Schyłek lata…

Jeszcze słońce wysoko i pięknie świeci, a letni wiaterek muska moje ciało…A jednak mam tę świadomość, że to koniec już wakacji i lata, które przecież z dniem pierwszego września wcale się nie kończy. Jednak dopóki się ma dzieci w wieku szkolnym, to lato kojarzy się z ostatnim i pierwszym dzwonkiem szkolnym. To już drugi rok będzie, gdy dwoje wyfrunęło z domu, a my się oswajamy z opuszczonym gniazdem. Każdych rodziców wcześniej czy później to czeka, ale nie każdy rodzic potrafi obdarzyć dużym zaufaniem i wymagać nie lada odpowiedzialności od niespełna osiemnastoletniego syna, który samodzielnie zamieszkał  już w swoim mieszkaniu, z dala od rodzinnego domu. Szkoła życia Go czeka, a przecież najważniejsza jest ta  szkoła, do której chodzi. My stworzyliśmy  warunki, On musi je dobrze wykorzystać. I tak zakup nowych podręczników i zeszytów zbiegł się, z zakupem podstawowych sprzętów, które do samodzielnego gospodarowania  są niezbędne. Już za nami pierwszy telefon i informacja, że pralka chyba zepsuta, bo pranie wyprało się „na sucho”, a wystarczyło tylko sprawdzić, czy odkręcony jest zawór wody ;)…Pewnie takich telefonów będzie więcej, ale niech się młody uczy, na przyszłość niezłym kandydatem na męża będzie 😉  I nie będzie gadki  typu: że ja nie wiem, nie umiem, mamusia za mnie robiła 😉 Ale przy tym ważniejsze jest, by wiedział, co chce robić w życiu, kim być w przyszłości, nawet jeśli to, co teraz ma w planach, ulegnie jeszcze kilka razy zmianie, ważne by je w ogóle miał…Bo każdy, nawet tak młody człowiek powinien mieć cele przed sobą  i dążyć do nich, doskonalić się, by później mieć wybór. Móc robić to, co się chce, nie tylko to, co się musi… I by mieć, nie przysłoniło tego, co ważniejsze w życiu…

A miało być o końcu lata…

Jeżyny dojrzałe na wyciągnięcie ręki, śliwki już w postaci konfitury…Jeszcze jabłka i gruszki na drzewie…Zapachy  lata zamknięte w słoikach…Ale jeszcze można wystawić ciało do słońca, by muskało je swoimi promieniami…Liczę na ciepły wrzesień, bo przed nami jeszcze góry…Miejsca, w których nigdy nie byłam, choć tęsknie za tymi gdzie przez lata jeździłam…Ale czas na zmiany…

Kłamstwo kontra prawda…

Kogo nie zapytasz, to każdy odpowie, że woli prawdę, nawet tą najboleśniejszą. Czyżby? Czy tak naprawdę jesteśmy zawsze w stanie ją przyjąć? Mówi się o prawdzie aż do bólu , ale milczy ,że  kłamstwo czasem jest wygodniejsze. A przede wszystkim ma różne kolory…Prawda jest tylko jedna. I każdy z nas wie ,że czasem kłamstwo nie jest niczym złym. Bo jeśli coś ukrywamy, co mogłoby zranić tych, na których nam zależy, to jest to złe, czy dobre? Zależy…Wszyscy oczekujemy absolutnej szczerości w swoich związkach, ale czy to właśnie utrzymywanie pewnego poziomu tajemnicy nie jest sukcesem w  miłości? Nie mam tu na myśli grzechu głównego , czyli zdrady. Choć i tu są zdania podzielone…Bo czy nie lepiej czasem wieść sobie spokojne życie w niewiedzy? Są osoby , które za cel życiowy  mają walenie zawsze prawdy między oczy…Ale czy są lubiane??? Cenione??? Czy raczej unikamy z nimi konfrontacji. Bo prawda też może być bezczelna i arogancka. Jednak prawda jest dużo prostsza, bo to kłamstwo od nas wymaga inteligencji, inaczej szybko się wyda…Mimo wszystko warto być jak najbliżej prawdy…

 

Mówiła, prosiła, drążyła…Chciała wiedzieć wszystko, całą prawdę o Jego poprzednim związku…Po co? Teraz wciąż się porównuje…do tamtej…I wciąż Jej się wydaję ,że wypada blado…

***************************************************************

Od typów, rodzai, funkcji lodówek, zmywarek i piekarników boli mnie głowa ,a wybór wciąż niedokonany…Tym się teraz intensywnie zajmuję i powoli mam dość ;((

 

 

Grunt to się urządzić…;)

Misiek się urządza, a właściwie to my Go urządzamy, bo Jego rola sprowadza się do wyboru lub akceptacji wspólnej wizji mieszkanka, w którym już prawie zamieszkał. Prawie, bo na razie  pomieszkuje tylko  przy okazji rehabilitacji nogi. Nie sam, bo przyjechał do nas syn przyjaciela męża i chłopcy razem wyruszyli na podbój Dużego Miasta ;)…Jednak zanim mogli jakoś się w nim zakwaterować, musieli przewieźć rzeczy i sprzęt z pokoju dziadkowego biura, w którym do tej pory Misiek w mieście mieszkał, a przede wszystkim posprzątać mieszkanie po fachowcach. W tym celu zostały zakupione wszelkie środki czystości niemalże w ilościach hurtowych oraz sprzęt w postaci Mopa :)…Z tym całym bałaganem chłopcy zostali sami w myśl zasady, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Na drugi dzień ze względów zdrowotnych i tak musiałam być w Dużym Mieście, a że przy zakupach i przy przeprowadzce im nie towarzyszyłam tylko mój mąż, to ciekawość mnie zżerała, jak sobie chłopaki poradzili. Zadzwoniłam do Miska ,że zaraz tam u nich będę i się dowiedziałam ,że i owszem, ale Misiek jest w drugiej część miasta, bo prosto po ćwiczeniach udał się do koleżanki…I trochę ten Jego powrót potrwa…Nic to , w końcu w mieszkaniu ktoś jest…A i owszem przywitało mnie dwóch młodzieńców, bo od dnia poprzedniego dołączył jeszcze do nich Miśkowy  przyjaciel klasowy …I nic by mnie nie zdziwiło, jak fakt, że obu zastałam na sprzątaniu. Jeden Mopował podłogi…drugi pucował kafelki…Nie byłam w mieszkaniu ostatnio, więc nie widziałam efektu po ostatnim fachowcu, więc przyjrzałam się teraz dobrze. Pochwaliłam, ale chłopcy jak na komendę stwierdzili, że i tak nic nie przebije deski klozetowej…Cuda techniki według nich, które to mi od razu zademonstrowali…Mianowicie deska sama się opuszcza i odchodzi problem trzaskania nią czy w ogóle zamykania po sobie…Okazuje się, że wiedzą, co najbardziej wkurza kobietę u udomowionego mężczyzny 😉 A ja w końcu poznałam czemu Misiek zawsze mówił ,że klozet w całej łazience, to najdroższe i najlepsze urządzenie 😉 Bo choć już go wcześniej widziałam, to nie wiedziałam co potrafi 😉 Grunt to się dobrze urządzić…;)…ze sprzątaniem też…

 

 

 

 

Dziękuję za wszystkie słowa pod poprzednim postem, a przede wszystkim za Waszą obecność. Dla mnie bardzo ważną. To jedno z najcudowniejszych uczuć być dla kogoś ważnym…dlatego ,ze się jest, że coś się mówi, robi…myśli…

Wiecie co się stało…weszłam do morza by popływać i zostawiłam koleżankę na brzegu wiedząc ,że nigdy nawet jako dziecko nie weszła głębiej do wody niż po kolana…więc nawet Jej nie namawiałam tylko powiedziałam ,że ja nie wyobrażam sobie, by tu być i tego nie zrobić….I wiecie co się stało…weszła za mną bo pomyślała sobie, jak to, ta dziewczyna tyle  w życiu przeszła,  a ja tu stoję nad brzegiem i  się roztkliwiam nad sobą i swoimi lękami. Zrobiła to…i cieszyła się jak dziecko…a Jej własne dzieci, gdy się o tym dowiedziały okrzyknęły mnie bohaterką , bo im namówić mamę nie udało się przez tyle lat…Życie składa się z malutkich sukcesów, które są osiągalne każdego dnia…Warto  o tym pamiętać…

 

O rok więcej…

 

Rok.. minął rok od chwili, kiedy się dowiedziałam, że będę musiała kolejny raz podjąć walkę. Dziwne uczucie, bo to radość okryta peleryną niepewności…To tak, jak wejść na szczyt, który pogrążony jest we mgle i nie widać jak z niego zejść…Nie można też zostać i  podziwiać widoków…A chciałoby się na nim pozostać już na zawsze, tylko   przecież to niemożliwe. Niemożliwe potrzebuje czasu…Nie pytam ile go jeszcze mam, nikt ubrany w biały kitel też mi tego nie mówi. Czasem tylko widzę uciekający wzrok, a terminy omawiane to tylko te z wyprzedzeniem 3-miesięcznym. Dalej jakby nie istniało…A we mnie bunt i plany i cele…i to co pod zamkniętymi powiekami…

Jedno prawie się spełniło…przegadane, przechodzone ,a pod stopami gorący piasek…Jeszcze gdyby tak …przetańczone…ale to mam obiecane 🙂

Myśli rozbiegane…naznaczone śmiercią…Dzieci straciły dziadka, mąż ojca…Jedno serce nie wytrzymało ,a tyle serc pogrążonych w smutku…

A życie wciąż biegnie…bo dla niego to normalne ,że radość przeplata się ze smutkiem.

Więc, mimo wszystko kolejny dzień witam z uśmiechem…a żegnam, dziękując…

Weselna oprawa…

Tak naprawdę to wiele można byłoby zaliczyć na NIE i przyczepić się ,że można było lepiej, ładniej , sprawniej…

Są śluby i wesela dopięte na ostatni przysłowiowy guzik, dopracowane w każdym szczególe, dopieszczone w każdym momencie. Takie z pompą zanurzone w elegancji, zatopione w bogactwie, wyreżyserowane do samego końca. Czy są lepsze? No cóż, to rzecz gustu i podejścia do sprawy…Więc, jak napisałam na początku, można byłoby się czepić…tylko po co? Jeśli jedzenia różnorodnego było po dziurki w nosie czy do wypęku brzucha, wódki weselnej nie zabrakło i popić w tę upalną roztańczoną noc też było czym. Orkiestra grała znane skoczne kawałki i nikomu nie przeszkadzało to ,że czasem słów nie można było zrozumieć. Znane… to dośpiewać można było samemu…Bo…  najważniejsze, że  GOŚCIE WESELNI…przyszli się weselić w tym dniu, tej nocy i na dzień drugi…I oni nie zawiedli, bawili się na całego, radośnie, wszyscy razem…Nawet prababcia Panny Młodej, która za sprawką Owej jest już praprababcią, wywijała w tańcu piruety ;)…I na drugi dzień zbierała gratulacje, a młodzież, szczególnie panowie składali jak to zwali „wielki szacun” dla najstarszej rodem. Tak…to ludzie, którzy w tym dniu się zebrali, by wspólnie się radować z Młodymi ich szczęściem, stworzyli atmosferę i oprawę tego wesela. Cztery pokolenia, a właściwie pięć , razem pięknie się bawili…I tak naprawdę to się tylko liczy :))))

 

 

 

A ja powoli już myślami jestem tam, gdzie piasek gorący, woda zimna, szum fal, trzepot mew, świeża rybka i zimne piwo, oraz  cudowne zachody słońca. Kilka dni wraz z koleżanką zamierzamy spędzić nad Bałtykiem…