Uśmiech towarzyszy mi bez przerwy…

No, bo jak tu się nie uśmiechać do SIĘ i do innych?

PET swym bystrym okiem nie dopatrzył się żadnych cech nowotworowych, i tym o to sposobem, niejasne wątpliwości TK wyjaśnił, czym rozjaśnił moje i p.Doktor oblicze :))) I moich bardziej i mniej, ale Bliskich 🙂

Markery w normie, wyniki badań usg również!

Ogłaszam wakacje!!!:)))))))  Następną wizytę mam w lipcu, i do tego czasu, bez względu na okoliczności, będę unikać gabinetów lekarskich tak skutecznie, jak unikam w moim menu brukselki 😉

Co to wszystko oznacza? Ano to, że bitwę wygrałam, skorupiak się wycofał, ale znowu zaatakuje. Kiedy?- tego nikt nie wie. Najważniejsze, że sobie odpuścił, bym mogła się zregenerować 🙂

Wczoraj, by uczcić ten dzień, PT wyciągnęła mnie z mieszkania (  już ledwo żywą po spędzeniu 5 godzin w klinice); m.in znalazłam się w jakieś francuskiej knajpie, gdzie zamiast wina wypiłam ciemne piwo. O mateczko, jak cudnie smakowało :))) A potem doprawiłam  się ( wypełniłam żołądek do wypęku) koktajlem lodowo owocowym i beztroskim śmiechem. Po powrocie, oczy same się zamykały z niewyspania (  poprzedniej nocy miałam towarzystwo Tuśki i Pańcia )) i nadmiaru pozytywnych wrażeń.

Na dziś mam plan, który jak zwykle, zanim zacznie być realizowany już jest modyfikowany 😉  Dwa telefony z troski, żebym się nie poprzeziębiała na działce, na którą się wybieram, by uczcić poważne zestarzenie się mojego Chrześniaka. Pogoda faktycznie nieplenerowa, co akurat  mi na rękę, by zerwać się szybciej i ruszyć na planowane spotkanie w miejscu mi znanym tylko z pięknych zdjęć okolicy 🙂

Cholera! Chyba wyłączę telefon 😉 I znowu zmiana planów, zanim ja  sama się dobrze nie ruszyłam z łóżka…

Dziękuję za Waszą wiarę, intuicję i trzymanie kciuków. POMOGŁO!!!

Dzięki, że jesteście!!!!:)))

Miałam…

Miałam zamiar dziś napisać notkę trochę wspomnieniową…

Miałam, ale OM najpierw „przypomniał” mi o telefonie w sprawie PET-a, a zanim to uczyniłam, streścił mi  wczorajszą rozmowę z moim Tatą. No i mamy kolejne zmartwienie…Do tego dochodzą kłopoty zdrowotne mojej Mam…

Miałam plan na dziś, jutro, i pojutrze…Zamienny, w zależności czy będzie wynik czy nie. Jest.  Jeszcze wczoraj w opcji jest- miałam go odebrać ( sama!) i nic bliskim nie mówić, aż do piątku, po konsultacji z moją p. Doktor i p. Doktorem z Genetyki.  Niestety, najpierw się dowiedziałam, że dziś przyjeżdża Misiek ( skomplikowane manewry samochodowe), z którym wracam, a właściwie to On ze mną, do DM. Po drodze odbierzemy wynik. Na dodatek, dziś rano do DM udała się Tuśka z Pańciem ( specjalnie pociągiem, by maluch  miał  radochę :)) i zostają do jutra. I o to w ten sposób, plan, który przewidywał zatajenie ewentualnych złych wieści przez jeden dzień- spalił na panewce.

Dziś mi się trochę pokiełbasiło, jutrzejszy plan- mam nadzieję, że  przynajmniej w części medycznej, nie ulegnie zmianie.  Choć być może w wyniku moich wizyt , znowu wszystko ulegnie przetasowaniu…

Pojutrze miało być już tylko przyjemne. I wciąż są na to duże szanse 🙂

Znalezione w teczce…

Nie, żebym się już zmobilizowała do porządków- po prostu przy szukaniu czegoś, wysypała mi się  zawartość jednej z moich teczek. Pomiędzy dokumentacją medyczną a  korespondencją zusowską sprzed kilkunastu lat, tkwiło to:

laurkalaurka 1:))))))

Nie pamiętam czy ta laurka była z okazji Dnia Matki (podejrzewam, że tak), ale na pewno jest z 1999 roku, z czasu, kiedy większość dni spędzałam poza domem, walcząc o siebie, ale przede wszystkim o to,  by być jak najdłużej MATKĄ! Nie dopuszczałam do siebie innej opcji, jak tą, że zrobię wszystko, poddam się każdej decyzji lekarza- by wychować moje dzieci.  Udało mi się, m.in. dzięki mojej Mamie- sześć lat temu, pisałam o tym TU. Ten tekst jest wciąż aktualny.

Wszystkim Mamom, niezależnie w jakim wieku są ich dzieci, życzę, by były dla nich BOHATERKAMI dnia codziennego. WOJOWNICZKAMI  o  siebie, o swoje marzenia, o swoje zdrowie- dając w ten sposób przykład, że to, co nas czasem spotyka, to nie jest koniec świata!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Skrawki z wczoraj i przedwczoraj…

Dwa wieczory z rzędu padałam na twarz ze zmęczenia, bojąc się, że nie dowlokę swej cielesnej powłoki  do własnego łoża. Ale co się dziwić, jeśli w pierwszy dzień mnie napromieniowano, a w drugi odurzono świeżym powietrzem 😉

Na wynik PET-a mam czekać około 7-10 dni. Ostatnio (w listopadzie) miałam wynik już na drugi dzień, ale wtedy użyłam swego wdzięku osobistego i oczarowałam nim Doktorka opisującego badanie ;))) Teraz mi aż tak nie śpieszno. Śpieszno, to było OM, który dowiózł mnie 50 minut przed czasem. Najpierw się wkurzyłam, a potem ucieszyłam. Wkurzyłam- bo chociaż miałam ze sobą książkę (poleconą przez Nikki:  Pewnej zimowej nocy )to zapamiętałam z poprzedniego badania, że na poczekalni jest potwornie zimno; ucieszyłam- bo już z daleka, przy rejestracji zobaczyłam znajomą sylwetkę. Ależ się  ścieszyłyśmy (zapożyczone) na swój widok 🙂 Ostatni raz widziałyśmy się, jak ja brałam ostatni,  a K. przedostatni cykl chemii. Miejsce i powód naszego spotkania może niekoniecznie radosne, ale przez to milej i sympatyczniej zleciał nam czas oczekiwania. Wspomnę tylko, że cały personel był miły, sprawny i uczynny, i gdyby nie to, że trzeba było wypić litr anyżkowego świństwa i przyjąć izotopy w żyłę, a to wszystko na głodniaka, to czas spędzony tam, byłby całkiem milusi 😉 Ostatnie 40 minut oczekiwania-w ramach wyciszenia się przed badaniem- spędziłam na wygodnym fotelu, przykryta kocykiem,  oglądając w telewizorze fantastycznie stepujący zespół taneczny. Jaki? Nie mam pojęcia, ale dał czaduuuu (większego, niż nasi dwaj kandydaci w debacie, której skróty obejrzałam wczoraj).  Przynajmniej nie zasnęłam 😉 A po badaniu, to o niczym nie mogłam myśleć, tylko o jedzeniu. Obojętnie co, byle szybko, więc padło na hot pizzę 😉 A w domu to już  ja padłam, ale przynajmniej z pełnym żołądkiem 🙂

Wczorajszy dzień był Pędraczkowy. Większość czasu spędziliśmy na świeżym, dość rześkim  powietrzu, co chwilę się przemieszczając. Gdy Pańcio ( z Pędraczka stał się Pańciem ) zażądał, by babunia ( od kilku dni już nie baba, a babciunia lub babunia)  na nogach ( własnych) wraz z Nim udała się do Jego domu, to wezwałam Tuśkę z autem. Myślałam, że się wymigam, zostanę i odpocznę, ale nic z tego, Pańcio bez swej babuni do domu jechać nie chciał. Potem wróciliśmy do nas, aż w końcu z naszego podwórka, Pańcia zwinął do domu Jego tata. Byłam tak odurzona powietrzem, brudna od piasku, i zmęczona dreptaniem (ale szczęśliwa), że marzyłam tylko o kąpieli, łóżku i śnie…Kąpiel i łóżko zaliczyłam według planu, ale ze snem było gorzej, bo zanim zamknęłam oczy, już ściskałam moje młodsze dziecię 🙂 Przegadaliśmy (w łóżku)  różne tematy  polityczne też- Misiek: polityka jest straszna), aż w końcu stwierdziwszy, że nocna cisza już dawno trwa, a cisza wyborcza zaraz się zacznie- zarządziliśmy spanie. Ja zostałam tam, gdzie byłam, a Misiek udał się do swojego pokoju 😉 Zlazłam jeszcze na dół, bo sobie przypomniałam o zmywarce (włączyć!) i…czereśniach- pierwszych w tym roku 🙂 Sen odpłynął w siną dal…

A dziś obudził mnie OM (za wcześnie) i coś mówił odnośnie dnia. I tak nic nie zrozumiałam: z zatkanym nosem, szumem w uszach i jak się ciut później okazało, również z kaszlem.

Mam pytanie:

Czy ktoś z Was wie, jak się pozbyć (na WordPress) ikonek do portali pod każdym postem? Kiedyś już to zrobiłam, ale nie pamiętam jak. Pojawiły się ponownie nieproszone ;(

Nic na to nie poradzę…

…a może mogłabym, tylko nie wiem, czy chcę.

Dlatego będzie jak będzie, bo planować to ja sobie mogę, a życie i tak pokaże, to co ono chce. O co chodzi? O ton, temat, nastrój, nastawienie- to tu na blogu. Trudno, wychodzi ze mnie to, co wychodzi, i nawet jeśli mnie samej się nie podoba- to jest autentyczne. Choćby,  tylko na ten czas, na ten moment…Bo przecież, nie jest możliwe przekazać każdą minutę swego życia, każdy uśmiech, każdą łzę…Nie da się, i nie wiem czy tego chcę… A może nie zawsze potrafię?

Ale plany przede wszystkim odnoszą się nie do bloga, tylko do życia poza nim. Niezależnie czy je zrealizuje, to muszę o nich myśleć i powoli (kurczę, sęk w tym, że powinnam przyspieszyć) je realizować. Te, które do tej pory spychałam, odkładałam na później…

Porządki.

Ja, której rozpakowanie walizki zajmuje czasem tygodnie, muszę ogarnąć to wszystko, co zgromadziłam do tej pory. Uporządkować, posegregować. Wszędzie mam bajzel totalny! Począwszy od zdjęć, które mam na 4 kompach, dokumentach, które są wszędzie i wysypują się z niektórych teczek, skończywszy na czystce w szafach i szafkach.  Do tych ostatnich muszę mieć kogoś do pomocy, kto trzeźwym okiem pomoże mi pozbyć się wszystkich przydasiów, i nie może być to Tuśka, bo zostałabym ogołocona ze wszystkiego. Ma lekką rękę do pozbywania się 😉

Siedem miesięcy temu, kupiłam sobie w home&you  skrzyneczkę na konkretne przydasie. Przy zakupie, oznajmiłam OM, na co ją przeznaczę. Dzieciom, że muszę (niezależnie od skorupiaka) zgromadzić w jednym miejscu wszystkie kody dostępu, które gdyby coś, to muszą znać. Dobrze się domyślacie- stoi pusta 😉

Nie, nie, nie! Nie piszcie (nie myślcie), że najwyraźniej to jeszcze nie czas. Nikt nie wie, kiedy jego godzina nadejdzie i czy zdąży przekazać to, co chciałby przekazać. Najczęściej o tym się nie myśli. Mnie skorupiak nauczył myśleć. Ale jak na razie tylko myśleć, a nie działać. Dlatego planuję mobilizację się w tym zakresie 🙂

Ale na razie to muszę przesadzić kwiatki do skrzynek, bo zaokienne sypialniane bratki, już czas zastąpić begoniami i przenieść na tarasowy parapet :)))

Wiesz jaki numer E. wywinęła jej mama?- zapytała mnie PT. Wiedziałam, że jakiś czas temu zmarła, tylko tyle.  To był szok dla E. i jej rodziny, bo matka nigdy nie chorowała, nigdy nie skarżyła się, a tu nagle: rak i rach-ciach, poszło błyskawicznie. Gdy E robiła porządki w jej mieszkaniu, nie znalazła żadnej dokumentacji choroby, wszystko  było wyczyszczone…

Pomyślałam sobie, że przecież od lat myślę o tym, że nie mogę po sobie zostawić bałaganu. Nie mam zamiaru pozbywać się mojej,  jakże obszernej  dokumentacji medycznej, wręcz przeciwnie- wreszcie zrobić w niej porządek. Przede wszystkim ze względu na Tuśkę.

W tym tygodniu: ( wczoraj) pogrzeb w rodzinie OM, i teściowa ( dziś) w szpitalu. Serce- czekam na wieści i nerwowo stukam w klawiaturę.

Nie wiem dlaczego ( dopiero) dziś, tu i teraz, przy tej notce, ale muszę:

Maksa- naszego psa-   potrącił samochód- niestety złamany kręgosłup= uśpienie. Stało się to wtedy, gdy  cierpiałam z bólu (nerwoból). Czyli miesiąc temu. Długo nie mogłam się zebrać, by o tym napisać, i dziś, to też nie jest wcale łatwe. Jednak uznałam, że w końcu muszę, szczególnie że w przeszłości były popełnione przeze mnie notki na jego temat. Maks był  niepoprawnym indywidualistą, bez posłuchu, i jak kot chadzał własną drogą. Był utrapieniem. Gimnastykował nas i ćwiczył naszą cierpliwość. Dlatego choć przez lata był domowym psem, to w rzeczywistości więcej czasu spędzał na podwórku. Uwielbiał samowolne wycieczki po wsi. Wiem, wiem…Niedopuszczalne! Wystarczyło jednak otworzyć bramę lub nie zamknąć furtki- a psa już nie było! Ile ja to razy musiałam się nagimnastykować, by go oszukać i wymknąć się na  rowerową przejażdżkę. W niejednej mi towarzyszył… Nikt już mnie tak radośnie nie wita, gdy wracam do domu…Miał 11 lat.

Przed chwilą miałam telefon z propozycją nie do odrzucenia. Pani się grzecznie zapytała, czy byłabym w stanie jutro do nich przyjechać, bo jedna osoba wypadła z grafiku. Oczywiście, że tak – odpowiedziałam bez namysłu. I w ten oto sposób, jutro o godzinie 18.20 mam badanie PET-CT.

OM jeszcze nie wie, ale się dowie, bo będzie musiał mnie zawieźć, a co za tym idzie: zmienić, poprzestawiać jutrzejszy dzień.

Idę teraz poprzesadzać trochę, póki znowu ktoś/coś w  moich planach nie pomiesza 😉

P.S. Dziękuję za okazane mi wsparcie. Bardzo je sobie cenię!

 

 

 

 

 

 

 

 

Gdzie baba nie może…

…tam chłopa pośle 😉

W czwartek minął miesiąc mojego czekania na wyniki TK. Przez ponad trzy tygodnie, wydzwaniałam codziennie (bez weekendów ) przed godziną 14., i codziennie słyszałam, że badanie ma status: nieopisane. Mogłabym napisać, że do nieopisania były również  moje emocje z tym związane, ale to nieprawda. Wprawdzie nieprawdą byłoby także to, że ze spokojem czy też  z rezygnacją przyjmowałam fakt, że pacjent musi tak długo czekać na opis badania.  Wcale mi to nie wisiało, oj nie. Jednak dużo łatwiej mi było przyjąć zaistniałą sytuację, i tak naprawdę być w zawieszeniu, bo tak czy siak: w tym czasie nie podjęłabym decyzji o dalszym leczeniu. Potrzebowałam odpoczynku i nabrania sił, więc nie uruchomiałam prywatnych ścieżek przyspieszenia. Jednak, gdy w czwartek po raz kolejny raz usłyszałam „starą śpiewkę”, to  wiedziałam już, że przyszedł czas na wzięcie sprawy w swoje ręce! Od poniedziałku, bo jakby co, to po co sobie psuć humor na weekend 😉

W piątek rano OM oznajmił mi, że jedzie do DM, nawet zapytał się mnie, czy nie pojadę z nim. W pierwszej chwili byłam na tak, bo moja myśl powędrowała w kierunku pewnej (wcale nie starej ) BABY,  ale…W skrócie mogę tylko napisać, że skorupiak ograbił mnie ze  spontaniczności. A gdyby nawet wynik był (jakimś cudem), to i tak nie zdążyłabym do mojej p. Doktor. Jednak poprosiłam OM, żeby udał się do pracowni TK i swoją osobą wywarł nacisk… 😉 A nuż, komuś się zrobi głupio…;D

Zadzwonił do mnie, jak jedną nogą byłam już za drzwiami, a LP czekała na mnie w samochodzie, by wywieźć nas do lasu. Odebrałam, nastawiona, że usłyszę, to co zawsze: jeszcze nieopisane, ale…

Czy możesz swobodnie rozmawiać?  Tak– odpowiadam i cofam się do środka, słyszę- Usiądź, proszę. Głos ma taki, że  automatycznie siadam na krześle w kuchni, a strach mi ściska gardło, bo moje myśli już krążą daleko ode mnie, że coś się stało: Miśkowi, Rodzicom… Jakoś udaje mi się zapytać: Czy coś się stało???!!!  I słyszę, że ma wynik. Próbuje mi czytać, ale po słowach: jednoznacznych cech nie dostrzega się, przerywam i pytam się, czy według niego jest dobrze, czy źle. Raczej  dobrze. Głos jednak  ma wciąż taki, że nie wiem, czy do końca tak jest. Niby czuję ulgę, ale radości za grosz. Potem się okazało, że OM sam nie doczytał do końca (opis dość długi, co wiedziałam, bo się dopytałam). Dopiero wieczorem miałam w ręku i przed oczami, to, na co tak długo czekałam.

Bitwa wygrana– pomyślałam i powiedziałam na głos do Tuśki i OM. Na więcej mnie nie było stać…

Powinnam się cieszyć, a jedynie poczułam ulgę, Ulgę, że mogę odpocząć.

Na weekend przyjechała do mnie PT ze swoją córką, więc czas spędzony na pogaduchach, wspólnym pichceniu, wspólnym cieszeniu się swoją obecnością. W niedzielę, wczesnym wieczorem przywiozły mnie do DM, bym dziś (poniedziałek) mogła skonsultować wynik z moją p. Doktor i dowiedzieć się co dalej, choć to nie było dla mnie wielką tajemnicą. Tak jak przewidziałam, dla mojej p.Doktor słowo w opisie nie dostrzega się, nie jest jednoznaczne, z nie stwierdza się. Oprócz tego, sporo tych niejasności  jest w opisie, więc z gabinetu wyszłam ze skierowaniem na PET, markery. Markery już zrobiłam (o wyniku się dowiem, jak przyjdę z wynikiem PET-a), byłam też na Genetyce umówić się na wizytę i badania. Idąc do taksówki, nie odmówiłam sobie kupna jagodzianki, ale nie odważyłam się jeść publicznie ;))

Postanowiłam nie podjeżdżać pod sam blok, tylko wysiąść wcześniej, bo miałam ochotę na spacer po osiedlu. A, że było to koło centrum handlowego, to usłyszałam: po szpitalu teraz czas na odreagowanie- i zobaczyłam szeroko uśmiechającego  się do mnie taksówkarza. Facet pomyślał sobie, że pewnie mam ochotę na zakupy. aA dlaczego nie– pomyślałam ja- kupię sobie kilka nowych piżam. Kupiłam, ale dwie pary spodni i jedną bluzkę. Zmachałam się przy tym tak, jakbym co najmniej umyła największe okno w domu. No, ale tych spodni, to przymierzyłam 6 par 🙂 Mimo to, z bananem na ustach i jagodzianką w torbie ruszyłam do Mam, by w końcu wypić kawę, zjeść drożdżówkę, napisać na blogu i czekać na OM podjadając truskawki.

Po drodze do domu chcę zakupić jeszcze sobie coś lekkiego i zwiewnego na głowę. Przyda się. Po drodze zajedziemy umówić się na PET-a. To już czwarty w ostatnich sześciu latach, nie zliczę, ile było TK, rtg,…Jest szansa, że zanim zeżre mnie skorupiak, to zacznę pięknie promieniować. Bynajmniej nie własną urodą ;D

Podsumowuję, jakbyście się pogubili…

Wojna wciąż trwa, ale mamy zawieszenie broni. Na jak długo?

Nie wiem. Może tylko do czasu wyniku PET-a, może dłużej…

Cuda się zdarzają, o czym mi przypomniała pewna Młoda i Roztargniona Lekarka 🙂 Wierzę w cuda, tylko łatwiej mi jest uwierzyć, że to innym się przytrafiają.

To, że wygrałam bitwę, to cudem nie jest. To medycyna- agresywna chemia- zmusiła skorupiaka do wycofania się. Czy tylko się przyczaił, czy dostał porządnie w łeb i nie jest w stanie grasować- to pokaże kolejne badanie. Bo, że jest, to nie ulega wątpliwości. Nie mam ich już siódmy rok…

No i w tej chwili mam dylemat czy warto kupić sobie odżywkę do rzęs. Czytałam opinie, że jest skuteczna, do tanich nie należy, szkopuł w tym, że kuracja trwa pół roku…

Zmywak…

…czyli nie wpadajmy w paranoję…

Pokolenia się wymieniają, ale czy to za moich czasów, czy teraz, studenci zawsze dorabiali w wakacje. A nawet i w czasie trwania semestru, szczególnie ci, co założyli rodziny.

Studencka Spółdzielnia Pracy- przez wiele lat była główną formą zarobkowania studentów.  Przed 1989 rokiem wyjazd  na „zmywak” za granicę, był możliwy tylko dla nielicznych szczęściarzy. Niestety, w tamtych czasach nikt nie miał paszportu w szufladzie, nie wspomnę o możliwości swobodnego podróżowania po Europie i legalnego zarobkowania. Dlatego studenci pracowali w kraju, korzystając ze spółdzielni, lub na własną rękę znajdowali pracę. Dziś mają o wiele większe możliwości.

Dlatego student, który ma pretensje do Prezydenta, że musi wyjechać na trzy miesiące wakacji do Norwegii, by zarobić pieniądze- wywołał  u mnie tylko uśmiech, a nie współczucie.

Student to osoba dorosła, która niezależnie z jak zamożnego domu się wywodzi, chce być też osobą niezależną finansowo, i przynajmniej w jakimś stopniu zarobić na siebie. Jeśli nie na własne utrzymanie, to chociaż na własne przyjemności.

Misiek jeszcze studiuje, więc wiem, że jego koleżanki i koledzy w większości pracują. On też. Zaczął już w liceum podczas wakacji, i tak do dziś, w każde wakacje -od matury- ma tylko jeden tydzień urlopu. Studiując-w czasie roku – o ile mu czas pozwoli, również pracuje (w swoim przyszłym zawodzie). Jego dziewczyna, mimo że studiuje prawo, również pracuje- nie tylko w wakacje.

Kilka lat temu- w każdym  razie za rządów obecnej władzy- mojej Przyjaciółki syn (jako student) wyjechał w czasie wakacji do Szkocji na zmywak. Popracował ciężko, zarobił dobre pieniądze, ale jak wrócił, to powiedział: nigdy więcej! Po prostu stwierdził, że studiuje dobry kierunek i bezsensu jest pracować nie w swoim zawodzie. Wolał mniej zarobić, ale się doskonalić i zdobywać doświadczenie. Był na trzecim roku, jak  znalazł w swoim mieście firmę, zatrudnił się tam na staż za około 500 zł miesięcznie. Po stażu firma zatrudniła go za około 2 tysiące, a gdy skończył studia to zarobki  znacząco wzrosły. W wieku 25 lat,  pełnił już stanowisko kierownicze. 

Dla niepracującego studenta, a przecież są tacy, choć myślę, że w mniejszości do tych pracujących- start w zawodowe życie jest dużo trudniejszy. W ogóle w dorosłe życie.

Podam jeszcze jeden przykład. Z całej grupy studenckiej odbywającej semestralną praktykę, tylko trzy osoby pracowały w zawodzie. Nie wspomnę o tych, którzy załatwili sobie  podpis i pieczątkę, że praktykę odbyli. Potem taki  świeżo upieczony mgr inż. szukając pracy, dziwi się, że nikt na niego nie czeka z otwartymi ramionami. I do kogo ma pretensje????

Dlatego apeluję do tych studentów, którzy MUSZĄ pracować- nie miejcie o to do nikogo pretensji. Ani do Prezydenta, ani do rządu- tego czy przyszłych- ani do rodziców, ani do samych siebie 😉

 

Bęc, bęc, pac, pac…za brzdącem brzdąc…

Ma 23 lata i jest w ciąży, co radośnie objawia wszem i wobec. W czwartej. W trzeciej z obecnym, niewiele od niej starszym mężem. Pierwsze, nieślubne wychowuje babcia. Czy to prorodzinna opieka państwa skusiła ich, by być rodziną wielodzietną? Bo na pytanie rodziny, dlaczego się nie zabezpieczają, pada odpowiedź: nie mamy na to pieniędzy. Czyli co, łatwiej i taniej  jest w naszym kraju wychować dziecko? Kolejne?

Owszem, mamy już roczne urlopy macierzyńskie, ale tylko dla matek pracujących-jej to nie dotyczy. Mamy też Kartę Dużej Rodziny, która uprawnia, niezależnie od dochodów, np: do zniżek na wstęp do obiektów rekreacyjno-sportowych, muzeów, rezerwatów. Do tego dochodzą zniżki w telekomunikacji, przy zakupach spożywczych i odzieżowych (w firmach, które zadeklarowały honorowanie KDR), ale przede wszystkim  ustawowa ulga na przejazdy kolejami. To wszystko dotyczy jej rodziny, spełniającej warunki, tyle, że żeby skorzystać z ulg, trzeba  mieć własne zasoby pieniężne na korzystanie z dóbr kultury, na podróżowanie etc… Gdy jedyny żywiciel rodziny zmienia pracę częściej niż przysłowiowe rękawiczki, jest to naprawdę trudne. W końcu przyznali szczerze, że nie stać ich na żadne środki antykoncepcyjne.

Nie mnie oceniać ich podejście, decyzje, pomysł na życie. W końcu rodzinom wielodzietnym należy się uznanie, szacunek, pomoc. Mamy niż demograficzny, młodzi ludzie wciąż wyjeżdżają za granice-wszyscy zdajemy sobie sprawę, jakie to ma konsekwencje dla kraju, dla nas- więc chwała tym, którzy rodzą dzieci. Może życzyłabym im tylko- dla ich dobra- żeby powiększenie rodziny odbywało się świadomie, z prawdziwej chęci posiadania dużej rodziny.

Chciałam tylko, na podstawie tej pary, ale również z obserwacji, zastanowić się głośno, czy aby na pewno, to  zła sytuacja ekonomiczna ma  główny wpływ na decyzje nieposiadania czy posiadania dzieci, i ile.  Mnie się wydaje, że paradoksalnie dobre zarobki, ciekawa praca, możliwość kształcenia się, podwyższania kwalifikacji, możliwość podróżowania, dostępność wszelakich dóbr, są czynnikiem powodującym odkładanie na później zakładanie rodziny, i późniejszych decyzji o dziecku. Coraz częściej tylko o jednym.  Mam tu na myśli tych, którzy świadomie się na to decydują, a nie z powodów zdrowotnych, nie mogą mieć dzieci lub mieć ich więcej.

Brak pracy, brak wystarczających środków do życia, często własnego dachu nad głową, nie zawsze, a nawet dość często nie są przeszkodą, by mieć tych dzieci więcej. Za to osiągniecie podstawowych- a nawet ponad- środków bytowych, bardzo często powoduje zwiększenie ambicji konsumpcyjnych, postawienie na karierę i samorealizację, a wtedy trudno o dobry czas na rodzenie dzieci, szczególnie kolejnych. Ważniejsze jest podwyższanie ( utrzymanie)  standardu życia niż powiększenie rodziny. Trudno się zresztą dziwić, koszt wychowania jednego dziecka jest dużo mniejszy.

Sytuacja ekonomiczna ma na pewno duży wpływ, ale niekoniecznie tak oczywisty jakby się wydawało- to po pierwsze. Po drugie- w naszym kraju wciąż nie ma sprzyjających warunków, by niż demograficzny zatrzymać.

 

 

 

Siła drobiazgów…

Nie jest tajemnicą, że nigdy nie pałałam miłością do garów. I wciąż jestem stała w uczuciach ;). Moda na gotowanie, ilość programów kulinarnych, blogów, wywołała tylko namiętność…do oglądania ;P. Bo jeść to ja lubię, i doceniam dobrą kuchnię. Tę na ekranie również :). Namiętnie  oglądam Masterchefa: Australia. Na widok potraw wykonanych przez uczestników: ślinię się i mlaskam oczami ;D. Uwielbiam Garego, Georga i Matta jako jury. No i sam fakt, że rzecz dzieje się w Australii, do której mam sentyment od dziecka, po  przeczytaniu Tomka w krainie kangurów. Od tamtego czasu chciałam bliżej poznać ten kraj/kontynent.

Wracając do garów: prawie wrócił mi smak i jeśli cokolwiek gotuję, to sprawia mi to nawet przyjemność, a OM jeszcze większą ;). Może dlatego, że nie muszę? Że, nikt ode mnie tego nie oczekuje, nie wymaga.

Wspólny wypad z Tuśką i Pędraczkiem do ŚR zaowocował  wspólnymi zakupami, wspólnym posiłkiem  i zwykłymi czynnościami, których zostałam pozbawiona od kilku miesięcy. Jaka to radość móc. Nawet ze skutków ubocznych, jakim było późniejsze odczuwalne zmęczenie :).

Radość z posianej sałaty, nie przez się (ja tylko nadzorowałam), ale przez LP (co ja bym bez Niej zrobiła?). Radość z coraz bardziej ukwieconego tarasu (w dużej mierze dzięki LP), która zagłusza „złość” na sąsiada, „złość” na fachowca, „złość” na brak opisu TK. Siadam wygodnie: czytam, piję kawę lub herbatę, patrzę w niebo, patrzę na drzewa (złości na sąsiada już w tym momencie nie ma;)), wsłuchuję się w śpiew ptaków, jem miętowe lub czekoladowe lody, zatapiam się w niemyśleniu albo myśleniu o tym, że w sumie to ja szczęściara jestem…Bo życie jest piękne, nawet wtedy, gdy się złoszczę na nie.

Mocny sen bez snów przy otwarty oknie, zaspanie bez poczucia winy, nieśpieszne śniadanie, by dobrze zacząć dzień.

Kolejny ( nie ostatni! ) spacer pośród świerków, sosen i brzóz; dłuższy od poprzedniego. Rozmowy błahe i przyjemne z maszerującą obok mnie LP.

Radość z emalii w skrzynce, że komuś się chce „tracić czas”  i dzieli się sobą.

Radość, że ktoś się odezwał po miesiącach milczenia.

Radość z przewidywalnych telefonów, wizyt…

Mogłabym wyliczać i wyliczać, bo tych „drobiazgów” jest wiele, dają napęd do życia, nadają mu sens.

Wiele/wielu z nas deklaruje, że dostrzega drobiazgi, potrafi się nimi cieszyć, delektować się w swojej codzienności. Ale czy to nie jest tak, że dopiero wtedy, gdy los z nas okrutnie zadrwi, gdy przeżyjemy ciężkie chwile, gdy dostaniemy drugą, trzecią szansę lub gdy niewiele  nam czasu zostało? Dlaczego niektórzy dopiero wtedy potrafią zatrzymać się i zaczynają na nowo celebrować życie?

Nie warto ciągle walczyć z życiem, kłócić się z rzeczywistością, na siłę próbować zmieniać to, czego zmienić się nie da. Czasem trzeba odpuścić, wyluzować, wtedy tej radości w życiu jest więcej. A my będziemy szczęśliwsi :).

Czy świat nie jest piękny?

mleczowe pole 🙂

mlecz

mlecz

lasmoje wędrówki 🙂

Pięknie słonecznego i ciepłego weekendu :).

System…

Już postanowiłam, że nie pójdę w pierwszej turze na wybory. Nad drugą się zastanowię, o ile taka będzie. Szczerze mówiąc, jako że do tej pory uważałam uczestnictwo w wyborach za obywatelski obowiązek i, zdania nie zmieniłam, to wcale nie jestem zachwycona swoją decyzją. Ale jeszcze mniej jestem zachwycona kandydatami i ich kampanią wyborczą.

Według Kościoła nie uczestnictwo w wyborach to grzech. A ja myślę, że świadome nie pójście, to też wybór. Oraz że Kościół nie po raz pierwszy za daleko się posuwa, uczestnicząc w życiu politycznym państwa.  Nie wiem, czy bym się zdziwiła, gdyby któryś z biskupów posunął się do stwierdzenia: że nie głosowanie na kandydata z PIS-u, jest również grzechem.

Namawiana przez niektórych (kandydatów) do głosowania przeciwko systemowi, szeroko oczy otwieram ze zdziwienia, bo mam wrażenie, że to plebiscyt i walka o pierwsze miejsce: kto z nich jest największym „świrem”, ksenofobicznym demagogiem, antypaństwowym populistą, etc… I ta ignorancja kandydatów w kwestii obowiązków, praw oraz możliwości prezydenta-  jest przeze mnie nie do ogarnięcia, ale wiem, że potrafi niejednego wyborcę zmanipulować.

Ubolewam nad słabością kandydatów w tej kampanii…I jako wyborca mam dylemat: nie na kogo głosować, tylko czy w ogóle głosować.  Wiem jedno, żadnego „systemu” obalać nie będę. Co nie znaczy, że jestem w pełni zadowolona z tego, co jest i nie dostrzegam, że mogłoby być lepiej. Dużo lepiej.

Dostrzegam.

Wkurzam się.

Ale i doceniam.

Choćby i to, że nie przyszło mi żyć w stalinowskiej Rosji ( ZSRR). W kraju „paranoicznego społeczeństwa, w którym nikomu nie można ufać”, a władza stosuje terror jako podstawowy element rządów.

Akurat jestem po lekturze: System; Tom Rob Smith.  To jest kryminał/thriller, ale mocno osadzony w realiach lat pięćdziesiątych ZSRR.

Nie chciałabym też żyć we współczesnej putinowskiej Rosji.

Tak, w naszym kraju jest potrzeba wielu zmian, ale wiele się również dokonało.

Na co liczę w tych wyborach?  Na zdrowy rozsądek wyborców ;).

Zweryfikowaliście się w ” Latarniku Wyborczym” ? Bo ja z ciekawości tak :). Wyszło, że powinnam głosować na J. Palikota. Wcale nie jestem zaskoczona ;).