Kalejdoskop…

W poniedziałek (późnym wieczorem)  posypał się usypiacz. Usypiacz- bo zamiast coś łykać, często męczę wzrok obrazem, a słuch fonią; książka przestała spełniać tę funkcję już dawno temu. Eskalował futurystycznym obrazem w kolorze żółci, pomarańczy i czerwieni. Nawet mi się podobało. Krótko. OM zarządził zakup nowego. Po krótkiej konsultacji, coby sprawniej było, ustaliliśmy, że zapłacę kartą. Własną. Zapomniałam tylko, że mam na niej limit. No cóż, przy kasie mi się przypomniało, jak już transakcję odrzucono. OM rzucił hasło: bankomat albo raty; ja, że do banku. (Jak na złość w telefonie net niedostępny- od soboty rwały się połączenia- żeby wejść wirtualnie i zmienić limit). Czasu nie mieliśmy zbyt dużo, bo wcześniej go zmitrężyliśmy, a oboje byliśmy poumawiani z różnymi fachowcami na konkretne godziny. W banku tasiemcowa kolejka, a bankomat odrzuca kwotę- tu też limit! OM przypomina sobie, że ma w aucie euro, czym mnie wprawił w zdumienie. Nie, że ma, tylko że beztrosko nie trzyma przy sobie. W kantorze kolejki nie ma, a telefoniczne ustalenia z właścicielem dają nam dobrą cenę. Powrót do sklepu „nie dla idiotów” i wte pędy do domu. A przed domem pan w zielonej kamizelce  macha lizakiem, że tą drogą nie przejedziemy; ciężki sprzęt wyjechał na drogę kładąc nam kawałek Unii :D. Przepuścili.  OM przesiadł się w drugie auto i pognał z powrotem, informując mnie, że usypiacza podłączy wieczorem. Po chwili pojawili się umówieni fachowcy, którzy stwierdzili, iż wszystkie pomiary na zewnątrz są w porządku, więc muszą teraz dokonać w wewnątrz. I kolejny raz zasugerowali wymianę rutera. Mimo że, nie tylko on powoduje przerwy w necie.

Wieczorem, późnym,  OM podłącza usypiacza. Ja się ewakuuję co chwilę na dół. Słyszę jak się konsultuje  przez telefon z  mężem siostrzenicy. Poddaje się i dzwoni do fachowca, którego umawia na środowe przedpołudnie, co trochę burzy nasze plany. Ale ja przyzwyczajona i elastyczna, szczególnie że środa to święto OM, więc się dostosowuję :). Pan przyjechał, jak oboje byliśmy w domu. Wziął pilota od usypiacza i go włączył, następnie wziął pilota od dekodera i go również włączył. Naszym oczom ukazał się obraz. Z fonią. O mało co nie udusiłam się ze śmiechu!:D Pan skasował 30 złotych za dojazd :D.

Stwierdzam, że oboje z OM jesteśmy mocno zakręceni ;).

Nie opuszcza mnie wrażenie, że to nie początek ( szkolnych) wakacji, tylko koniec, a przynajmniej środek. Widok  niejednego kombajnu na polu, tylko to wrażenie potęguje.

Pańcio nie ma jeszcze wakacji, bo chodzi do przedszkola. Tak to jest, jak mama pracuje a babcia…choruje. Co będzie w sierpniu, nie wiem.

Siedzę przy stole i coś tam liczę, obok mnie Pańcio namiętnie wycina. Po dłuższej chwili słyszę: babcia, ja mam przerwę, mogę na kanapę? Możesz. Pańcio się przemieszcza, a ja dalej pogrążona w cyferkach.

Babciaa…

Babciaa…

Słucham Cię.

Chodź tu do mnie.

Za chwileczkę przyjdę, tylko skończę.

Baabcia…

Baaabcia…

Słucham.

Chodź do mnie.

A po co ja ci tam potrzebna?

Bo cię kocham.

Bez komentarza! 😀

Jeszcze Tuśka nie zdecydowała- choć się przychyla do tego-  czy Pańcio w wieku sześciu lat pójdzie do szkoły, jak gruchnęła wieść, że znowu będą ośmioletnie szkoły podstawowe powszechne. Zwał jak zwał. W końcu tak naprawdę to program się liczy i kadra. Ja nie ukrywam, że jestem za gimnazjami, dostrzegając ich mankamenty, a raczej argumentację ( niektórą) ich przeciwników.  Plusem podstawowym – subiektywnym okiem- było to, że moje dzieciaki w świat wyruszyły skończywszy 16 lat a nie 15. Rok- w tym wieku- to kolosalna różnica. Ale być może ja się nie znam. Z drugiej strony, obawiam się o program, jaki zafunduje partia rządząca. Wiem, że przeginam, ale oczami już widzę te apele ku czci poległych, którzy wcale nie polegli…ech…I szczegółowe egzaminy z historii…ich historii. Znamienny jest fakt, że minister oświaty dostała świadectwo z oceną niedostateczną od góry do dołu- wystawioną przez nauczycieli i związek. Oczywiście jest to tylko symboliczny fakt, acz wymowny.  Przeraża mnie ogłoszenie daty likwidacji wygaszania gimnazjów bez żadnego programu nauczania. Ma się dopiero tworzyć. Zobaczymy. Ja się tylko boję, że wszystko odbywać się będzie bez szerokich konsultacji i bez ekspertów z dziedziny. Szybko, po to, by tylko coś zmienić. Hmm… zastanawia mnie też, termin ogłoszenia tej „dobrej zmiany”- wakacje! I miejsce- Toruń ;). Ale już nie dziwi pośpiech, bo najważniejsze, to zameldować prezesowi wykonanie zadania i odfajkować kolejną obietnicę wyborczą. Jest szansa stać się kolejną ulubienicą. Z uśmiechem na ustach. Bez konkretów. Za to z konsekwencjami w przyszłości. I to całkiem niedalekiej.

Z zaciekawieniem oglądam i czytam wypowiedzi mieszkańców, ale również polityków z UK, którzy są przeciwni temu, co im zafundowali pozostali na czele z Cameronem. I nie słyszę ani jednego zdania, a nawet słowa, że jest to wina UE i ich przywódców. Abstrahując od tego, w jakim stopniu się do tego przyczynili, to brakuje mi rzetelnego, stanowczego głosu naszego rządu. To co wyczynia  prezes, który na swoich wiecach skupia się tylko na tym, by dokopać Komisji Europejskiej oraz Przewodniczącemu rodem z Polski, jest śmieszne i coraz bardziej straszne.

Zabieram się za Cień góry, kontynuację Shantarama. Ale dopiero jak wrócę z DM, do którego dzisiaj wraz z OM jadę, w różnych celach. Medycznych też, bo przy okazji odbiorę wynik rezonansu, o który jestem spokojna. Bardzo spokojna.

A wieczorem adrenalina podskoczy, wszak „nasi” grają!

Miłego dnia! 🙂

 

 

Kto bogatej i „chorej inaczej” zabroni?…;)

Pogonić 120 kilometrów na kawę do Przyjaciółki i na placka po cygańsku (?), węgiersku(?) do własnej Rodzicielki <3. NIKT!

Intuicyjnie przeczuwałam, że telefon od p. Profesor złapie mnie „po drodze”. Dlatego, przezornie wyciągnęłam go z torebki, a raczej torby, i położyłam w zasięgu ręki. Pani Profesor wczuła się w sytuację, dzwoniąc w momencie, kiedy byłam już na Trasie Z. w moim DM i zastanawiałam się, czy pognać górą, czy doliną. Dostałam informację o widełkach przyjęcia ( 4-8 lipca) i, że w sprawie dokładnego terminu będą jeszcze dzwonić. A wszystko to  (nie dlatego, że mnie kochają ;))  ze względu na przygotowanie techniczne tej piekielnej operacji, które nie jest takie proste. Na koniec usłyszałam, że mam tydzień wolnego, a  do mnie przede wszystkim dotarło, że nie muszę już jechać do szpitala.

Najpierw zadzwoniłam do OM, a potem do Aliś, chcąc wyciągnąć ją na kawę, ale stwierdziła, że szybciej będzie, jeśli ja przyjadę do niej, co też zrobiłam. Pogadałyśmy. Na wesoło. Potem pojechałam do Mam na obiecanego jeszcze w niedzielę placka  z jagnięciną po jakiemuś tam ;). Ciśnienie ze mnie zeszło, i choć dwa razy mierzone, wciąż nie przekraczało  90- górne, a dolne 70. Kawa na drogę była koniecznością. Poruszanie się po DM w czasie wakacji jest dużo przyjemniejsze, gdyż nie ma korków w newralgicznych godzinach. Dlatego cieszę się, że są! Z drugiej strony, intensywnie myślę, gdzie by tu wyjechać, na chwilę. Przerażają mnie tłumy wakacyjne i…słońce. Szczerze mówiąc, to właśnie miasto  mi się najbardziej jawi przyjaźnie w obecnej sytuacji. Żałuję tylko ( żartuję), że Misiek wynajął już swoją kawalerkę, bo miejscówka w punkt; przed bulwary, obok Wały ( a w dole rzeka płynie), za Zamek i wokół dziesiątki pysznych restauracyjek 😀 Nie wiem, może coś wymyślę, ale na pewno w domu nie będę siedzieć przez kolejne trzy dni ( potem są goście), nawet jeśli miałabym tylko wyjeżdżać na jeden dzień i wieczorem wracać. Potem znowu leczenie mnie wymiksuje, więc nasiedzę się i należę się…Z drugiej strony…OM mnie ciśnie, żebym coś znalazła, a mnie się daleko ( góry) nie chce jechać, zaś komfortowa miejscówka położona w lesie, 50 metrów od morza prawie niemożliwa, bo trzeba byłoby zmieniać pokoje. Niby żaden problem…ale kiedy wyjazd tylko na dwie noce…Kurczę, chyba sama nie wiem, czego chcę.

Jestem po lekturze „Onkolodzy, walka na śmierć i życie”. To zbiór wywiadów z lekarzami. Zainteresował mnie jeden z nich, przeczytany wcześniej, nie pamiętam gdzie, ale na pewno w wersji drukowanej. Dlatego zakupiłam książkę i nie żałuję, choć   książek o skorupiakach z reguły nie kupuję i nie czytam. Bardzo, bardzo dawno temu, kiedy miałam naście lat, przeczytałam zbiór opowieści chorych na raka. Moja Mam tę książkę zakupiła po tym, jak sama zachorowała, więc z automatu przeczytałam. Dawno, dawno temu pożyczona już nie wróciła. I dobrze, choć pamiętam, że była wzruszająca i …budująca.

 

Drżę na samą myśl, że prezes suwerena przebiera nogami, żeby naprawiać Unię, bo się popsuła… z winy Tuska. Serio!

Wyjście bez wyjścia z wyjściem ;)

Czwartek i piątek zabarykadowałam się w domu, nie wyściubiając nawet nosa na zewnątrz. O dziewiątej rano już wszystkie okna były pozamykane, a na górze opuszczone żaluzje zewnętrzne. I tak do mniej więcej dwudziestej. O tej godzinie budziłam się do życia, a napędem było powietrze :). Przeżyłam, bo na dole temperatura nie przekraczała 25 stopni, kiedy na zewnątrz było 35. Praktycznie nie włączałam gazu, unikając też TV oraz kompa. Większość czasu spędziłam, czytając książki, zerkając co chwilę na zegar; z utęsknieniem czekałam na godzinę W- wyjścia na powietrze ;).

Tak mnie zajęło przetrwanie upałów, że o wyjściu UK z UE dowiedziałam się grubo po południu. Szczerze mówiąc, myślałam, że się nie ziści. Mam wiele obaw z tego powodu, ale nie będą o nich pisać.

Sobota zapowiadała się burzliwie, nie tylko w pogodzie. Czekałam na tę atmosferyczną, bo po południu proszony grill podwójnie imieninowy. Burza przyszła w czasie  meczu. Jeszcze zanim przyszła, zerwało się WiFi, a potem przerywało połączenia sieci komórkowej, której zresztą nieprzerwanie dzisiaj nie mam. WiFi odzyskałam niedawno. Nie byłam zła na burzę, wręcz przeciwnie. Mogłam wychodzić na taras i nałykać się rześkiego powietrza, z nadzieją, że po burzy słońce już nie wyjdzie; grill wystarczył jako potencjalne źródło ciepła.  I  się ziściło :). Do stołu usiedliśmy podbudowani wygraną, co niektórzy w anturażu kibica ;).  Kolejne burze krążyły wokół nas, ale nie przyniosły nawet deszczu, no może taki ledwo, ledwo…Za to ja wywołałam burzę przy stole pytaniem o rzuty karne. A mianowicie, czy te po dogrywce są ujęte w statystyce goli. O matko! Burza z piorunami to pikuś, bo każdy pan -i nie tylko- wiedział swoje i argumentował dobitnie i głośno. W końcu widząc, że dyskusja zażarta i zacięta, zasugerowałam: może tak dla uspokojenia o polityce? Wszyscy jednym chórem: Nieeeeeeeeeeee!!! Jak zwykle spór rozstrzygnął Wujaszek Google. Wróciłam późno, z garnkiem gołąbków w prezencie, zmęczona, ale nie mogąca zasnąć. Miałam się wcześniej ewakuować, ale dawka śmiechu i powietrza przytwierdziła mnie do siedziska. A potem krążący po okolicy policyjny radiowóz. Jak to ja, byłam bez żadnych dokumentów; nie chciałam ryzykować mandatu. (Ostatnio jadąc do DM już na trzynastym kilometrze zorientowałam się, że nie mam dokumentów auta. Wracając na drugi dzień przez ŚM, i w momencie, kiedy potrzebny był mój dowód, zorientowałam się, że owszem, dokumenty od auta mam, za to ani dowodu ani prawo jazdy). Udało się!

Jutro wybieram się do DM. W celu wywiadowczym. Cisza w eterze zaczyna mnie niepokoić, bo dziwne jest to, że przez cztery dni robocze nie udało się ustalić terminu. Z drugiej strony przyczyna może być banalna ( wolnienie chorobowe lub urlop), ale wydaje mi się niepoważne, że nikt mnie jeszcze nie powiadomił. Czekam na telefon i nie jest to czekanie przyjemne, szczególnie że nic nie mogę zaplanować. Wolałabym już wiedzieć, a nie żyć tak w zawieszeniu.

Miało być inaczej…

Miałam sobie dziś pospać. Bez budzika, bez umówionych wizyt, badań, i…fachowców. Bez tej natrętnej myśli: jaki dziś dzień, co i gdzie mam zrobić. Ostatnio często się budziłam przed albo wyrwana ze snu sygnałem z telefonu, z lekkim niepokojem…o logistykę moich działań. Dziś miało być inaczej, szczególnie że wczoraj  z DM wróciliśmy po 23. I padłam. A dziś ze snu, bladym świtem wyrwała mnie…kosiarka! Zanim wkurzyłam się na sąsiada, to pomyślałam, że może to nasza trawa  jest koszona…więc hałas od razu jakby mniej uciążliwy się zrobił ;), ale nie! Skubaniec  Sąsiad na złość  dodatek zaczął kosić pod naszymi oknami, oddalając się z upływającym czasem, co już nie było takie hałaśliwe. Tyle że, ja już w tym momencie  totalnie rozbudzona piłam kawę…Tak że tak…

Zdrzemnij się na MR, to potem będziesz mogła sobie coś poczytać- cytat z FB 😀 Bardzo, bardzo chciałam się zastosować do rady!  Trochę zaskoczona, że p.Pielęgniarka oprócz  założenia mi wenflonu na podanie kontrastu, daje mi…zatyczki do uszu, ostrzegając, że będzie głośno.  Pan Operator  objaśnił jak mam się położyć: co z głową, nogami, rękami i…tu mają zwisać piersi…Żeby jeszcze było, co zwisać…No nie, implanty?…A mówiłam, że nie wiem, co ja tutaj robię ;). * Uprzedzono mnie, że badanie potrwa pół godziny; p.Operator zapytał się, czy przykryć mnie kocykiem, bo tu jest zimno. Ochoczo potwierdziłam, bo obawiałam się, że mogę  zacząć trząść się jak galareta i  nie opanuję tego. Przez sekundę pomyślałam, że może jednak uda  się zastosować do rady i odpłynę…Taaa… Odpłynęłam, a raczej popłynęłam w rejs okrętem w czasie remontu i co rusz wpływającym do portu. Odgłosy, jakie wydawała ta maszyna, są dla mnie nie do opisania. Walenie młotem tuż nad głową a zaraz po tym ryk syren, tudzież cała gama innych,  z czego najcichsze i najprzyjemniejsze było brzmienie podobne do ukelele. I tak przez całe badanie. Ciemno, ciepło i …bardzo głośno. Nie dało się odpłynąć, za to spłynął mi tusz z rzęs…Także tak. Wynik ma być za tydzień.

A teraz o innym wyniku- niemedycznym. Trudno siedzieć cicho, jeśli „dobra zmiana” bezpośrednio w nas uderza. Od początku byłam przeciwniczką 500plus- w takiej formie, jaką to rządzący uchwalili. Dostrzegając wiele patologii tego rozdawnictwa.  W ogóle mam krytyczny stosunek do wszelkiej udzielanej przez państwo pomocy, bo mam wrażenie, że tam gdzie jest ona faktycznie potrzebna, to nie ma jej wcale, albo jest udzielana niewystarczająco, a beneficjentami bywają osoby/rodziny, delikatnie mówiąc niezasługujące na taką pomoc. Mam duże przekonanie, że są marnowane ogromne pieniądze. Ale! Do rzeczy… OM ostatnio był w PUP i tam się przy okazji dowiedział ( od dobrej znajomej), jak sztandarowy projekt rządzących przyczynił się do wzmożonej pracy urzędu. A mianowicie, ostatnio realizowali duży projekt odnośnie prac interwencyjnych, wykorzystany w stu procentach. Odkąd zaczęły się wypłaty z racji 500+, ludzie zatrudnieni do tych prac, przynoszą wnioski o rezygnację…z pracy. I nic z tym nie da się zrobić, a dziewczyny w urzędzie mają huk roboty, żeby to wszystko …poodkręcać. To, że nie ma ludzi do prac sezonowych, to trąbią już w całym kraju! Ale!  Od nas odeszła dziewczyna z kilkuletnim stażem, bez pardonu mówiąc, że w ten sposób  dostanie na pierwsze i drugie dziecko plus kuroniówkę, więc po co ma  pracować? Nawet jeśli bilans dużo niekorzystny, to jednak dostanie pieniądze…za nic. A później się zobaczy…Ręce opadają, jak się słyszy takie rozumowanie. Ale co gorsza, ono nie wzięło się znikąd. Dziewczyna zwyczajnie pozazdrościła innym na wsi, co to biorą kasę od państwa i nie muszą pracować. Bo wbrew temu, co gada rząd,  i sami sądzimy, nie ma aż takiej biedy…W wielu przypadkach te pieniądze nie będą dodatkiem, ale zastąpią pensje. I nie mam na myśli żadnych rodzin patologicznych, gdzie konsumpcja tych pieniędzy z góry jest przesądzona, a żadna praca tych ludzi się nie ima.

A miało być tak pięknie, a… będzie coraz gorzej!

Idą upały! Się miejcie i się chłodźcie jak najczęściej 😉

 

*To były oczywiście żarty. Muszę to napisać: Z implantami czy nie, cycki trzeba badać!!!

Odpryski szpitalne…

Aktualności:

Jak to u mnie: czekam. Czekam na telefon odnośnie terminu zgłoszenia się na Chirurgię. Skierowanie mam, krew spuszczona. W poniedziałek podczas wizyty u p.Profesor  nie udało się ustalić terminu, bo p. Chirurg był nieuchwytny; pewnie stał przy stole operacyjnym i ciął oraz wycinał.

Odpryski:

Pani Starsza, która była moją szpitalną współtowarzyszką przez kilka dni, a której usta się nie zamykały nawet wtedy, kiedy spała, opowiedziała wiele historii, których wysłuchałam jednym uchem, ale coś tam zostało. Pani Starsza miała awersję i do komunistów, i do księży, choć tych drugich nie wrzucała do jednego worka. Pani, najgorsi, to byli Ruscy, Niemcy  jak wpadli, to zabrali krowę, kury, a ci ( tu padło przekleństwo) zabili konia, nagotowali jakieś strawy i kazali jeść. Konia, rozumie pani? Trauma pozostała, więc co złe, to były prezydent Kwaśniewski- tak w skrócie można byłoby opisać poglądy Starszej Pani na naszą współczesną rzeczywistość. Nowej władzy daje szanse. Nie podejmowałam politycznych dyskusji, bo jeszcze by mi wszy pękły, ale niewinnym głosem zapytałam, czy wie jaką kasą rządzący obdarowali ojca dyrektora. Nie wiedziała i wiadomość ją jakby zaskoczyła. Niemiło. Bo do księży miała awersje za ich pazerność, obłudę i niemoralność. Dlatego do kościoła chodzi rzadko- jak sama powiedziała- bo modlić to ona może się wszędzie. Dlatego, gdy odwiedził nas szpitalny ksiądz, to na jego zaproszenie do kaplicy, odpowiedziała: dziś wychodzę, więc wieczorem pójdę do swojego kościoła. Minęła się z prawdą, w drugiej części- a ja się uśmiechnęłam, bo jak widać, Starsza Pani  nie zdobyła się na szczerość ;).

A mnie tak naprawdę zastanowiło jedno: jeszcze żaden (?) szpitalny ksiądz nie zapytał się, czy chora osoba nie ma potrzeby porozmawiania- nie mylić ze spowiedzią. A zaproszenie do kaplicy= taca. I w ogóle ostatnio księża nie mają czasu dla swoich parafian, no chyba, że w godzinach otwarcia parafii, które są w określonych dniach i godzinach. Skąpych. A przecież ich służba ( bo to jest służba) wymaga dyspozycyjności. Podobno.

W dniu mojego wyjścia, na miejsce Starszej Pani, przyszła inna, również starsza ode mnie Kobieta. Kobieta miała w sobie ogrom  pretensji do Pana Boga, nawet nie o siebie, ale o całokształt. I dała im upust. Wciąż zadawała pytania, dlaczego? Z racji tej, że coś dużego siedziało jej na wątrobie, a kolejne badanie niczego nie potwierdzało ani nie wykluczało, wkurzało ją to, iż diagnostyka trwa tak długo, bo ona i tak wie, co jej jest. Wkurzał ją jej własny mąż, co to nagle zrobił się nadopiekuńczy i nadskakiwał, aż do obrzydzenia, a ona tego nie lubi. Wie pani, nigdy żeśmy sobie z dzióbków nie pili, a tu teraz takie karesy. Ja nawet do tej pory  ani jednej łzy nie uroniłam, a on wraz z córką pochlipują po kątach, myśląc, że tego nie widzę.

Nie jestem psychologiem, ale wyczułam, że to tylko „dobra mina” do złej gry, jak to mówią. Dlatego w skrócie opowiedziałam jej moją historię ze skorupiakiem. Ile lat trwa…Kobieta szeroko otworzyła oczy, i kolejny raz poddała pod wątpliwość istnienie Boga. Uśmiechnęłam się, i odpowiedziałam, że wiara pomaga, niekoniecznie w to, co podaje nam chrześcijańska religia, bo ją stworzyli ludzie, jak każdą. I nie warto zadawać pytań dlaczego, kiedy i tak nie uzyskamy na nie odpowiedzi. Warto skupić się na tym, że mimo choroby, przeciwności losu, wciąż darowane jest nam żyć. I na tym życiu, a nie na pretensjach warto się skupić. Po co wygrażać Bogu, jeśli jego istnienie się kwestionuje?

W ostatnich tygodniach dotarło do mnie, że robię wrażenie na innych, a ściślej pisząc- nie ja, tylko moja historia chorowania i jej dokumentacja.  Wcześniej jakoś to do mnie nie docierało, bo nie postrzegłam się za męczennice i wciąż zresztą się tak nie postrzegam.  Zaczęło się od słów samego lekarza, który jeszcze przed ostatnią operacją, stwierdził, że sporo przeszłam. Na skierowaniach, przynajmniej na tych na badania, na które zawsze jest jakiś czas oczekiwania, oprócz kluczowego słowa „pilne” w różnych kolorach, znajduje się krótki opis, który wcale nie jest krótki.  i chyba robi wrażenie; mutacja, wyszczególnione skorupiaki i stan po…oraz ostatnie usunięcia…Budzę chyba litość…więc mimo że nie mam karty DiLO, to jakoś panie w rejestracjach robią, co mogą. PT stwierdziła, że to nie jest litość, tylko empatia. I chyba ma rację.

I oby takich empatycznych ludzi na swojej drodze ( szczególnie tej trudniejszej) każdy z nas spotykał!

Państwo kontra Kościół, czyli pić czy nie pić…

Państwo, czyli nasi rządzący dumają nad tym, czy w czasie ŚDM  nie wprowadzić prohibicji. W kontrze do Kościoła, bo jakoś ten o prohibicji nic nie wspomina. I chyba dobrze to  o nim świadczy, wszak to jest specyficzne święto, gdzie każdy młody człowiek powinien  sprawdzić  się w swej wierze, pobożności jak również trzeźwości. Z drugiej strony, Państwo nie uznając ŚDM jako imprezy masowej, nie bardzo ma instrumenty, by taką prohibicję wprowadzić. Ale! Może pan Zbyszek coś wymyśli. Pytanie tylko, czy zechce się narazić Kościołowi? 😉

Dziwne wcale nie jest, że ŚDM nie są  imprezą masową, mimo że wciąż szacuje się  około 2 mln uczestników. Nie jest, bo gdyby były uznane za takową, to wtedy koszty takiej imprezy w całości musiałby ponieść organizator. A tak Państwo może dorzucić ze 190 mln z budżetu centralnego, kilkadziesiąt milionów dorzuci miasto Kraków, a resztę pokryje organizator. Pozornie, bo rządzący znajdą sposób, aby Kościołowi te „straty” zrekompensować. Tylko czy sami nie popłyną z długami z tego powodu, bo jak się okazuje, to organizacja wszystkich poprzednich Światowych Dni Młodzieży wiązała się z ogromnymi stratami finansowymi, idącymi nawet w setki milionów dolarów. Według mnie wszystkie koszty powinien ponieść Kościół łącznie z Watykanem. Państwo i tak już ponosi koszty w związku  z zapewnieniem bezpieczeństwa. Oczywiście Kościół może, a nawet powinien szukać sponsora, tyle że niekoniecznie w sektorze państwowym.

Nie chcę dywagować nad sensem organizacji czegoś, co narazi na straty nie tylko Państwo, ale i samego organizatora- Kościół. Bo oprócz aspektów finansowych są przede wszystkim te duchowe. Być może  one przeważają wielokrotnie. Być może zaprocentują. Serio. No może prawie serio. Ale już na serio: zawsze jak oglądałam relacje w TV z tych dni, to widząc  radość tak wielu młodych ludzi, również i mnie się ona udzielała. No cóż, ja się szybko wzruszam…Z drugiej strony, jak sobie pomyślę, gdyby te setki miliony, zamiast w igrzyska to na chleb poszły…Dla młodzieży…To szerzej się uśmiecham. No cóż, bardziej  praktyczna niż uduchowiona jestem, chyba.

Trudno też nie brać pod uwagę…wzmożonego zagrożenia terrorystycznego, kiedy w kraju odbywa się taka masowa chrześcijańska impreza. Tym bardziej, gdy minister obrony jest p. M.- człowiek przez wielu postrzegany jako niezrównoważony. Jego różne wypowiedzi powodują różne atrakcje- reakcje. Innymi słowy, drażni lwa. Niejednego! Ja rozumiem, że powinniśmy solidarnie włączyć się w walkę z ISIS, jako sojusznik natowski, bo w końcu terroryzm to sprawa wspólna, ale…Ogłaszając z pompą, że Polska wysyła dwa kontyngenty (nieważne, że tylko z misją szkoleniową) do walki z ww. przed czekającymi nas ŚDM, uważam za mało roztropne…

Ciekawa też jestem, jak Państwo i po części Kościół ustosunkuje się do słów papieża Franciszka, który od samego początku głosi, że uchodźców należy przyjmować i im pomagać, uważając, że osoby nieprzyjmujące potrzebujących nie są chrześcijanami. Jak wiadomo, w tej kwestii mocno zgrzyta…W końcu według niektórych ( bardziej boskich od papieża), chrześcijaństwo nie polega na tym, by być dobrym człowiekiem. Hmm…

Co się kryje za słowem „piekielna”…

Bardzo agresywna chemia, która podana bezpośrednio do żyły, zabiłaby każdego.

Piekielna jest również dzisiejsza pogoda, choć cytując pewnego ojca  pewnej babci z książki „Babcie i Aniołowie”, to: lepsza zła pogoda niż żadna albo każda pogoda jest piękna, tyle że inna :D. Lało, lało, lało i wciąż leje gdziekolwiek dziś jestem. Nawet na moment nie przestało. Lepiej jednak tak, nawet bardzo intensywnie, niż słońce, a potem nawałnice burzowe. Ale! Do rzeczy…

Tym razem OM, wpuszczony przez uprzejmego Ochroniarza, który upewnił się, że OM nie ma zamiaru przebywać wraz z autem na terenie szpitalnym dłużej niż kilka minut, dowiózł mnie pod budynek G, pod same drzwi,  i zaraz odjechał do mieszkania, by się zdrzemnąć. Najpierw miałam wizytę u p. Chirurga, a potem miałam czekać na konsylium- wszystko odbywało się w tym samym miejscu, tylko w innych gabinetach. Pan Chirurg od razu mi przypadł do gustu ;). Fajowy! Serio! Od razu było widać i czuć, że  Ześwirowany ;). Objaśnił mi, co i jak: Brzuch mi rozetną jak nigdy przedtem, choć przedtem miałam dwa razy w poprzek ( dzięki temu mam dwoje kochanych dzieciaków) i dwa razy w pionie; to jednak będzie długaśne rozcięcie. Następnie wytną wszystkie guzki jakie tylko zobaczą, zostaną najwyżej takie 3 milimetrowe. Następnie brzuch zaszyją, ale zostawią cztery sączki, przez które wprowadzą bardzo agresywną chemię podgrzaną do 42 stopni.  A potem…a potem mnie wybudzą. Pan Chirurg powiedział, że to jest najnowsza metoda jaką mogą w  tej chwili mi zaproponować. I że można ją powtórzyć. I tego się czepiłam jak rzep, bo jeśli tak, to szanse przeżycia są! ;). Pan Chirurg, jak zobaczył, żem zmutowana to: dzieci zrobiły badania? W odpowiedzi usłyszał, że córcia już po prewencyjnych operacjach. Pokiwał z uznaniem głową i stwierdził, że tak trzeba. Na ten czas. Bo medycyna idzie do przodu. Ja też  w sumie się doczekałam…Na koniec uścisnęliśmy sobie dłonie.

Potem czekałam na przekroczenie progu, by stanąć przed oblicze szanownej komisji. Pytanie tylko po co? A wiem! Po to, by p. Profesor usłyszała przy świadkach, że wiem, iż moja choroba jest nieuleczalna, a leczenie agresywne. Wiem.  To wszystko, bo o reszcie, czyli, co dalej i kiedy, dowiem się w poniedziałek. Albo i nie. W każdym razie w poniedziałek mam być w poradni.

Życie jest nieuleczalną chorobą, często leczoną agresywnie- to cytat z Bani (nie mylić z epem ;p). Dokładnie tak! A tak naprawdę, to jaka to choroba, wiedziałam już w dniu zdiagnozowania- prawie 8 lat temu- a potwierdziły to wyniki hist. Nie położyłam się jednak i nie czekałam na bukwico, tylko robiłam swoje. I dobrze mi szło :D.  Nie jestem niczym zaskoczona. Jestem trochę przerażona, a ściślej mówiąc, będę. Będę, jak będę szła do szpitala. Tak na szybko kalkuluję sobie, że nie mam nic do stracenia – oprócz życia, a do zyskania- czas. A OM już w aucie powiedziałam, że muszę zaryzykować, bo przecież chirurdzy onkolodzy muszą się na kimś doskonalić. Im więcej i częściej będą taką metodę stosować, tym nabiorą większego doświadczenia i pomogą większej liczbie osób.  O!  I to jest moja polityka- logika.
Dzięki za trzymanie kciuków i wysyłanie dobrych myśli. To jeszcze nie koniec, bo najbardziej będą one potrzebne w dniu całej tej piekielnej operacji. Ale na razie można poluzować :). Dziękuję!
Miłego weekendu!  🙂
P.S. Wczoraj nie chcąc się denerwować, nie oglądałam meczu stulecia 😉  a serial o Ludwiku XIV ” Wersal. Prawo krwi”. Krwi było dużo, więc w stresujących momentach (3) przełączałam na mecz, by upewnić się w bezbramkowym wyniku, zobaczyć jak nasz bramkarz pięknie obronił bramkę,  zdenerwować się „setką” (nie wiem którą) Milika i obejrzeć ostatnie półtorej minuty meczu- zamykając oczy przy rzucie wolnym Niemców i z ulgą wysłuchać gwizdka kończącego mecz. Uważam, że stres zminimalizowałam do minimum :D.

Zakaz jakichkolwiek planów!

Ja to u mnie…już mi się marzyły te z rzędu cztery dni bez…A tu figa z makiem. Jutro gnam do DM!

Zadzwoniła p. Profesor w momencie, kiedy telewizor ryczał w sypialni, fachowcy walili w dach, a ja w łazience zabrałam się do sprzątania- bo ktoś musi! Cud, że usłyszałam dzwonek w telefonie. Pani Profesor  od razu z zapytaniem: Czy pani wie, że jutro ma się stawić na komisji? Nie wiem. Oj, to dobrze, że dzwonię. Profesor poinformowała mnie, że obejrzała TK i uważa, że ten typ leczenia będzie dla mnie korzystny. Dlatego z całą dokumentacją skserowaną dla niej i chirurga  mam się jutro zgłosić na konsylium, i dostanę termin i dalsze wytyczne. Także tak!

Trzymajcie  wszystkie kciukasy- u nóg również, jeśli tylko możecie!

Miejcie się!

P.S. Przebieram się odpowiednio, i ze sprzątaczki przeobrażam się w biurwę kserującą tomy papierów. Pani Profesor zażyczyła sobie dwóch teczek. Będą żółte w kratkę ;D

Edit.

Ciężka jest praca biurwy kserującej…Przez trzy godziny i 24 minuty bez jedzenia ( maliny się nie liczą ) i picia kserowałam, kserowałam, kserowałam…A to tylko pobyty w szpitalach związane ze skorupiakiem i badania newralgiczne. Bo pomiędzy, z czasów kiedy wszystko było okej, to chyba im nie są potrzebne? Inaczej skończyłoby się na walizce, a nie na teczkach…

Czy kolor teczki ma znaczenie? ;)

W ramach wstępu: Kto zajrzał do komentarzy pod poprzednim postem, to mniej więcej wie :).  Z góry uprzedzam, że będzie długo i nudnie ;).

W drodze do DM prześladowały mnie dwie rzeczy: myśl, że zapomniałam o teczce i deszcz. Nieustająco, choć dobrze wiedziałam, iż zielona teczka jest w walizce, bo ją tam własnoręcznie wsadziłam dzień wcześniej- dlatego, wolę pakować się w dniu wyjazdu, tuż przed, wtedy mam większą pewność pewności ;). Co do deszczu, to prześladował mnie cały dzień.

Taksówką- tradycyjnie ( drugi raz już można zaliczyć do tradycji)- podjechałam pod budynek G,  gdzie- chyba też już tradycyjnie- pogonili mnie kurcgalopkiem do budynku C. A tam, ta sama Pani co w piątek, na mój widok ożywiła się i spanikowanym głosem oznajmiła: Ale ja nie mam żółtych teczek. Na co ja w myślach: a ja żółtych papierów; zaś głośno: Jak dla mnie może być zielona. I Pani skądś wyciągnęła zieloną:D. I mogła przystąpić do założenia mi karty, co polegało  tylko na wypełnieniu przeze mnie druku upoważniającego osobę w razie „Wu”, i opisaniu teczki moimi danymi personalnymi przez Panią. Po tych czynnościach udałam się już z dwiema zielonymi teczkami pod gabinet p. Profesor- oczywiście w budynku G.

Pani Profesor- bardzo sympatyczna- najpierw zagłębiła się w dokumentację, po czym stwierdziła, że chce więcej. Więcej zostało w domu- nomen omen w żółtej teczce!  Przy kolejnej wizycie mam dowieźć, a co mogłam to z pamięci. W jakimś momencie, podczas badania, stwierdziła, że w sumie, to tak wiele chemii nie miałam. Trzy razy sześć, czyli osiemnaście– odpowiedziałam, myśląc, że może p. Profesor coś pominęła. Tylko się dziwnie uśmiechnęła. Tak sobie wykombinowałam, że to na plus, bo leczenie chemiczne ma ograniczenia- żeby nie zabić: człowieka, nie skorupiaka. A potem ( już w mieszkaniu), że to na minus, bo być może ta „piekielna metoda”, nazwana przez p.Profesor rozległą operacją, to ostateczność- po niej już tylko mogiła. No i przestałam rozmyślać ;). Jak już pisałam w telegramie, z gabinetu wyszłam ze skierowaniem na TK,  na rezonans moich implantów i na markery; wszystko w trybie pilnym, szczególnie TK. Z wynikami stanę na” kominie” – własna nazwa zastosowana przez p. Profesor :).

Jak tylko wyszłam, to znowu kurcgalopkiem do budynku C, aby tylko nie zastać zamkniętego okienka do rejestracji, bo już było późno. Na szczęście to było całkiem inne okienko niż poprzednie, i inna Pani. Wzięła ode mnie skierowanie, na którym słowo pilne kuło w oczy na zielono oraz inne znaczące słowa i cyfry podkreślone zielonym markerem, i zaczęła wzdychać. Po chwili mamrotać i jęczeć: nie ma, nie ma, nie ma, nawet 5 minut nie ma, jakaś nienormalna, nie mam gdzie wcisnąć…Długo to trwało, a ja stałam w napięciu i czekałam, choć z hukiem  opadło mi wszystko, kiedy w końcu odezwała się do mnie bezpośrednio: Pilne to terminy miesięczne. ( Profesor zaznaczyła, że prosi w tym tygodniu). Już byłam pewna, że nic z tego nie będzie, gdy Pani wciąż mamrocząc, że nie wie jak oni to zrobią, i co z nią zrobią, ale wpisuje mnie na środę na 8. rano. Podziękowałam i…zaszkliły mi się oczy. Jakoś się ogarnęłam, ale upust łzom dałam w mieszkaniu. Przy Mam. Rozwaliła mnie pogoda i własna temperatura-37,7. Poczułam się zmęczona tą nierówną walką. Przez moment. Tyle że, takie momenty pojawiają się coraz częściej. No cóż, nici z lodów na osłodę, ale spałaszowałam fasolkę szparagową i na deser theraflu. Nawet nie miałam sił dzwonić do moich Dziewczyn. Przyszedł tylko Misiek, a wieczór spędziłam na wirtualnej rozmowie z Bliską :).

We wtorek od rana rozbijanie się taksówkami po całym mieście, zaopatrzona w prowiant przez Mam. ( Jeżdżąc taksówkami oszczędzam czas na poszukiwanie miejsca do parkowania oraz mam możliwość wjazdu na teren szpitala, co bywa zbawienne). Efekt: kreatynina w normie i odebrana po półgodzinnym czekaniu, bo poprosiłam na cito; RM umówiony na przyszłą środę, bo trzeba odczekać tydzień po TK- oczywiście za kasę a nie na Kasę Ch., bo na NFZ pilne, to druga połowa lipca; moja p. Doktor powiadomiona co aktualnie porabiam- dzięki uprzejmości pacjentek, które wpuściły mnie bez kolejki, a ja im ukradłam tylko minutę; markery zrobione w laboratorium, dzięki uprzejmości p. Pielęgniarki, bo podobno z poradni onkologicznej to robią w budynku G i przynoszą do budynku I- nie dałam się wrobić, by w kolejnym dniu ganiać od budynku do budynku, bo informacja szwankuje.  Z ulgą opuściłam teren szpitala i pojechałam do mieszkania. A tam, zaraz przyszła do mnie Aliś, OM dojechał- przywiózł mi żółtą teczkę, bo przecież na TK życzą sobie płytek z poprzednich badań- pobył i pojechał, a wieczór tradycyjnie spędzony w towarzystwie PT :).

Środa, czyli dzisiejszy dzień, to moje wielkie zaskoczenie i jeszcze większy banan na ustach. Przede wszystkim dlatego, że po dwóch deszczowych dniach obudziło mnie słońce. Tradycyjnie taksówką pod szpitalny budynek, tym razem C. Tam wręczono mi moje papiery rejestracyjne w dużej kopercie i skierowano do budynku M, który tak naprawdę okazał się budynkiem L, tylko z drugiego końca. Miałam ustalone badanie na godzinę 8.10, a już o 8.03 byłam po wszystkim- w szoku. Przyzwyczajona, że na TK trzeba się przygotowywać co najmniej godzinę, wypijając litr wstrętnej anyżkowej wody, zostałam zaskoczona tym, że od razu po wkłuciu wenflonu, zaproszono mnie na badanie. Oszołomiona szybkością, dopytywałam się o kontrast w wodzie, na co usłyszałam, że pić to będę, ale po badaniu. Badanie odbyło się z prędkością światła, i nawet nie zdążyłam odczuć lewej ręki, która zawsze sprawiała mi problem przy takiej okazji. Dopiero na poczekalni, czekając zalecone 20 minut na usunięcie igły, dowiedziałam się od pacjentki, że w tym szpitalu mają najnowocześniejszy tomograf w całym DM. Także tak. Mam porównanie ile czasu zostało zaoszczędzone, a przez to ilu pacjentów więcej można obsłużyć, jak szpital posiada odpowiedni sprzęt.

Po, już nie kurcgalopkiem a spokojnym spacerem, wystawiając łeb do słońca, udałam się do budynku G. (Nie wiem ile hektarów zajmuje ten szpital, ale co się człek nachodzi pod górę i z góry,  to jego). Tam prosto do Koordynatorki i mówię: Dzień dobry, p. Profesor prosiła, żeby za pośrednictwem pani, w dniu mojego badania TK zostawić informację, że się badanie odbyło. Na co Koordynatorka poprosiła moje nazwisko, wklepała w komputer i po chwili odkrywczym głosem ( ciut pretensjonalnym) rzekła: Ale opisu jeszcze nie ma.- I spojrzała na mnie. Uśmiechnęłam się krzywo, a głos nie chciał się wydobyć ( chyba znowu mi coś opadło); pani się gapi na mnie i w końcu zajarza: uśmiechając się i mrucząc, bierze karteczkę i pisze. Dziękuję i wychodzę. Po drodze kupuję drożdżówkę- muszę się osłodzić ;).

Po pięciu minutach od wejścia do mieszkania pojawia się OM. Ma kila spraw w DM. Zabiera mój bagaż, a ja zostaję i odpoczywam. Nigdzie się nie spieszę, a wizja czterech dni z rzędu bez lekarzy, badań, szpitali…wydaje się obiecująca i w zasięgu…

Wracam w oberwaniu chmury już na rogatkach DM; przez całą drogę leje z różną intensywnością. Rusztowanie wciąż stoi, choć już z tej strony roboty na dachu są skończone. Z drugiej się nie posunęły nawet o centymetr z powodu deszczów.

Jestem w domu :).

Wstawiłam wodę, bo jedzie do mnie LP- stęskniona, bo  zeszły tydzień,  włóczyła się po wyspie gorącej, beze mnie! 😀

 

 

O przyjaźni słów kilka…

Przyjaźń to temat rzeka, bo ile osób, to tyle spojrzeń, doświadczeń, przemyśleń…

W przyjaźni egoizm się nie sprawdza. Nie można zapominać, że przyjaciel to też człowiek, który ma swoje życie prywatne, zawodowe, swoje problemy, swoje potrzeby i… czasem popełnia błędy. Dlatego w przyjaźni ważne jest zrozumienie, akceptacja, ale i wybaczenie.

Prawdą jest, że przyjaźń wymaga nieustającej pielęgnacji, uważności, oddania. Obustronnej. Dlatego pokusą jest dać jej zwiędnąć albo w emocjach zerwać łączącą linę, jeśli jedna ze stron nie kwapi się do tego wysiłku. Bywa też, że wystarczy jakieś jedno wydarzenie, moment, w którym przyjaciel nas opuszcza; coś, czego nigdy byśmy się nie spodziewali…

Opowiem dwie historie, które mogłyby mieć całkiem inne zakończenie, gdybym swojego czasu takiej pokusie uległa.

Kiedy po raz pierwszy zaatakował mnie skorupiak, nie było przy mnie PT. Wszyscy zadawali mi o nią pytania, mocno zdziwieni i zaniepokojeni. Otoczona przyjaźnią i miłością wszystkich bliskich, skupiona na walce z wrogiem, nie bardzo rozumiałam tego faktu, ale intuicyjnie czułam, że za nieobecnością PT kryje się ważny powód; i nie jestem nim ja, ani mój skorupiak. Szczególnie że jakieś dwa miesiące przed moją diagnozą były niepokojące symptomy, że w jej życiu prywatnym nie najlepiej się dzieje. Oddzielone 120 kilometrową odległością, na łączności tylko stacjonarnych telefonów, nie miałyśmy  możliwości bliższego kontaktu. Nie, bo choć zaprzyjaźni byliśmy rodzinnie, to wyczuliśmy, że potrzebują czasu na poukładanie swoich relacji. Dlatego nie było we mnie żadnych pretensji, nie pielęgnowałam w sobie żalu, nie zadawałam pytań. To trwało 3-4 lata. Przez ten czas miałyśmy jakiś sporadyczny kontakt telefoniczny, jakieś spotkanie w DM, ale bliskość odbudowałyśmy dopiero wtedy, gdy PT na nowo poukładała sobie życie osobiste. Nieraz jak wracamy do tego czasu, to ma do siebie żal, bo uważa, że powinna być wtedy przy mnie. Znając powód i cały przebieg tego, co się wtedy wydarzyło, przez co przechodziła- ja tak  do końca nie uważam. Uważam, że chcąc ratować- co się nie udało uratować- w tamtym czasie trudno było postąpić inaczej. Z prostego powodu: była oderwana od rzeczywistości. Straciła kontakt prawie ze wszystkimi. To się zdarza.

Może ktoś na moim miejscu skreśliłby tę przyjaźń, ale jak można skreślić kogoś, kogo się kocha? Tylko dlatego, że los z nas zadrwił i wystawił nas na próbę w tym samym czasie i każda z nas toczyła swoją bitwę. I nieważne, że u mnie ona była na śmierć i życie.

Zachorowałam drugi raz, po latach pojawiła się wznowa, i wznowa po wznowie…A PT przy mnie jest. Zawsze! Gdybym się uniosła, nawet nie wiem czym, bo nawet przez moment o tym nie pomyślałam, to dawno temu straciłabym przyjaciółkę. Kogoś, kto na zawsze pozostanie dla mnie kimś ważnym.

 

Z Aliś przyjaźnimy się od dziecka. Zawsze była przy mnie, w każdym ważnym, radosnym czy trudnym momencie. W tych najtrudniejszych również. I wciąż jest. Jednak był taki moment, kiedy jej zabrakło. Tylko jej.

To była niespodzianka wymyślona przez OM w moje okrągłe urodziny. Taka najprawdziwsza z najprawdziwszych niespodzianek. Niczego się nie spodziewałam; był czwartek, więc dzień pracujący, przed dniem pracującym. OM w ramach urodzin wywiózł mnie do ŚM, a po powrocie zastałam zastawione stoły i gości w ogrodzie. Nie mogłam się ruszyć z samochodu, bo ryczałam jak bóbr. (Czy bobry ryczą?) Już wtedy podejrzewałam wznowę, choć nie miałam potwierdzenia na papierze, dlatego widok bliskich- wszystkich- wzruszył mnie do imentu. Większość z nich ( 2/3) pokonało 120 kilometrów  kilkoma autami, a nawet motorem, żeby być ze mną tego dnia. I nie przeszkadzał im powrót nocą. Zabrakło tylko…Aliś. Tak, zrobiło mi się przykro. Szczególnie kiedy poznałam kulisy całej akcji. Owszem, dzwoniła do mnie rano z życzeniami, nie zdradzając się, że wie o przygotowywanej niespodziance. 

Mimo tego to nie mogło przekreślić tych wszystkich wspólnych lat, szczególnie że ta jej nieobecność miała  swoją genezę- ktoś i coś. Wiem jedno, gdyby wiedziała, że za chwilę będzie do mnie biegać do szpitala, to na pewno by wtedy przyjechała, nie bacząc na nic. Nie wiedziała, bo nikt nie wiedział, oprócz OM. To sobie wyjaśniłyśmy miesiąc później. A mogłam pielęgnować żal i nie zadzwonić. ( Mamy taką umowę, że jak tylko jestem w DM, to dzwonię i się spotykamy). Przekreślić lata przyjaźni, kogoś, kogo kocham od lat. Obrazić się i strzelić focha.

Dlaczego o tym piszę? Bo zbyt często patrzymy na naszych przyjaciół przez pryzmat naszych potrzeb. Bo on/ona powinien/powinna. Może tak a może nie. Czasami nie ma wyboru, a czasami ten wybór jest trudny albo błędny. Takie jest życie. Skreślić kogoś, wymazać ze swojego życia można w jednej chwili, odbudować jest zawsze trudniej. Zanim skreślisz przyjaciela- porozmawiaj! Wysłuchaj. Jeśli go kochasz, to chcesz dla niego jak najlepiej, więc czasem musisz usunąć się w cień. Nie ma ludzi idealnych. A potrzeba bliskości innych ludzi, jest wpisana w nasze życie. Nie warto ją zbyt pochopnie odtrącać.

Czasami nie da się uratować przyjaźni, z różnych względów. (A może to nie była przyjaźń?) W dzisiejszym zabieganym świecie paradoksalnie jest łatwiej, dzięki technice. Jasne, że nic nie zastąpi fizycznego kontaktu, rozmowy w cztery oczy, wspólnego bycia nawet w ciszy… Ale! Jest tyle środków, by dać znać, że ta druga osoba jest wciąż dla nas ważna, nawet jeśli coraz trudniej jest się nam spotkać.

P.S.

Jutro jadę do DM w wiadomym celu. Dam znać najwcześniej we wtorek może dopiero w środę, co i jak. Przez to, że nie mogę dźwigać, to nie biorę ze sobą sprzętu, bo nawet dodatkowe 0,5 kg robi różnicę, jeśli ma się nakazane do 1,5 kg. ( Więcej waży moja torebka, a co dopiero bagaż podręczny ;D)

Miejcie się! 🙂