W pogoni za latem ;)

   Ostatni weekend lata już za nami. Tak niedawno prawie wszyscy narzekali na upały, a dziś pewnie już za nimi tęsknią. Letnie sukienki, krótkie spodenki i klapki czekają, by je spakować i upchnąć gdzieś głęboko w szafie, bo przecież dopiero w przyszłym sezonie się nam przydadzą, a do niego długie jeszcze miesiące. Stanowczo lato za krótko trwa. Jesień przyszła bez zaproszenia, zbyt wcześnie, bo przecież  formalnie  dopiero w środę u nas zagości. Zimno, deszczowo, czasem mocniej słońce przyświeci, ale ranki i wieczory z temperaturą bliżej zimy  już  od dawna są. Rudy i żółty wypiera powoli zielony, a ja tak lubię ten  ostatni właśnie. Choć kolory jesieni są cudne, to jednak  pod warunkiem, że  w blasku promieni słonecznych, a nie w strugach deszczu się na nie patrzy.

Nie chowam jeszcze  letnich ciuchów, tylko wyciągam z szafy  i wkładam do walizki. Uciekam przed jesienią tam, gdzie lato jeszcze  trwa. Chcę  uchwycić ostatni jeszcze jego zapach. Wrzesień dla mnie to najlepszy miesiąc na taki wyjazd. W miejscach, które wybieram, upałów  już nie ma, ale słońca i ciepłej wody wciąż jest pod dostatkiem.  Ten wyjazd jest razem, nie osobno – to informacja dla tych, co się martwili stanem naszego małżeństwa 😉 Oboje w tym roku zaliczyliśmy osobne wyjazdy, ja- nad morze, mąż – w góry…czas na wspólny 🙂 Z czego oboje się cieszymy, choć jak zwykle towarzyszy przy tym stres, co zastaniemy po naszym powrocie 😉 Ale potrzebujemy tego wspólnego, niczym niezakłóconego czasu, a mąż przede wszystkim solidnego wypoczynku w komfortowych warunkach. Więc…pakujemy się i lecimy…

Wieś już nie taka sama…

  Polska wieś się zmienia.  Już nie jest tylko rolnicza z mniejszymi lub większymi gospodarstwami. Zresztą te mniejsze coraz rzadziej  uświadczyć. Bo przecież nic się nie opłaca ani hodować, ani uprawiać. Kurki na swojski rosół i świeże jajko- jeśli  w sklepie tych fermowych pod dostatkiem i w całkiem, całkiem przystępnej cenie. Cebuli, marchewki i innej zieleniny, nie mówiąc już o większym asortymencie. W zagrodzie ewentualnie psa można zobaczyć i leniwie snującego się kota. A i to nie u wszystkich, bo  coraz częściej psy w domu są trzymane, a na spacer wychodzą z właścicielem, który prowadza  ich na smyczy. Przed domem nie szczypiorek i sałata się zielenią,  tylko świerki i krzewy ozdobne. Równo przycięta trawka, a obejście bierze udział w konkursie na najpiękniejszy ogród w gminie.  Bo każdy metr kwadratowy jest wykorzystany, by go ozdobić  roślinami przywiezionymi z miasta. Już nie pójdzie się do sadu, by zerwać gruszkę czy śliwkę…teraz tam królują ostokrzewy, tuje, cisy, wierzby płaczące i inne …

Gdy ktoś miał kawałek ziemi przy domu, to podzielił na działki budowlane, a na nich rosną jak grzyby po deszczu nowoczesne domy z wyglądu nieprzypominające te pasujące do architektury wiejskiej.  Wieś, w której ja mieszkam, tętni życiem, ale jest to życie w większości już miejskie. Dla wielu mieszkańców jest to miejsce do spania i odpoczynku, bo pracują w pobliskich miastach. I choć  od dawna tak było, to jednak kiedyś po powrocie do domu uprawiali swoje ogródki, na polach mieli posadzone lub posiane, a w zagrodzie przynajmniej był jakiś drób. Teraz pola to działki budowlane. W wiejskim  sklepie jest wszystko, jak  w miastowym hipermarkecie, więc łatwiej po tę marchewkę „na kreskę” pójść, niż kupić nasiona, posiać, pielić, przerywać, wykopać, przechować….
Bo przecież się nie opłaca….
A dla zdrowia?
 Dla zdrowia  przemęczać się nikt nie  będzie. Teraz w weekendy trzeba  odpoczywać, po grillować, więc lepiej trawkę uprawiać.
Nie mam nic przeciwko. Ci na wsi  zawsze miastowym zazdrościli, że po pracy to oni luz, blues i sielanka, a na wsi harówka od rana do nocy. Teraz wieś prawie dla wszystkich jest miejscem rekreacyjnym… I dla tych, co uciekli z miasta by w spokoju i ciszy mieszkać, i dla tych  zasiedziałych tu z dziada pradziada. 
Gdy 20 lat temu przeprowadziłam się z Dużego Miasta na wieś,  pierwsze co zrobiłam, to stworzyłam ogród warzywny, bo choć wcześniej nie miałam z ziemią do czynienia, to nie wyobrażałam sobie by leżała odłogiem 😉 Obłożywszy się fachową literaturą, zaczęłam działać…Dziś już smętne jego resztki pozostały. Na usprawiedliwienie mam to, że  zaistniałe okoliczności nie pozwalają mi fizycznie pracować, ale korzystam z ogródka teściowej 🙂 Nie wspomnę już o tym, czego zresztą dałam tu już dowód, że wszelaki drób szczęśliwy chodzi sobie po naszym obejściu 😉 Nie zjem innego jajka niż to od szczęśliwej kury 😉 NIGDY nie ugotowałam rosołu ze sklepowego kurczaka 😉 
Nie, nie każdy, kto mieszka na wsi, musi tak samo żyć…I ta zmieniona wieś mnie się  nawet podoba…Tylko szeroko oczy ze zdziwienia otwieram, a na usta cisną się niecenzuralne słowa, kiedy widzę, słyszę,  jak ktoś narzeka, że ta marchewka  w sklepie taka droga…i bierze na zeszyt, a koło domu zieleni się trawka, na polu ziemia odłogiem leży…jego własna!

Czasem trudno być lojalnym…

 Przyjaźń wymaga wobec siebie lojalności. Przynajmniej ja tak uważam. Więc gdyby ktoś mi coś powiedział, a  dotyczyłoby to  moich przyjaciół i prosił o tajemnicę, to nie potrafiłabym jej zachować. Jednak okazuje się, że są sytuacje, gdy wcale to nie jest takie oczywiste. Bo jak się zachować wobec takich rewelacji, jak zdrada męża Przyjaciółki? Jak to jak? POWIEDZIEĆ PRZYJACIÓŁCE!- większość  z nas  tak  by odpowiedziała.   Serce również, ale rozum  już  niekoniecznie…

Bo wiadomość o zdradzie  dociera w momencie, kiedy między nimi pięknie się układa, a   miłość spijają sobie z dzióbków.
Więc jak widać, to wcale nie jest takie oczywiste…
Zresztą rzekoma zdrada miała miejsce jakiś czas temu i równie jakiś czas trwała. Osoba, która mi to powiedziała, nie jest dla mnie ani wiarygodna, ani niewiarygodna. Wiem, że z mężem Przyjaciółki ma” na pieńku”, ale Ją samą bardzo lubi, ba!, nawet współczuje- Jej takiego męża, a sobie brata. Oczywiście zostałam poproszona o zachowanie tajemnicy, że w ogóle coś wiem na ten temat i od kogo. No i mam dylemat. 

 Po pierwsze, gdybym sama była świadkiem zdrady, nie omieszkałabym o tym Przyjaciółce powiedzieć. Ale jaką mam gwarancję, że tak było? Owszem, mieli ciężki okres, z którego wyszli i teraz jakimiś insynuacjami mam to zepsuć? A jaką mam pewność, że to prawda? Żadnej. 

Na pytanie, czy informować Przyjaciół, że są zdradzani, odpowiadam: że tak. Ale tylko wtedy, gdy ma się taką pewność i gdy jest to czas teraźniejszy. Milcząc i udając, że nic się nie dzieje, w pewnym sensie sami zdradzilibyśmy swoich przyjaciół. Ale w tej sytuacji już pewności nie mam. A właściwie coraz większą mam, żeby te rewelacje przemilczeć.
Bo czy warto psuć to, co teraz jest między nimi?
Wiem, że są osoby, które nigdy o zdradzie nie chciałyby się dowiedzieć. W myśl zasady: co oczy nie widzą, to sercu nie żal. Szczególnie o zdradzie z przeszłości.
Ja do takich nie należę.
Wiem, jakie ma zdanie na ten temat Przyjaciółka.
Więc milczę…
Ale gdzieś tam w głębi serca, trochę źle się z tym czuję…
Jednak milczeć będę…mając nadzieję, że to, co teraz jest między Nią a Jej mężem …nigdy nie sklęśnie …
Jednak brak lojalności uwiera….

Rocznica…tuż…tuż ;)

 W najbliższą niedzielę minie 23 lata… Wspólne lata, różne lata…dobre lata, choć złych chwil również nie zabrakło. Chwil, a nie tygodni, miesięcy czy lat. A przecież to spory kawałek czasu, podczas którego mogło się wiele wydarzyć. I darzyło się i dobre i złe, ale to złe wspólnie pokonywaliśmy,  i wciąż  to robimy. Nie, nie mieliśmy żadnych kryzysów małżeńskich, choć nieraz słowa między nami jak bumerang latały…Złe, raniące…Ale zawsze szybko znalazły się te dobre, które wyleczyły rany. Życie wystawiło nas na różne próby, na szczęście z każdej wyszliśmy zwycięsko. Razem w szczęściu i chorobie…dlatego mogę spokojnie napisać, że już tak będziemy  razem, dopóki Siła Wyższa nas nie rozłączy… Taka pewność daje poczucie bezpieczeństwa i spokój, ale nie pozwala, by spocząć na laurach…Nie zawsze świętujemy  kolejny wspólny rok, bo nie czujemy takiej potrzeby. Choć jest to miłe, gdy ta data jest jakoś wyróżniona, jednak  w naszym przekonaniu  niekonieczne jakąś szczególną fetą 😉 Wystarczy mały gest…resztę odbijemy sobie później  😉

Ale tak naprawdę nie o gesty w tym dniu przecież chodzi, tylko o czyny przez całe wspólne życie. I choć wiele mogłabym sobie życzyć, to i tak myślę sobie, że spotkało mnie wiele szczęścia.  I choć kilka wyborów bym zmieniła, to tego jednego na pewno nie…A to w tej rocznicy przecież jest najważniejsze 🙂
Bo najważniejsze nie oglądać się z tęsknotą za siebie i nie rozpaczać, że tej dziewczyny i tego chłopaka już nie ma…A to, co ich kiedyś połączyło przeszło metamorfozę. Ale przecież  w niej  jest  im do twarzy równie dobrze…;) Bo wciąż się razem dobrze czują…I o to chodzi…

Partnerstwo – co tak naprawdę oznacza ?

   Tak się zastanawiam, czy moje małżeństwo to związek partnerski, czy też nie. I coraz bardziej dochodzę do wniosku, że raczej nie. Bo jeśli partnerstwo ma oznaczać wszystko  po równo, cokolwiek to znaczy, to w naszym przypadku to się nie sprawdza. Z drugiej strony, wiadomo przecież, że co jest dobre dla jednego, dla drugiego wcale nie musi. A i tak dążymy, szczególnie my kobiety do modelu partnerskiego,  analizując,  porównując inne związki, by ubrać go w jakieś normy i stworzyć ideał, do którego uporczywie dążyć chcemy.

Ale tak naprawdę w związku wszystko zależy od nas samych i umówienia się z partnerem. Czyli zwykłego dogadania się. Mnie nie przeszkadza, że mąż nie pierze, nie prasuje, nie gotuje i nie sprząta… No, chyba że w awaryjnych sytuacjach.  Ale  to  mi też nie przeszkadza  zazdrościć Przyjaciółce,  że Jej mąż robi przepyszną sałatkę i piecze smaczny sernik, a grillowanie to Jego działka…Jednak nie kruszę o to kopii. Bo tak się dogadaliśmy i już. A właściwie życie za nas postanowiło. Bo trudno, aby pewne obowiązki domowe czekały, aż mąż znajdzie na nie czas. Brudem i głodem byśmy zarośli 😉 No przesadzam, bo sam z siebie też za coś się czasem weźmie, a poproszony nigdy nie odmawia żadnej pomocy.
Był czas, kiedy pracowałam intensywnie  zawodowo i miałam te same obowiązki domowe. Ale i wtedy nie czułam się jakoś pokrzywdzona, choć pewnie nie raz byłam wkurzona, że czasu na wszystko brakuje.
Lecz nigdy nie dążyłam do równego podziału obowiązku…Z góry założyłam, że tu potrzebny jest kompromis i zrozumienie danej sytuacji. A już robienie wszystko razem- w moim przypadku to utopia. Może innym to się udaje, ale nie nam.
Czy chciałabym, by mój związek wyglądał inaczej?
Tak.
Ale nie dlatego, że nie jest partnerski, a domowe obowiązki mi ciążą. 
Tak, bo jest zdominowany przez pracę męża i wspólnego czasu mamy dla siebie zbyt mało.
Patrząc z boku na inne związki, często je krytykujemy lub podziwiamy i zazdrościmy. A przecież, choć mówimy o dwóch modelach, czyli o związkach partnerskich i o takich gdzie występuje  klarowny podział na kobiety pilnujące ogniska domowego i ich partnerów zajmujących się całą resztą, to przecież wariantów tych modeli jest tyle, co związków.
I dobrze…bo co jest dobre…
Więc nic na siłę….
Jeszcze dodam taki przykład…
Znam od początku  małżeństwo już  teraz ze sporym stażem. Na początku wszystko robili razem  lub mieli bardzo klarowny podział, typu: ty obierasz ziemniaki, ja tłukę kotlety. Nawet samochód prowadzili po równo, tzn. On jechał w jedną stronę, Ona wracała…i odwrotnie 😉
Dziś już niewiele robią coś razem…Coraz częściej   czas spędzają oddzielnie…ścieżki im się porozchodziły…
Jak widać, nie ma reguły.

Mamo- nie tak łatwo powiedzieć…

 Mój chrześniak  jest już dwa lata po ślubie, a do swojej teściowej zwraca się wciąż oficjalnie- pani.

I na prośby, że może by w końcu powiedział mamo lub, jeśli mu łatwiej,  to  zwracał się po imieniu – obie matki ( rodzona i nabyta)  w odpowiedzi słyszą, że jemu forma „pani „w niczym nie przeszkadza.
Tu wyjaśniam, że jest to bardzo inteligentny i dobrze wychowany człowiek. Więc skąd ten upór, a właściwie opór się bierze?
Nie wiadomo. No wiadomo tylko tyle, że z rozbrajającą szczerością mówi, iż teściowa  przecież nie jest żadną jego mamą. Teściowa, również  wykształcona i inteligentna osoba, jest  w swoim zięciu zakochana i wszystko mu wybacza, nie robiąc z tego faktu większego problemu.
Tak tylko od czasu do czasu, przy jakieś okazji, najczęściej w żartach próbuje ten fakt zmienić, twierdząc, że jednak głupio się z tym czuje.
Jak na razie- bez rezultatu.
Być może ta oficjalna forma jest zięciowi potrzebna, aby utrzymać odpowiedni dystans? Teściowa jest belferką, taką co lubi czepiać się drobiazgów i truć  zupełnie niepotrzebnie. No i przede wszystkim ma rozbudowane zdanie na wszystko…
Być może…w tym jest szkopuł ?
Żona Chrześniaka od jakiegoś czasu jest na  zagranicznym rocznym kontrakcie. Po ostatniej wizycie u żony Chrześniak przywiózł okulary do naprawy, które miały wrócić do właścicielki przy okazji wakacyjnej wizyty jej matki. Futerał od okularów nie był oryginalny, za to był sporych gabarytów, co natychmiast spowodowało komentarz teściowej. Usilnie i nieustannie narzekając na ten fakt, próbowała wymóc na zięciu, by zapakował okulary w coś mniejszego. Czemu On stawiał stanowczy opór, który jak widać wszedł mu  w krew, bo wypalił:
 
 – Będą w tym, w czym dała (tu pada imię żony Chrześniaka), a jak za dużo miejsca zajmuje, to poupycha pani w nim swoje gacie i skarpetki.
W futerale rzecz jasna 😉
Jak widać, oficjalny zwrot w niczym mu nie przeszkadza… ani nie krępuje…;)
 
   Jednak problem jest, bo wielu świeżych małżonków nie potrafi się od razu przemóc i mówić do teściów: mamo, tato. Czasem potrzebują wiele czasu, by przełamać w sobie ten wewnętrzny, ale naturalny przecież opór. W końcu to mniej lub bardziej, ale jednak wciąż obce  im osoby. I sam ślub, a przez to wejście do rodziny  automatycznie tego nie zmienia…
Forma imienna u nas jest słabo przyjęta, więc przez to wcale nie jest łatwiejsza.
Ułatwieniem jest przyjście na świat dzieci, bo wtedy często można usłyszeć  jak zięć lub synowa do teściów zwracają się: babcia, dziadek.…Co również  nie jest  dobrym rozwiązaniem, bo często teściowie są taką formą urażeni.
Ja tak sobie myślę, że tak naprawdę to zależy od osobowości teściowej, teścia oraz zięcia i synowej. Od ich wspólnych relacji.
Bo choć matkę tak naprawdę ma się jedną, i trudno temu zaprzeczyć, to niektórzy nie mają z tym problemu, by zwracać się w ten sposób do teściowej i naturalnie im to przychodzi…
Innym zupełnie naturalnie wychodzi oficjalne: pani 🙂
A inni chwytają się słowa babcia- jak kola ratunkowego…
 
Więc  teściowym pozostaje  tylko cierpliwość i życzliwość do wszelkich form, aż  w końcu opór może osłabnie 😉
 Przecież same kiedyś to przerabiały…I nie jednej nie mogło przejść przez gardło słowo mama  do teściowej, a przynajmniej nie tak od razu…