkują i okiełzają jej fizyczną kreatywność), więc zwykłe przemieszczanie się, sięganie po coś, czy nawet wdrapywanie się na kanapy nie jest dla niej, kiedy można po krawędzi, przez oparcie, między pólkami etc… W chowaniu się też nie ma sobie równych, wtedy potrafi przez chwilę siedzieć cichutko jak myszka pod miotłą ;p Cały dom z Pańciem przeszukaliśmy, a ona pod łóżkiem w sypialni… Ale cudnie rano było się obudzić i usłyszeć za ścianą jak śpiewa po przebudzeniu. A głosik to ma… donośny…po babci ;p I również fajnie jest przygotować wspólne obfite śniadanie (moje codzienne wyglądają tak, że zbiegam na pięć sekund do kuchni, łapię cokolwiek plus kubek wody i z powrotem udaję się do łóżka) i zjeść jak człowiek (w piżamach) przy stole w przemiłym towarzystwie. Od czasu do czasu, rzecz jasna ;pp Od święta. Awaryjnie 😀 Własnej piżamy się pozbyłam dopiero kole 14. po ugotowaniu gara grochówki, aromatycznej, sycącej. Mróz na dworze, to rozgrzewająca zupa jak znalazł. A jakby się u nas ogrzewanie zepsuło (bo wiecie, że kłopoty chodzą stadami ;)), to miska zupy i ogień w kominku załatwi problem 😉

*

Jestem przerażona, zasmucona… Nie tylko tym, co zgotowali kobietom rządzący, ale postawą nas samych. Słowami. Rozumiem, że „aborcja na życzenie” jako hasło nie każdemu się podoba. Że różnie jest rozumiane. I tylko od nas samych, naszej złej lub dobrej woli, naszego zrozumienia bądź jego braku, zależy, jak prowadzimy dyskurs na temat aborcji. Sama aborcja nikogo nie obraża, to my atakujemy- często personalnie- tych wszystkich, którzy myślą o niej w kontekście wyboru, normalizacji, ale i z drugiej strony, kiedy myślą o niej źle. Przecież tak naprawdę to nie jest ważne, jakie ja czy ty masz na nią poglądy. Poglądy, które mogą ulec zmianie w zależności od okoliczności, bo nie wiesz, jak cię los może jeszcze doświadczyć. Ważne jest byś jako człowiek/kobieta miał/miała prawo wyboru. Nie, żeby ktoś decydował za ciebie. W naszym kraju wciąż ma się dobrze patriarchat. Zakorzeniony od lat, trudny do wyplenienia. Z siebie, innych… Ostatnie dni, te wszystkie wypowiedzi pogardliwe i lekceważące wobec kobiet są tego potwierdzeniem. I nie wystarczy krytykować patriarchat, lecz trzeba się nauczyć postępowania innego niż patriarchalne. A z tym jest trudniej- nie tylko mężczyźni mają z tym problem, ale również kobiety. Co słychać. Zewsząd.

  • Nie żyje Pan Sułek- to pierwsze skojarzenie, kiedy dotarła do mnie wiadomość o śmierci świetnego aktora, reżysera… 😦

Uruchomić…

Cierpliwość.

Ćwiczę od kilku dni. Za sprawą sprzętu, którego ilość jest zadowalająca, za to jakość… Laptop, którego używam przede wszystkim do oglądania filmów na Netflixie i pisania na blogu czy odpowiadania na emilki, zaczął się psuć technicznie, a może fizycznie, bo kilka newralgicznych klawiszy odmawia posłuszeństwa. Starszy Asus jest już tak zamulony i chodzi jak żółw (trzymam go tylko dlatego, że wciąż mam na nim mnóstwo nieprzegranych zdjęć), więc z czeluści komody wyciągnęłam porzuconego Malucha. Dumna z siebie, że wpadłam na pomysł, że oto nim ogarnę wpisy własne na blogu, bo sprzęt ani stary, ani zużyty a używany dopóki tak naprawdę nie został zastąpiony najpierw „siódemką” a teraz „jedenastką” iPhone, więc tak kiedyś ceniona przeze mnie możliwość odczepienia ekranu i używania go jako tabletu, straciła na atrakcyjności. Zresztą Maluch był zakupiony, żeby jeździł ze mną do DM- od dłuższego czasu telefon zupełnie mi wystarczy. Nawet od biedy post opublikuję, choć nie lubię, bo posty piszę z prędkością światła, palce z trudem nadążają za moją myślą, a na telefonie stukając jednym palcem… sami wiecie 😉 No to odkurzyłam Malucha, w duchu myśląc sobie, że będę go używać jako maszyny do pisania. Trudno. Poświęcę się. Pierwszy stres zaliczyłam, jak wpisałam adres mojego bloga. Strona się nie otworzyła, zaś mnie straszył komunikat, że brak certyfikatu bezpieczeństwa. Słodki jeżu… o co cho? Olałam własne bezpieczeństwo i z uporem maniaka ponawiałam próby. Udało się za pierdylion którąś. Już miałam otwierać szampana, a przynajmniej lecieć po żelki bądź czekoladę, kiedy zorientowałam się, że nie jestem zalogowana. Pot mnie oblał, strach obleciał, bo nie po to się nie wylogowuję z żadnego sprzętu, żeby musieć pamiętać hasła na pocztę, FB, blogi i jeszcze parę innych stron… No! A tu mnie tak potraktowano z automatu i wylogowano! Ja piórkuję! Hasło to jedno, a drugie… no gdzieś je trzeba wpisać. Poszukałam gdzie, rzecz jasna, w internetach, i całkiem już zestresowana za piątym razem trafiłam i z loginem i hasłem. Na szczęście mam tylko dwa hasła i kilka wariacji na ich temat ;p Tak, żeby utrudnić. Sobie, rzecz jasna. Ufff… kamień z ramion spadł z hukiem, a ja mogłam napisać poprzedni post i go nawet opublikować 😉 Po czym dziś znów biorę moją maszynę do pisania i odpalam. A ta mnie informuje, że nie można ukończyć aktualizacji oprogramowania i nie przepuszcza dalej. Mało tego, jeszcze nakazuje mi nie wyłączać komputera. Noszzzz! Czekam…czekam…czekam… i wciąż czekam, tyle że w międzyczasie wyciągnęłam zamulonego najstarszego Asusa i go uruchomiłam- czekając, czekając… tym razem aż mi się otworzy przeglądarka. I co widzę? Tu też już mnie wylogowano z własnego bloga, ale podeszłam do tego spokojnie (wydech-wydech), bo przecież przeszłam wcześniej już poligon hasłowy, więc tym razem sprawnie się zalogowałam i mogę nadawać. Tyle że mam zagwozdkę, bo nowszy Asus poza klawiszami jest sprawny, szybki, więc kupowanie nowego (koniecznie 17 cali) nie bardzo mi się uśmiecha, a na nim już nic nie napiszę. Nie lubię zmieniać sprzętu, jeśli nie jest to koniecznością. Z drugiej strony, używać trzech, no dobra ostatecznie pewnie dwóch laptopów, każdego w innym celu wydaje mi się upierdliwe. Maluch w końcu kiedyś się zaktualizuje, ale to wciąż nie rozwiązuje problemu, dlatego jeśli rzadziej będę coś publikować, to się nie dziwcie. Bo to oznaczać będzie, że straciłam cierpliwość. A z uruchomieniem jej mam również duży kłopot, jak teraz z laptopami i wejściem do kokpitu własnego bloga.

Ostatnio robiąc transakcję online, nie dostałam autoryzującego SMS-a przepuszczającego przelew. Dzwonię więc do banku, a tam miła pani mówi mi, że z ich bramki internetowej wyszły wszystkie 5 sztuk, ale faktycznie nie mają potwierdzenia, że zostały dostarczone. Wina leży po stronie operatora sieci albo mojego telefonu. Pierwsze co chcę zrobić, to pozbyć się esemesowej autoryzacji. Nie da się. Dyrektywa unijna. No to każę OM dzwonić do opiekuna (wszak jest strategicznym klientem ;p)- mój problem został przekazany działowi technicznemu, który ma się odezwać. Taaa… ja i czekanie… Bo! Transakcja dotyczyła…. butów! Dla mnie. No nie mogła mi przepaść, więc poszperałam w internetach, co w takiej sytuacji, jeśli w ogóle występuje- może ja jestem wyjątkiem ;p- zrobić. Ha! Wyłączyć i włączyć telefon. No jasne. Wyczyścić historię w przeglądarce. Okej. Ale bez usuwania ciasteczek, bo tu komunikat, że zostanę wylogowana z większości stron- nie ryzykuję, bo przecież kto by pamiętał hasła czy loginy do wszystkiego. (Jak się później okazało przy laptopach i słusznie). Po jakiejś chwili przyszły SMS-y, zawieruszone gdzieś w cyberprzestrzeni. I tak naprawdę nie wiem, co zadziałało. Na pewno nie dział techniczny Orange, bo ten się odezwał poprzez SMS z radami prosto z netu dopiero na drugi dzień. Zresztą, czy to ważne? Buty zakupiłam! Na wiosnę jak znalazł.

U Izy już wychodzi pod płotem…

irysy 🙂

U nas wciąż musi walczyć z zimą…

prymulki (zdjęcie kol. I.)

Więcej, więcej…

…takich niedziel- hojnych w radość, uśmiech, życzliwość, i słońce. Wspólne granie bez podziałów po to, żeby pomóc. Pandemia nie powstrzymała gorących serc. Pokazaliśmy piękniejszą, radośniejszą twarz nas samych. Polski. Dzięki WOŚP. Fenomen, który trwa 29. raz. Ani zaraza, ani skrzecząca rzeczywistość nie odebrały nam tego święta w styczniową mroźną niedzielę. Tego dnia, niezależnie od pogody, na przekór wszelkim malkontentom i złym językom, większość z nas gra wraz z Orkiestrą, wspierając, wrzucając, licytując, zbierając, ofiarując…

Nie wiem, co mnie bardziej cieszyło, czy to właśnie słońce, czy skrzypienie śniegu pod butami, czy dwie kwestujące dziewczynki przed ogrodzeniem terenu kościoła, kiedy przejeżdżałam obok, udając się do lasu. W drodze powrotnej zatrzymałam auto i upewniłam się, że będą jeszcze jakąś chwilę, bo nie miałam przy sobie pieniędzy- mimo iż OM już rano wrzucił do puszki wolontariuszom, ufundował też bon na zakupy, a ja wysłałam przelew i SMS-y, wróciłam do dziewczyn z pieniędzmi i wrzuciłam każdej do puszki. Piękne zwieńczenie 2000 tysięcy kroków po lesie. Niewiele. Ale i tak się zasapałam ;P

Mogłabym narzekać na zimę, której nie lubię. Dużo łatwiej jest cieszyć się drobiazgami na rajskiej wyspie, delektując się owocami tropikalnymi w środku zimy. Ale jestem tu i teraz, gdzie mroźnie, ślisko i śnieżnie. Z utęsknieniem czekam na wiosnę. Dziś przy kawie z LP wspominałyśmy nasz wypad nad morze, planowałyśmy kolejny, a na początek wiosennego sezonu spotkanie u niej w ogrodzie, może jakieś ognisko… Na razie jest zima, i staram się cieszyć tym, co w niej jest najpiękniejsze/najfajniejsze… Bo tak mało mamy ostatnio radości. Tych dużych. Dlatego- tak myślę- dobrze dostrzegać nawet w tym czego nie lubimy pięknych stron, choćby miały trwać tylko przez chwilę. Szczególnie jeśli nie mamy na coś wpływu. Zawsze mamy wpływ na własne nastawienie.

To był dobry i piękny dzień! W dużej mierze dzięki mnie samej, ale też osób wokół mnie- uśmiechniętych i życzliwych. I hojnych 🙂

Dziękuję 🙂