(Nie)zwykła kartka…

Myślałam, że ze spokojnym sercem pożegnam stary rok. Że już nic i nikt w ostatnich dniach i godzinach  nie zepsuje nastroju, bo choć rok był trudny, to w porównaniu do poprzedniego był lepszy, spokojniejszy. Bez fajerwerków.

Jak  zobaczyłam Lilę na izbie przyjęć, to banan mi zakwitł i dostałam przyspieszenia. W pierwszej chwili myślałam, że tak jak ja przyjechała po piguły, i że znowu będziemy miały te  same terminy. Niestety, Lila zbierała się do domu po kolejnym tomografie, gdyż poprzedni nic nie wykazał, a w międzyczasie markery  przekroczyły normę czterokrotnie. Klapnęłam na krzesło przytłoczona tą informacją. Poczułam jakby ktoś mnie walnął w czerep. Wyściskałyśmy się z zaciśniętymi gardłami ale wciąż z uśmiechem na twarzy, i Lila pośpieszenie wyszła na pociąg do domu. A ja właściwie zostałam sama na izbie, nie licząc pacjentki w gabinecie. Próbowałam myśli zająć czymkolwiek, ale i tak łzy mi poleciały…

***

Kartka…

Jedyna taka w kalendarzu.  Ostatni dzień w roku. Noc, która żegna stare i wita nowe. Niby nic od razu się nie zmienia, a jednak zawsze jest w nas nadzieja, że będzie lepiej, szczęśliwiej. I o to szczęście właśnie  chodzi, mierzone różną miarą, tak potrzebne w każdym aspekcie naszego życia. Dlatego najbardziej popularne  życzenia to: Szczęśliwego Nowego Roku!!! 

Każdy tego pragnie, niezależnie od tego jak ten Nowy Rok wita. Czy roztańczony na balu, czy wśród bliskich przy kominku, sam na sam z ukochaną osobą, czy też we własnym  łóżku przesypiając. W sali bankietowej, w domu, na dworze, w szpitalu… w tłumie,  wśród przyjaciół, samotnie…Każdy chce aby był lepszy, szczęśliwszy od poprzedniego, a przynajmniej nie gorszy.

I tego szczęścia WAM życzę!

Żeby Was nikt  nie odwołał faksem z jakiegokolwiek stanowiska, bez żadnego uzasadnienia, jak to robi minister Z. z prezesami sądów.

Żebyście mieli  gdzie się leczyć i żeby miał kto Was leczyć, jak dopadnie jakieś choróbsko. Oby nie dopadło,  bo zdrowia też życzę z całego serca!

Żeby żaden farmaceuta nie odmówił Wam leku z powodu klauzuli sumienia.

Żeby podczas spaceru po lesie, żadna kula( śrut) Was nie dosięgnęła, i aby w ogóle był las.

Żeby Wasze dzieci i Wasze wnuki miały dostęp do rzetelnej wiedzy, historii.

Żeby inność nie wzbudzała niechęci a różnice w poglądach agresji.

Żeby głupota, cynizm omijała Was szerokim łukiem.

Żeby możliwość przekraczania granic była wciąż możliwa.

 

IMG_1704

                                        Serca otwartego, życzliwego dla Się i dla innych!

Na ten nowy 2018 ROK !

 

I niech pierwszy poniedziałek w nowym roku, będzie pięknym dniem, czyli bez kaca ;p

Trauma?

Rok. Caluśki, jak po raz pierwszy wybrałam się po piguły. Dziś kolejny raz jadę, aby jutro odebrać swoją czterotygodniową porcję. W sumie to nie musiałabym, bo cała jedna buteleczka- porcja na tydzień- stoi sobie w szafce. Jak wyrzut. Ale! Nie ze mną te numery! Nie mam żadnych wyrzutów sumienia, że bez wiedzy, na własną rękę, z takiego czy innego powodu raz jakiś nie wzięłam leku. Ściśle mówiąc, czternaście razy ( nie licząc tych z polecenia lekarza). Procedury są jednak takie, że co 4 tygodnie badanie i wydanie leku albo przesunięcie, jeśli wyniki są kiepskie. Te „zaoszczędzone” na własną rękę piguły, to tak jakby ich nie było. Nawet gdybym się przyznała do  popełnienia zaniechania, to i tak musiałabym przyjechać do szpitala. A ja przecież mam powinnam mieć traumę!!! Rok temu taki wyjazd skończył się tym, że mnie zatrzymano! I przetrzymywano caluśki tydzień, a w tym czasie stary rok odszedł i przyszedł nowy. Mając nadzieję, że nic „dwa razy się nie zdarza”, pakuję walizeczkę (tak na wsjaki słuczaj) i ruszam do DM. A chce mi się…Gdyby nie przy okazji spotkania towarzyskie z przyjaciółkami, to miałabym smętną minę.  Ale tak naprawdę, to serce mi się raduje, bo przecież rok temu to byłam „żywym trupem”, a dziś mogę sama wsiąść i jechać, bez żadnych „alpejskich kombinacji” ;). To nic, że mam wiele ograniczeń, to są uboczne skutki do zaakceptowania.

Odespałam intensywność świąt, śpiąc wczoraj do południa. (Oczywiście- tradycyjnie- z dwoma pobudkami). I nie to, że byłam zmęczona czy niewsypana, ale przez te moje obniżone parametry, muszę często regenerować  organizm, a w święta wolałam być; nawet leżąc na kanapie, wsłuchiwać się  w toczące się rozmowy. Wchłaniać atmosferą całą sobą. Bo dla takich chwili, właśnie warto.

***

Przejedzeni? Lodówka się nie domyka od nadmiaru jedzenia, które zostało po świętach? Jest piękna inicjatywa ” Podzielmy się”, chyba w każdym większym mieście a na pewno w kilkudziesięciu w całej Polsce (można sprawdzić w necie). Zamiast wyrzucać, mrozić, a potem nie pamiętać (rocznie wyrzucamy 9mln. ton żywności), to można oddać dla potrzebujących w punktach odbioru, albo wolontariusze sami odbiorą z naszych domów. Warto o takich akcjach wiedzieć, wystarczy wypełnić formularz na stronie. Akcja niestety jest krótka i trwa do dziś, więc jak ktoś coś, to niech nie zwleka. Następna po Wielkanocy :).

Mnie wzrusza każda taka inicjatywa. Dzięki zwykłym-niezwykłym ludziom, którzy pamiętają o bezdomnych, których w Polsce jest ponad 30 tysięcy, wraca wiara w człowieka. Bo komuś się chce i robi to angażując  innych. Pomagać można na wiele sposobów w miarę możliwości. Czasami sobie myślę, że najtrudniej jest wtedy, kiedy pomoc wymaga nie naszych pieniędzy a czasu.

 

***

Stanęłam dziś na wadze (55,8), jak przed każdym wyjazdem do szpitala, bo się pytają, więc ważę się raz na 4 tygodnie. Obżarstwo świąteczne nie miało na wynik wpływu. Od roku  jem bardzo regularnie (to zawdzięczam pigułom), a dzień rozpoczynam szklanką wody, nie zawsze z cytryną, czasem rozpuszczam witaminę C, czasem to jest woda mineralna, ale zawsze pierwszym „posiłkiem” jest woda! Zaraz po niej jem choćby pół bułki z czymś tam, bywa, że tylko jakiś owoc- banan- a kolejny posiłek ( obfity z dodatkowymi słodkościami do kawy) jem po 3 godzinach. I taki odstęp czasowy do kolejnych posiłków mam przez cały dzień. Ostatni posiłek o 20-21 i waga się trzyma bez żadnych wyrzeczeń, bo jem wszystko! A i szaleństwa okazyjne, czyli długie siedzenie przy stole i zajadanie tuczących potraw, nie mają wpływu na wagę! Fakt, od roku w każdy dzień pobudka i pierwszy posiłek jest w tych samych godzinach i w ciągu pół godziny od obudzenia. Czasem na totalnym śpiku ;). Ten rytm wymusiły piguły. Ale za to udowodniłam na sobie, że regularność posiłków i przede wszystkim ten pierwszy zjedzony do godziny po przebudzeniu, daje gwarancję, że człowiek jedząc normalnie nie przytyje  i obca mu jest trauma związana z ważeniem się po świętach ;)))

 

 

 

Razem…

Niby się nie da ani na zapas najeść, ani  wchłonąć  cudownej atmosfery, to jednak energia zaczerpnięta z tych wspólnych chwil potrafi dawać siłę na długo. Moc.  Wystarczy uruchomić wspomnienia.

To był najpiękniejszy świąteczny czas od czterech lat.  Bez łez przy dzieleniu się opłatkiem, mimo iż Pańcio życząc  swoim rodzicom zdrowia, powiedział: i żebyście szybko nieumarneli 😀

Taki wymarzony…Spokojny i radosny. Lubię mieć wszystkie dziecka i rodziców- razem! Obojętnie czy to od święta, czy nie- to akurat nie ma znaczenia, bo u nas spinki żadnej nie ma. Tyle że w czasie świąt nikt nigdzie się nie spieszy, choć Starsze Dziecka świętują na dwa domy.  W pierwszy dzień po popołudniu przyjechała  Miśkowa Ata- to pierwsze wspólne nasze święta- a dziś Dziecka Młodsze wyjechały po późnym śniadaniu, tak, aby jeszcze mogli poświętować  z rodziną Aty. ( Koty same zostały! Ciekawe czy dadzą radę dużej choince w stojaku ważącym tonę;) ).   Moi rodzice też już pojechali do DM. Cisza. Relaks z książką, niejednym  filmem ( w końcu obejrzałam  „Sztukę kochania. Historia Michaliny Wisłockiej-” polecam, jak ktoś jeszcze nie widział).

Dziś od rana cudownie świeciło słońce. Od razu zrobiło się sympatyczniej. Doceniam każdą chwilę, ciesząc się, że ten czas nie muszę spędzać z nikim na siłę, robiąc dobrą minę.  No jasne, że się objadłam-a mak mi już uszami wychodzi-ale przecież o to chodzi, wszak uszka czy karp, nawet jeśli  trafią się w innym czasie, to tak nie smakują, jak te świąteczne!- to jest udowodnione naukowo! 😉

 

hohoho

pan

pomocnik Mikołaja 😉

Tak samo jest z prezentami. Nawet najmniejszy drobiazg spod choinki wywołuje ogromną radość, bo otoczony jest specyficzną aurą. I choć nie prezenty są najważniejsze ( no może dla najmłodszych są, bo wywołują wręcz dziką radość, gdy Mikołaj spełnił ich marzenie), a bliskość i  kontynuacja tradycji, bo to nam daje poczucie bezpieczeństwa.  Przy blasku świec ( na kominek było za gorąco) siedzieliśmy przy stole, rozmawiając, wspominając, ciesząc się sobą, a potem każdy gdzie chciał, lokował się wygodnie w pobliżu choinki  i dalej przebywaliśmy razem.

Tradycją jest też, że święta szybko mijają. ( Wam też?) Tradycją jest, że przede mną jeszcze jedna wigilia- szóstego stycznia- i święta. Bo kto bogatemu zabroni? ;p

Podobno w rodzinie jest siła. I w przyjaciołach!

 

 

Nie poddać się szarości…

Szarość wokół, choć za moimi oknami króluje zieleń. Świerki, jodła, sosna mają to do siebie, że nie zrzucają na zimę swych zielonych sukienek. Otulają z każdej strony gołą o tej porze brzozę- jedyny kawałek bieli  w tych okolicznościach.

(Choinka w doniczce wciąż wędruje- taras- ganek- taras- ganek i czeka na wniesienie na salony i ubranie-ustrojenie).

Od bieli zawsze wolałam zieleń.  Kolor.

Tydzień temu w programie na żywo, na szarej kanapie  z  poduchami w kolorze fuksji, stojącej na podłodze w tym samych kolorze co poduchy, siedziało pięć pań w różnym wieku. Tym razem, oprócz podobnych poglądów na naszą ( szarą) rzeczywistość,  łączyło je coś jeszcze: szarość w ubiorze. Od stóp do głów ubrane w szarości, granaty, czernie- tylko jedna się wyróżniała w równie bezpiecznych ( nudnych)  odcieniach brązu. Żadnej, nawet jednej kolorowej apaszki, czy butów w czerwieni albo złocie…taki trochę smutny widok. Gdyby nie ten róż w studiu, to obraz dość melancholijny.

Wsiadam do Julka, ruszam, i choć otula nas  szarość i panująca wilgoć (wycieraczki chodzą za każdym razem, jak się z kimś mijam), uśmiecham się szeroko i wzdycham: jest pięknie! Bo mogę pojechać, kiedy i gdzie chcę, a w tej szarości ja i Julek Żółtek jesteśmy jaskrawym punktem, widocznym z daleka. Nie, nie zwariowałam, choć nigdy nie marzyłam o aucie w tym kolorze; w swych marzeniach  dawno temu) posunęłam się dalej: chciałam mieć auto różowe w zielone gwiazdy. Nie pytajcie dlaczego, bo nie odpowiem. Jadę i śmieję się sama do siebie, choć mogłabym narzekać…

Zamiast to robić- że święta kolejny raz mokre a nie zimowe- przywołuję we wspomnieniach prawdziwą zimę: mroźną, śnieżną, i radosną. Radosną, bo byłam dzieckiem, beztroską nastolatką, która po lekcjach bądź w dzień wolny od szkoły z grupą zaprzyjaźnionych dzieciaków szalała, zjeżdżając z ośnieżonych górek na sankach. Boże jedyny ile było wtedy śmiechu, zabawy! Często chodziliśmy ( już jako starsi ) do parku Kasprowicza i tam zjeżdżaliśmy prosto do zamarzniętej Rusałki. Gdy zamieszkałam  na wsi, to  brakowało mi „prawdziwych” górek do zjeżdżania, żeby moje dziecka  mogły się  nacieszyć zimą i doznać prawdziwych zimowych atrakcji, bez konieczności wyjazdu w góry. (Teraz  muszą to robić nie tylko w poszukiwaniu górek, ale i śniegu). Organizowaliśmy za to kuligi po lesie.  A potem ognisko, pieczenie kiełbasek i gar grochówki…( Nigdy nie zapomnę jak miastowe chłopaki mojej Aliś w poszukiwaniu patyków wyrwali dopiero co- jesienią- posadzone  owocowe drzewka w ogrodzie). Bywa, że tęsknie za tym klimatem. Mimo że zimy nie lubię, to jednak ma ona czasem swój niepodważalny urok. I co tu dużo mówić, biel jest przyjaźniejsza niż szarość.

Dnia już nie ubywa, więc coraz bliżej do wiosny. I to jest optymistyczne, choć jeszcze wiele  może się zdarzyć tej zimy.

To, co na zewnątrz często ma wpływ na nasze wnętrze. Szarość. Ważne, aby się jej nie poddać, a na to jest wiele sposobów. Pamiętajcie o tym!

Jednym z nich jest przywoływanie wspomnień. Tych radosnych, dobrych, bezcennych- bo naszych- czasem bywa, że bardzo trudnych i bolesnych, ale te uświadamiają nam, że mimo rzucanych przez los kłód pod nogi, potrafimy  odnaleźć sens na nowo, zbudować, odbudować…I wciąż tworzymy nowe wspomnienia do zapamiętania, bo każdy dzień, nie tylko ten świąteczny, wart jest tego.

Na tym polega magia…nie tylko świąt, ale i życia.

***

Dostaję wiadomość ze zdjęciem od Miśka. Stoi w długaśnej kolejce u „Sowy”- sam się zgłosił na ochotnika- zdumiony „za czym kolejka ta stoi”. ( Od razu   pojawia się wspomnienie: mroźna zima i  kolejka- dłuższa niż stonoga- za karpiem przy ryneczku Kilińskiego;  mimo kożucha i naprawdę cieplutkich kozaków rodem z NRD,  przebieram nogami i marzę o gorącej herbacie, zaklinając, żeby ryby nie zabrakło- to był czas kolejek nie tylko od święta). Po chwili napisał, że zapłacił za dwa makowce i miodownik, odbiór na następny dzień po południu. Jakie dwa, jak ja mówiłam pół!!!  Dzwonię. Babcia kazała dwa, to wziął dwa. Tchnięta złym przeczuciem pytam się jaki ten makowiec, płaski? Nie, taki jak rolada. Jęk! (takim co roku jesteśmy obdarowywani przez zaprzyjaźnioną lokalną piekarnię). Słyszę, jak Misiek mówi, że to wyjdzie tak około dwóch kilogramów. O słodki jeżu! te z piekarni maja po pół kilo, dlatego Mam chciała dwa…Mówię to Miśkowi, i w odpowiedzi słyszę: to będzie na bogato! Zaczynam się śmiać! Wszak mak kojarzony jest z dostatkiem, nie może go zabraknąć na wigilijnym stole ;).

 

Spokojnych serc! Uśmiechu!

 

Obfitości…

Tak często słyszymy, że miłość, uważność, życzliwość, szacunek od święta  nic nie znaczą, są przereklamowane, na pokaz. Że kochać, szanować   należy się na co dzień. To prawda. Ale święta ( każde), szczególnie tak rodzinne i tak radosne, są dobrą okazją, aby uwidocznić to, o czym na co dzień czasami zapominamy, co  gdzieś jest w nas, tyle że czasem pod kurzem nieznośnej rzeczywistości, zwyczajnej codzienności.

Malkontenci zawsze znajdą powód do narzekania…

Życzę wszystkim, aby potrafili się cieszyć  bliskością, i żeby ta bliskość obfitowała w dobroć.

Nie jestem osobą, która czeka na święta- jakiekolwiek- raczej cieszę się na czas pomiędzy. Ale ulegam temu czarowi i raduję się wspólnym czasem, tak zwyczajnie niezwyczajnym, bo odświętnym. To czas nie tylko spędzony z bliskimi, ale to czas darowany nam i od nas zależy jak go wykorzystamy.

Życzę wszystkim zdrowia, bo to ono jest gwarantem, że wszyscy spotkamy się przy wigilijnym stole, jak co roku, i nikogo nie zabraknie.

To my jesteśmy kowalami swojego losu, mimo iż nie na wszystko mamy wpływ. Często zbyt szybko z czegoś/kogoś rezygnujemy. Zniechęcamy się i chowamy we własnym kokonie stworzonym z pretensji do losu i całego świata.

Pamiętając o tym, że szczęście nie polega na tym by mieć wszystko, lecz wykorzystać najlepiej to, co się ma…

Życzę wszystkim szczęścia, bo czasem nawet jego odrobina pozwala odmienić nasz los.

Obficie nakryty świąteczny stół niech zawsze łączy a nie dzieli.  A jeśli ten czas spędzacie w inny sposób, to niech to będzie czas obfity w radość i spokój.

Życzę wszystkim Świąt obfitych w wszelkie dobra, bez wyjątku!

Bo święta to taki wyjątkowy czas!

bombowy! 😉

kartka 2

Radosnych Świąt!

Pięknego czasu!

 

********

Tuśka: Kupiłam choinkę, ale brzydką. Ale jak ubierzesz to będzie ładna.

😀

Misiek (wnosząc choinkę z tarasu do ganku): To nie jodła a świerk. Ale przynajmniej będzie bardziej pachnieć.

😀

I licz tu na dziecka własne!

Wzruszający początek tygodnia…

Kiedy w niedzielny wieczór Pańcio wychodził do domu, zapytał się: Babciu, a przyjdziesz  jutro na Jasełka do przedszkola? A chciałbyś? Tak!!! To przyjdę. W odpowiedzi zobaczyłam szeroki uśmiech na buzi i gest „Marcinkiewicza”  🙂

Tak naprawdę do pod znakiem zapytania było nie tylko moje uczestnictwo, ale i  samego Pańcia, który cały tydzień nie chodził do przedszkola. Zresztą jeszcze w piątek pod znakiem zapytania stało całe przedstawienie, bo  w przedszkolu było tylko sześcioro dzieci. Jakieś szalone wirusy panują!

Rano dostałam od Tuśki  wiadomość potwierdzającą z godziną rozpoczęcia. Ucieszyłam się bardzo, bo tak się do tej pory składało, że tylko raz- na pasowaniu na przedszkolaka- byłam w przedszkolu na tego typu podobnych uroczystościach. Albo mnie skorupiak znokautował, albo Pańcio się rozchorował bądź wyjechał. Tym razem odbyło się wszystko jak należy 🙂

Pani Kasia- przedszkolanka, która opiekowała się również moimi dzieckami jak chodziły do przedszkola- przygotowała przepiękny spektakl muzyczno- taneczny, a sala była profesjonalnie udekorowana: granatowy sufit ze świecącymi się gwiazdami i takimi zwisającymi z sufitu,  szopka, choinka, stół z darami, domek Dorotki…Dzieci pięknie przebrane: białe anioły z przepięknymi skrzydłami z aureolą z piór- cudo! Pańcio był królem, co w darze przyniósł złoto dla Jezusa. Siedziałam oczarowana, bo zrobić spektakl z wszystkimi dziećmi w rozpiętości od 3. lat do 6. to nie lada wyczyn. Kilka zaśpiewanych kolęd i piosenek świątecznych, a wszystko to połączone rolami mówionymi. Wzruszałam się co chwilę i powstrzymywałam łzy, coby nie robić przedstawienia z siebie samej;p Na koniec przyszedł Mikołaj i wszystkim dzieciom wręczył paczki 🙂 To była niespodzianka.

Oczywiście Pańcio z przedszkola wyszedł ze mną. Zajechaliśmy na pocztę wysłać paczkę, którą szykowałam wczoraj już bardzo późnym wieczorem. Gdyby nie wyjście na Jasełka, to pewnie nie zlazłabym w sobie siły  i paczką zajęłabym się po świętach. A tak, choć to nie „paczka marzeń”, to mam nadzieję, że dotrze na czas i ciut osłodzi święta. ( I mam nadzieję, że żaden już kurier pocztowy nie domaluje długopisem krzyżyka w kwadraciku przy opłacie adresata i nie wyłudzi pieniędzy za paczkę opłaconą!!!).

Pańcio spytał się mnie czy w przedszkolu był prawdziwy Mikołaj. A jak myślisz?– odpowiedziałam  ( co za baba, która na pytanie odpowiada pytaniem ;)). Nie– ale widzę niepewność w oczach.  Potwierdzam i dodaję, że to jeden z  pomocników św. Mikołaja. Na buzi widać ulgę i zaraz słyszę: ty też dziś byłaś pomocnikiem tylko nie miałaś ubrania! ( Jakiś czas temu tłumaczyłam Pańciowi, że czasami tam, gdzie Mikołaj nie zdążył sam albo jego pomocnicy, to żeby dzieciom nie było przykro, to inni dorośli pomagają Mikołajowi w doręczeniu paczek).

Wspólny dzień zakończyliśmy, grając w nową grę od Mikołaja.

I szczerze mówiąc, czekałam na moment, aż Tuśka zabierze go do domu, żeby móc się zakopać  pod kocyk, bo całkiem opadłam z sił.  Taka jakaś obolała, bez najmniejszych oznak energii. Ale warto było!

***

Wracając do tematu świąt-  trudno w tym przedświątecznym czasie uciec od niego- chciałabym o czymś wspomnieć, co zauważam już od kilku lat. A mianowicie, że wielu ateistów obchodzi święta, które w końcu są świętami religijnymi. Od dawna już trwa „świecka tradycja” kupowania choinki, przystrajania domów, kupowania prezentów i spotkań rodzinnych przy stole z typowo wigilijnymi potrawami, bez śpiewania kolęd i uczestnictwa w pasterce czy mszy świętej w pierwszy i drugi dzień świąt.  Z drugiej strony, zdeklarowani katolicy potrafią w tym czasie wyjechać na tropikalne wakacje. Wierzący często zarzucają hipokryzję niewierzącym, mówiąc, że jak nie wierzą to, po co obchodzą i ulegają tej magii- nie wierzysz, to nie obchodź!

Uważam, że nie ma hipokryzji w słowach- a raczej jest szczerość- iż ulegają tej magii świąt, bo wszyscy i wszystko wkoło się wokół nich kręci. Że choinka, prezenty i wspólna wieczerza z potrawami wigilijnymi to czas radości, miłości, bliskości. I to wszystko bez podłoża religijnego. Taka „świecka tradycja”, szczególnie dla tych, którzy mają dzieci. Bo cóż jest złego zaprowadzić dziecko i pokazać szopkę, tłumacząc, co dla wierzących znaczą narodziny Chrystusa?

Że więcej hipokryzji jest wtedy, kiedy wierzący człowiek nie ma ochoty urządzać świąt- z różnych powodów- a jednak to robi, ulegając presji rodziny.  Dzieli się opłatkiem i z zaciśniętymi zębami składa życzenia teoretycznie bliskiej sobie osobie. Bo w ten dzień trzeba okazać sobie miłość, mimo iż konflikty trwają już latami. Pójdzie na Pasterkę, ale w duchu się modli o to, aby goście już się rozjechali, aby mieć święty spokój. Żałuje wydanych pieniędzy i czasu spędzonego razem…bo najchętniej ten czas spędziłby sam ze sobą.

Ktoś powie,  że drzewo udekorowane w domu, prezenty, wspólna wieczerza to uleganie konsumpcji,   jak nie ma w tym tła religijnego.  A czy wierzący jej nie ulegają? I nie tylko w czasie świąt dwa razy do roku, ale jak się przyjrzeć chrzcinom, komuniom, weselom w chrześcijańskim wydaniu, to ma się wrażenie, że religijność  już dawno wyzionęła ducha…

Znam wiele rodzin, które od lat już w czasie świąt nie chodzą do kościoła, choć nie są deklarowanymi ateistami, a  święta urządzają tradycyjnie.

Obchodzenie świąt w narodzie (na świecie) nie zginie, również dzięki ateistom. Co najwyżej coraz mniej owieczek będzie w tym czasie w kościele, wszak co roku przybywa nieochrzczonych dzieci. Tak, mamy „dobrą zmianę” i być może, jak uda im się wygrać kolejne wybory, to chrzest dziecka będzie warunkiem przyjęcia do przedszkola bądź szkoły…U fanatyków wszystko jest możliwe…

***

Za oknem sypie śnieg tworząc klimat…Pięknie byłoby, jakby święta były białe- od lat raczej mamy mokre na plusie. No cóż…taki klimat 😉 Nie można jednak zapomnieć, że to nie pogoda, ozdoby, prezenty,  potrawy a my- ludzie- tworzymy bliskość, serdeczność i magię tych świąt…I takie jest ich przesłanie.

 

******

DOPISEK!

Wtorek postanowił kontynuować ten wzruszający początek…

Zadzwoniła Tuśka, że dostała telefon od p. pielęgniarki z poradni, że jest już wynik.  A po chwili drugi, od lekarza, który  wprawdzie powiedział, że nie może powiedzieć jaki jest  wynik, ale powie, że w zmianie nie było komórek nowotworowych!!! Jeszcze!- bo jest to zmiana typu przed i wizyta u onkologa jest konieczna, bo dopiero onkolog określi co dalej ( może badanie węzłów). Dodał, że proszę się nie martwić, nic złego się nie dzieje, ale trzeba to mieć pod ścisłą kontrolą…

Kamień z serca! I choć jeszcze drobne kamyczki pozostały, to ryczę…

Dziękuję za MOCE i za to, że JESTEŚCIE!!!

A tego lekarza co zadzwonił, najchętniej bym wyściskała, za empatię! Toż wie, że to młoda kobieta, z tak ogromnym obciążeniem,  więc…

I jak nie wierzyć w magię świąt??? 😀

 

 

 

 

Nastrój…

Jedni się cieszą, drudzy narzekają, a pozostali kręcą ze zdziwieniem głową na to całe szaleństwo… jak co roku…przed.

Bo trzeba dom, dzieci, męża i na końcu siebie ogarnąć oraz spacyfikować teściową. A nawet jeśli nie, bo się nie posiada ani męża, ani pociech w różnym wieku (i teściowej), a na święta wychodzi się gościć do rodziny, bądź zostaje w domowych pieleszach, to i tak jest na co narzekać albo się cieszyć. Taka natura człowieka 😉

Jedni kochają tę atmosferę wszędobylskich mikołajów i kolęd, oświetlonych ulic miast, miasteczek i domów oraz każdego krzaczka na posesji, inni wręcz przeciwnie, i marzą, aby już było po świętach. Dla jednych jest to radosne oczekiwanie i duchowe przeżywanie, inni do świąt podchodzą bardziej komercyjnie i praktycznie.

Jedni trzymają się twardo tradycji, drudzy tworzą nową…a  i znajdą się tacy, którym obojętnie, jak i gdzie.

Nie zawsze da się spędzić święta tak, jak by się chciało. Często wbrew sobie wychodzimy naprzeciw oczekiwaniom innym. I tak albo przyjmujemy nielubianą ciotkę, upierdliwą teściową i znienawidzonego szwagra, albo sami krążymy w wigilię po kilku domach. A jak już postanawiamy spędzić święta „po swojemu”, to mamy wyrzuty sumienia, że kogoś nie zaprosiliśmy, albo u kogoś nie byliśmy. No i jeszcze te wyrzuty od najbliższych: jak to postanowiliście wyjechać???!!! A wigilia, opłatek, prezenty???

I nastrój pryska…

Więź buduje się latami, nawet w najbliżej rodzinie. I ta więź pozwala zrozumieć, że wcale nie musi być tak jak co roku. Że mimo iż się kochamy, to czasem mamy własne plany, potrzeby, inne spojrzenie.

Nigdy nie miałam problemu, jak spędzać święta Bożego Narodzenia klik. Dylematów. Rodzinnych zawirowań.

Ale nie każdy tak ma. Szczególnie jak ktoś jest mocno przywiązany do tradycji i pewnych konwenansów, i to one są ważniejsze, niż dobry nastrój wszystkich uczestników; bądź przeciwnie, chce od nich uciec, a bliscy nie pozwalają, wywołując wyrzuty sumienia…

I nastrój pryska…

albo w ogóle się nie pojawia.

***

Nikt nas nawet nie zatrzymywał. „Nie zatrzymywał”. czyli nie zaprosił- rodziców dwójki dorosłych dzieci (córki i syna) i dziadków dorosłej zamężnej wnuczki z rodziną. Syn spędza święta z byłymi teściami swojej żony- jak co roku- a z córką od lat nie mają dobrego kontaktu, mimo wciąż udzielanej jej materialnej pomocy, wnuczka z prawnuczką spędza ten czas z rodziną męża. Wyjazd  do sanatorium w takiej sytuacji jest dobrą opcją, któryś już rok z rzędu. Bez przygotowań, wśród ludzi, na gotowe…I wszystko byłoby okej, gdyby nie słowa wypowiedziane…nikt…

Z czasem dużo łatwiej  (a może się mylę?) zaakceptować, że nie usiądziemy razem z dziećmi przy wigilijnym stole. Bo mieszkają daleko, bo mają inne palny na ten czas. Myślę, że najważniejsze, aby nikt nie czuł się samotny i przygnębiony w tym szczególnym czasie, w którym to obecność bliskich jest bardzo ważna.

***

A jak u Was z nastrojem świątecznym? Jest już czy nie?

Mnie w nastrój świąteczny najbardziej wprawiają zapachy…a tu lipa…Drzewka jeszcze nie ma, a jak będzie to i tak nie zapachnie igliwiem, bo te jodły co nie gubią igieł, jakieś takie bez zapachu są. Pierniczków nie piekę, choć posiadam, bo lubię- najbardziej katarzynki ;p

IMG_1634

Nawet pastą do podłóg nie pachnie, bo nie pastuję i nie mam w planach jazdy na szmacie. (Dziwią mnie generalne porządki tydzień przed- no ale jak ktoś lubi albo musi 😉 ).  Do zapachu mandarynek już się przyzwyczaiłam, odkąd w sprzedaży są cały rok.

Może zapalę świece…

IMG_1635

i pogapię  się przez okno…gdzie jak na razie nie zapowiada się na śnieg…

IMG_1638

IMG_1639

Już tylko tydzień do wigilii i pewnie nie tylko ja mam odczucie, że czas przyspieszył, i nie chodzi mi o przygotowania, ale tak ogólnie- rok mija szybciej niż kiedyś…

Oddechu na ten tydzień życzę, bez gorączkowego pośpiechu 😉

Wdech…

Wydech…

pier…niczek!

25395824_521293948236028_7359126788908206209_n

Mam nadzieję, że u Was tak nie jest i nie będzie!

 

 

 

 

 

 

 

Kiedy nadużywasz…

A potem się dziwisz.

Dziecko ma problemy w szkole, odstaje od rówieśników. Matka codziennie odrabia z nim lekcje, przepytuje, magluje, a i tak oceny są mierne, czasem wpadnie jakaś czwórka, piątka- okupione wielogodzinnym ślęczeniem.   Rodzi się frustracja, zniechęcenie, zmęczenie, a to dopiero pierwsze lata podstawówki.

Nie dopuszcza, że być może to przez alkohol- kiepski materiał genetyczny.  Podwojone ryzyko, jeśli nadużywali/nadużywają oboje- matka i ojciec.

Picie codziennie ( z małymi wyjątkami) nawet niedużej ilości alkoholu, picie w  każde weekendy, często do upicia się- przez wiele lat- może mieć takie skutki. Poczęcie dziecka w noc po suto zakrapianej imprezie, niewiedza przez kilka tygodni, że jest się w ciąży… Nie naprawi już tego abstynencja w czasie jej trwania i karmienia.

W domu gdzie w każdy weekend jest alkohol na stole, a i w tygodniu się zdarza, dziecko od małego uczy się, że to normalna sytuacja. W końcu to nie jakaś patologiczna rodzina, która zaniedbuje dzieci, dom, pracę i wyciąga rękę po pomoc socjalną. Czasem wręcz przeciwnie. Rodzina, której żyje się dostatnie.

A potem dzieci dorastają. W weekendy dyskoteka i alkohol,  a matka w domu zasnąć nie może, bo czeka w jakim stanie wróci syn czy córka, a raczej czy wróci szczęśliwie. Jak już w tygodniu wraca wypity czy wręcz pijany, to zaczyna się martwić, ale wciąż nie widzi w tym swojego–rodziców- udziału. Przykładu, który przez lata nieświadomie(?)  utrwalała.

Każde dziecko prędzej czy później spróbuje alkoholu. Niezależnie z jakiego domu się wywodzi- czy był w nim alkohol czy nie. I niezależnie od tego jaki my sami- dorośli -mamy do niego stosunek.  Bo pierwszy kieliszek, łyk, zazwyczaj następuje poza domem, wśród rówieśników. I najczęściej przed osiemnastym rokiem życia. Jedni skończą na pierwszej próbie, inni nie odmówią kolejnym namowom swych kolegów czy koleżanek, bo będą obawiali się braku akceptacji.  I nie ma co się dziwić, gdyż w dorosłym życiu w wielu sytuacjach abstynencja jest postrzegana co najmniej podejrzliwie ;).

Żadne gadki umoralniające typu „ja  w twoim wieku” nie poskutkują, jeśli dziecko od maleńkości widzi, że mimo alkoholu rodzina funkcjonuje;  oswojone  z widokiem pijanego rodzica, bo akurat przyszli goście i była impreza. A że raz a czasem dwa razy w tygodniu, to co się dziwić,  że przyjmuje tę sytuację za normalną.  To jego domowa rzeczywistość. Nie ma awantur ( czasem się  pokłócą, polecą talerze i łzy), bicia, leżenia pod stołem. Na drugi dzień jest kac, ale nie moralny. I tak się to  zakrapiane życie toczy, aż…

Konsekwencje mogą być różne. Dla całej rodziny.

Nie potrafię komuś tego uświadomić.

 

Pamiętacie swój pierwszy raz z alkoholem? Bo ja tak. To była ósma klasa, czas zimowy i mieszkanie koleżanki klasowej, a w nim pięć dziewczyn i jedna butelka czerwonego wina o imieniu Bachus. (Nie licząc wylizywania kieliszków po ajerkoniaku- jako dziecko w towarzystwie przyjaciela, młodszego o 4 lata- po jakimiś towarzyskim spotkaniu w naszym domu).  Czyli miałam  skończone 14 lat. Kontynuacji  tego typu spotkań już nie było, następne wino, to piłam, jak mnie własna babcia poczęstowała mówiąc: wypij zazulko, wypij, to na zdrowie.  No nie wiem, mnie wtedy na zdrowie ono nie poszło ;).

Mimo tak wczesnej inicjacji  alkoholowej oświadczam,  że alkoholiczką się nie stałam.  Mimo że ja zwyczajnie  lubię to co piję, a raczej piłam, bo w tej chwili jestem abstynentką i jeśli już, to piję tylko bezalkoholowe piwo. Właśnie dla smaku. Lubię wytrawne i półwytrawne wina, szampana, gin z tonikiem. I może to paradoks, ale nie o procenty chodzi a o smak.

 

I taka ciekawostka, po której brońwaspanieboże nie biegnijcie do monopolowego ;). Naukowcy twierdzą, że wypicie dwóch półlitrowych pekali (kufli) piwa zwalcza krótkotrwały ból głowy lepiej niż paracetamol. No, ale jeżeli ból jest krótkotrwały, to może jednak nie sięgać ani po tabletkę, ani po piwo. Szczególnie że jak ktoś ma słabą głowę, to będzie miał kłopot z utrzymaniem pionu, nie mówiąc już o…moczu ;p

 

 

***

Kicham, smarkam, pokaszluję. I nie wyściubiam nosa za drzwi zewnętrzne. Do poniedziałku. O ile i Pańcio się wykuruje i pójdzie do przedszkola odegrać rolę jednego z króli. Wtedy to już mus! I może poczuję atmosferę świąt, bo jak na razie…to nic nie czuję. Nawet pogoda taka nie bardzo zimowa, o białych świętach pewnie nie ma co marzyć w moim regionie. Będę się cieszyć, jak nie będzie lało!

No i chciałabym się zmobilizować,  zrobić paczkę i  wysłać ją jeszcze przed świętami. Aż się boję pójść na pocztę. Ktoś wie dlaczego? ;p

Ostatnie prezenty zamówione (nie obyło się bez perypetii i codziennego nękania ;)) , czekam na dostawę, a potem tylko już pakowanie. O ile zabiegana Tuśka dostarczy papier i torebki 🙂 Choinka, a nawet dwie jeszcze w mglistej tam przyszłości, ale  mam nadzieję, że znajdzie się taki co je przytarga do domów 🙂 I ubierze, przynajmniej tę u rodziców.

Miłego! 🙂

 

 

 

Nie drążę…

Na razie. Ale wciąż zagwozdka jest nierozwiązana, choć „zagwozdka” to może niekoniecznie adekwatne słowo.

Nie wiem co mam sobie myśleć, więc staram się nie myśleć, ale i tak z tyłu głowy niepokój próbuje się rozpanoszyć i zaburzyć równowagę.  Przegadałam „problem” z PT, ale obie stwierdziłyśmy, że bez „czarno na białym” to żadne słowa już mnie nie uspokoją.  A te rzucane do tej pory  tylko zwiększyły mą podejrzliwość.  Zazwyczaj nie doszukuję się drugiego dna na siłę, jakoś tak intuicyjnie wyczuwam, czy jest, czy nie.

To była dziwna rozmowa, raz, że nie doczekałam się obiecanego telefonu zaraz po odebraniu tak ważnego wyniku, dwa, że miałam wrażenie, iż rozmawiam z kimś, kto myślami jest zupełnie gdzie indziej. Nieobecny. A udzielane informacje nie do końca trzymają się kupy. W końcu już podenerwowana rozmową jak z „potłuczonym” spytałam się, czy jest dobrze, czy źle. Raczej dobrze– usłyszałam. I wcale mnie to nie uspokoiło. Bo gdzieś tam w rozmowie padło: mogło się rozsiać. Wmówiłam sobie, że ze zmęczonym i wyrwanym ze snu trudno się rozmawia przez telefon,  i stwierdziłam, że poczekam na lepszy moment.

Momentu lepszego nie było, bo weekend intensywny i raczej mijający się, a na moją prośbę pokazania wyniku usłyszałam wymijającą odpowiedź, że został wraz z teczką z pozostałą dokumentacją medyczną. Być może.  Nie drążyłam…Mam tylko nadzieję, że to tylko moje takie dziwne odczucie nie do końca zrozumiałego zachowania, a nie umyślne oszczędzanie mnie. W każdym razie odetchnę dopiero wtedy, jak dorwę wynik do ręki.

Tuśki wyniku wciąż nie ma! Naprawdę idzie zwariować z tej niepewności!

***

Słuchałam expose nowego Premiera- osoby- ministra, który najbardziej mnie rozczarował, bo liczyłam, że w  rządzie stworzonym  w większości z nieudaczników i szkodników, będzie kompetentnym,  racjonalnym, rozwojowym. A tu kulson, doopa! Wizje to on ma, nie powiem…I ambicje i parcie do władzy. A raczej prestiżowego stanowiska, bo w tym rządzie władzę ma tylko jedna osoba. A może i dwie, bo przecież latają do biznesmena Rydzyka (ponad 73 miliony przekazane w ciągu dwóch lat rządzenia przez „dobrą zmianę”) i padają na kolana.  Nowy Premier  będzie rechrystianizować  Europę, ale pewnie zacznie od Polski- to mu się marzy.  Mnie nie. Ja chcę świeckiego rządzenia! Świeckiego państwa!

Popłynęły obietnice z mównicy gładko i z rozmachem- zresztą jak zawsze, obojętnie kto jest premierem i z jakiej opcji.  Mówienie dziś nic nie kosztuje, a ludzie lubią bajek słuchać. Tyle że po dwóch latach rządów obecnej opcji, niektórych obietnic, to ja się zwyczajnie boję, bo przekonałam się, że za słowami „zreformujemy,” „zmienimy na lepsze”, kryje się chaos  i destrukcja.

Cyrk z zamianą się stołkami nazwali rekonstrukcją rządu. A dla wielu jest to wymiana jednej pacynki na drugą.

W Sejmie burza oklasków, kwiaty, uściski.  Szopka. W końcu zaraz mamy święta. Pod Sejmem demonstracje… A za oknem szara rzeczywistość i przyszłość niepewna…

***

I cały wtorek przez to, że to potworek- za oknem wiało tak, że drzewa tańczyły rock’n’rolla odstawiając takie wygibasy, że zastanawiałam się, czy aby się nie ewakuować – przebimbałam w łóżku.  Obudził mnie zatkany nos ( wcześniej budzik) i w rezultacie wylądowałam przy muszli…ale piguły wzięłam.  Kole 15. zwlokłam się, aby coś wszamać na ciepło- wczoraj ugotowałam gar leczo  jak dla wielopokoleniowej i wielodzietnej rodziny a powinnam  jak dla opuszczonej, biednej, chorej żony, matki i kochanki – po czym stwierdziłam, że już  nie opłaca się oporządzać, bo zaraz zrobi się ciemno ;). No to wróciłam z powrotem do łóżka. Dziś mam zamiar bardziej pożytecznie aktywnie spędzić dzień. Uda się albo i nie 😉

Słońce świeci! I przestało wiać. O tyle fajniej! Trzydzieści sześć lat temu mieliśmy prawdziwą zimę, głuche telefony a o 10. zamiast „Starego Kina”, na które specjalnie budziłam się tak wcześnie w niedzielę,  był „śnieg” w telewizorze.  Na ulicach czołgi (niektóre się nie wyrabiały na zakrętach i rozwalały domy) i wojskowe samochody. Stan wojenny! Oby już nigdy się nie powtórzył!

 

 

 

 

Obiecuję! :)

Że to ostatni post o przenosinach! Więcej marudzić nie będę…i panikować! Bo zamiast zabrać się rzetelnie do pracy (najpierw sprawdzić w praktyce a nie pytać teoretycznie i sugerować się niesprawdzonymi odpowiedziami), to ja z góry założyłam, że mogą być problemy- n i e d o p r z e s k o c z e n i a! Ba! Żebym jeszcze siedziała cicho, ale nie! Musiałam po marudzić na blogu. Ale! Nie ma tego złego…Bo wiecie co? Dostałam od Was tyle wsparcia i propozycji pomocy, że aż się wzruszyłam.

DZIĘKUJĘ BARDZO, BARDZO SERDECZNIE :***

Dlatego, postanowiłam jeszcze tej nocy (zaczęłam po 21.) eksportować blog na komputer i zaimportować go w to miejsce, żeby sprawdzić, czy faktycznie stworzony plik się nie załaduje. A wtedy na pewno głośno bym krzyczała: HELP! ;p Wcześniej- w pomocy (po angielsku)- nie doczytałam się niczego odnośnie wielkości plików, więc tchnęła  we mnie nadzieja, że może się  uda, zmącona tym, że może jednak czegoś nie zrozumiałam ;).

Gdy zapisywanie się skończyło, to nie mogłam uwierzyć, że wszystko poszło tak szybko sprawnie. No dobra. Nie będę ściemniać. Na własnym komputerze  nie mogłam znaleźć eksportowanego  bloga! I proszę się nie śmiać, ale przez to ściągnęłam go w wersji potrójnej. Jak był zapisany podwójnie, to go odnalazłam w odmętach  kompa, ale co z tego, jak w wyszukiwarce na nowym adresie dalej go nie widziałam, więc stwierdziłam, że do trzech razy sztuka, może w końcu pokaże mi się okienko do zapisania i zapiszę go t a m g d z i e j a c h c ę! Figa!  I nie wiem, dlaczego od razu zapisywał się tam… gdzie o n c h c i a ł! . W końcu zaczęłam się śmiać sama z siebie, że toczę tę nierówną walkę i …skopiowałam na pulpit. A z pulpitu to już była prosta droga…tyle że długa :).

Tak więc jestem tu nie tylko ja, ale i moje całe trzynastoletnie pisanie.  Dzięki WAM, bo mnie zmotywowaliście.

DZIĘKUJĘ! :***

 

A teraz ku pamięci:

Na Onecie pisałam przez 13 lat.

Notek opublikowałam 1417, w tym 110 było polecanych przez Onet. Mój blog znalazł się w Loży Kultowej w zacnym towarzystwie :). Wejść na blog w momencie opublikowania ostatniej notki-3011413;  komentarzy 45950. Średnio (w 13 rocznicę pisania) wychodzi jedna notka co 3-4 dni i ponad 600 wejść dziennie. Nieźle :)))) Tak! Wiem, że są blogi z dużo  lepszymi wynikami, ale na mnie i tak te cyferki robią ogromne wrażenie. Ale nie dlatego  je tu zapisuje, żeby na kimkolwiek zrobić wrażenie albo i nie 😉 Pomyślałam sobie, że warto. Ku pamięci.  W końcu pod tymi liczbami kryją się prawdziwi ludzie. Nie chciałabym (statystki się nie przeniosły), aby znalazły się w niepamięci…

A teraz idę spać!

P.S. jeszcze nie oswoiłam się z tym miejscem, więc mogą następować tu jakieś zmiany w miarę upływu czasu.

P.S. 1. Życzyłabym sobie, żeby każdy onetowski blog został przeniesiony i kontynuowany. Żeby z powodu przymusowej przeprowadzki nikt nie zrezygnował z pisania. I  ogromnie mi żal,  że znikną blogi niepisane już od lat, ale jakże ważne.