Bye, bye plan(y)

Jeszcze do wczoraj  rozpracowywałam logistycznie swój wyjazd do DM, czy jechać Julkiem w czwartek, czy w piątek rano prosto do szpitala (sama albo z OM), a  wracać w sobotę albo w niedzielę z Tuśką, która przyjeżdża na baby shower i nocuje z soboty na niedzielę w mieście, kiedy telefon od OM wbił mnie w kanapę i już wiedziałam, że pozostaje mi jedna opcja- sama pojadę i wrócę sama. Ale to akurat nie największy problem…

W pierwszej chwili byłam zła. W sumie nie wiedząc na kogo: na OM czy na ZUS. OM wczoraj ponownie stanął na komisji, która  przyznała mu rehabilitację-sanatorium, a że zasiłek rehabilitacyjny kończy się na początku stycznia, to urzędniczka stanęła na głowie ( Iza wykrakałaś!)  i znalazła miejsce od zaraz- turnus rozpoczął się wczoraj, więc OM już dziś wyjechał.  I choć miejsce pobytu ciut dalej niż ostatnio i totalne pustkowie, to nad samym morzem. I tak OM będzie się wczasował (Pańcio dobitnie stwierdził, że nad morze to jedzie się na wakacje!), tfu, rehabilitował przez 23 dni i wróci w czwartek przed świętami.  Takie Last Minute się trafiło- nie do odrzucenia! Nie, bo gdyby odrzucił, to musiałby zwrócić dotychczasowe świadczenia, jako że  jest w tej chwili „na garnuszku” ZUS-u, jak go poinformowała pracownica onego. Pieniądze to jedno, a drugie to sprawna ręka.  Trzecie to niefortunny czas…A ty babo rób sobie, co chcesz. Najlepiej odwołaj święta!

W sumie to nie chodzi o święta. I nie wiem czy potrafię to wytłumaczyć. Ale czas jest tu kluczowy.

Poszłabym się upić, ale nawet tego nie mogę!

Przynajmniej słońce świeci 🙂

Miłego!

***

Nie wiem, dlaczego  się katuję, oglądając już drugi dzień obrady komisji sejmowej dotyczące sądów. Wszystko mi opada, ale co gorsza, tracę jakąkolwiek nadzieję, że w tym kraju zapanuje  choćby  względna normalność. O sprawiedliwości już nawet nie mówię. Arogancja i pogarda do prawa, taka wszechobecna bylejakość- to dziś mamy.

Nie ma spinki, ale…

No właśnie. Niby nie ma, a jest. Reklamy z tv  dobitnie przypominają o…prezentach. A ja  nie mam pomysłu nawet dla Pańcia. Pod choinką znajdzie jeden duży prezent- składkowy. Pytanie tylko pod którą, a raczej u których dziadków. No nie może tak być, żeby u nas nic nie znalazł ;). Wprawdzie wujcio już zapowiedział, że do głównego prezentu dokupi grę, ale Pańcio  jeszcze jest w tym wieku, że cieszy się z każdego podarunku, a ilość paczek pięknie zapakowanych wywołuje u niego błysk w oku i radość na buzi. I dla tej radości muszę pogłówkować i – niechętnie- wybrać się na zakupy. Wiem tylko, że chcę coś kreatywnego, a nie zabawkę: lego czy kolejne auto, szczególnie że zupełnie niedawno, bez okazji, OM kupił mu takie, że teraz musi wynająć wiejską salę, żeby samochód mógł osiągnąć prędkość producenta ;).

Problem jest z tym wybraniem się. Nie chcę bazować tylko na internecie, bo np. takiej książki nie otworzę, nie przejrzę, a opis czasem bywa tak enigmatyczny, że w sumie nie wiem co  zastanę w środku. Chodzi mi o książki, które czegoś uczą, bo z bajkami czy opowieściami to żaden kłopot. Będę pod koniec tygodnia w DM, ale nie mam zamiaru w czasie weekendowym  chodzić po sklepach- jeszcze mi życie miłe ;). Przerażają mnie tłumy…I w ogóle to chodzenie mnie przeraża. Gdziekolwiek. Z dnia na dzień odczuwam, że słabnę i w sumie to zastanawiam się, w jakim stopniu będę mogła pomóc Mam w przygotowaniach, która ostatnio coś często nie czuje się na siłach. Z tego powodu oddałyśmy  lepienie pierogów  w „dobre ręce”, zostały więc tylko uszka plus oczywiście pozostałe potrawy, ale mniej czasochłonne. Teraz jak będę, to na spokojnie omówimy strategię. Muszę też rozmówić się z Tuśką i Miśkiem, w końcu mają swoje” połówki”, a one rodziny. W sumie to tylko Misiek musi się zadeklarować co i jak, bo Starsze Dzieciaki to wiadomo-  cała rodzina w jednej wsi, więc tradycyjnie najpierw wigilia u nas.

O sprzątaniu nawet nie myślę. LP zapowiedziała, że okna mi umyje i pewnie to zrobi, ale nawet jeśli nie, to tragedii nie będzie. Dom rodziców jest sprzątany raz w tygodniu przez wynajętą osobę, więc  nie ma potrzeby jakiegoś gruntownego sprzątania, na dodatek w amoku przed świętami.

Dla mnie najważniejsze, żebyśmy w dobrej kondycji nie tylko fizycznej, ale i psychicznej usiedli przy wspólnym stole i przy blasku i zapachu choinki mogli spędzić ten czas. Cieszyć się kolejnymi, wspólnymi świętami, nie z powodu samych świąt, ale to, że rodzina wciąż trwa, bez żadnego uszczerbku…

Czujecie już presje świąt?

Czy jakiś prezent z dzieciństwa ( albo i nie)  był szczególny i zapadł Wam w pamięci?

Byłam dzieckiem, które mimo komuny miało to, co sobie tam wymarzyło, a że nie byłam specjalnie  rozbujała w tych marzeniach, to rodzice nie mieli problemu z ich spełnieniem. Problem był taki, że to co przeważnie dzieciaki dostawały z okazji świąt, urodzin czy innych dużych okazji, ja miałam wcześniej, bez okazji np. taki zegarek czy rower składak dużo wcześniej niż św.komunia, na której tego typu prezenty wiodły prym. I może przez to święta nie kojarzyły mi się ze szczególnymi- wystrzałowymi- prezentami.  Ale jeden prezent zapadł mi szczególnie w pamięci. Nie pamiętam dziś, czy dostałam go na imieniny czy na Mikołaja ( daty dość blisko siebie), ale dostałam go od Taty.  Był to granatowy szalik z dwoma cienkimi paskami   wzdłuż boków w kolorze białym i czerwonym. Bardzo mi się podobał, ale bardziej podobało mi się to, że Tata kupił go sam i była to totalna niespodzianka. I, że dostałam go właśnie z „okazji” 🙂

Trzynastka…

Jako liczba bywa uznawana za pechową. Lęk przed nią rozpowszechnił się tak silnie, że nawet dostał naukową nazwę- triskaidekafobia. Złe moce trzynastki mają swe źródło w wierzeniach religijnych i mitologiach. Dziś próbuje się odczarować tę liczbę, a nawet zrobić ją szczęśliwą :). Aczkolwiek na moim oddziale nie ma sali z numerem 13. Będąc w Kanadzie w kilku apartamentowcach i hotelach, zauważyłam, że owe budynki  nie posiadały trzynastego piętra, nie mówiąc o pokoju czy apartamencie.

Sama do tej liczby nie przywiązuję jakieś szczególnej wagi, czyli ani nie uważam jej za pechową, ani za szczęśliwą. Ale taki piątek trzynastego się czasami przydaje, bo można swoje nieudacznictwo  zwalić na niego. Po prostu normalna liczba jak każda inna.  I nawet ją lubię, bo trzynastego urodził się OM :D. A w tym roku ( dokładnie dwa dni temu, w czwartek), mojemu blogowi stuknęło 13 lat 🙂 Sporo! Sama jestem zdziwiona, że tyle już czasu piszę, z różną częstotliwością, ale jednak dość systematycznie, i wciąż mam czytaczy :).

Blog to moje miejsce, i choć czasami bardzo intymne, to otwarte dla każdego. Wroga również ;). Nigdy go nie promowałam- kiedyś robił to Onet, wyciągając notki na główną  stronę czy umieszczając blog w „Loży kultowej”- robią to blogerzy  umieszczając w swoich linkach adres, komentując, tworząc w ten sposób sieć powiązań :). Przez te wszystkie lata przewinęło się przez to miejsce sporo czytaczy, również blogerów, którzy już nie prowadzą własnych blogów. Za niektórymi tęsknie i bardzo żałuję, że nie ma ich wśród blogujących. Że zerwała się też nić kontaktów emilkowych, tak bardzo prywatnych, intymnych.  Często o nich myślę, zawsze ciepło 🙂 No cóż, takie życie blogowe, które nie lubi pustki – i dobrze!- dlatego są nowe znajomości blogowe, również cenne jak te minione. W każdym razie ja wciąż jestem pod tym samym adresem i blog też :). I z tego najbardziej się cieszę, że mam blog w jednym kawałku, bo taki był/jest mój zamiar.

Blogowanie sprawia mi dużą przyjemność, bywanie na zaprzyjaźnionych blogach, uczestnictwo w życiu wirtualnym, które bardzo często jest jak najbardziej realne. Na blogach toczą się rozmowy przepełnione śmiechem, ale też refleksją, poważną dyskusją na ważne i mniej ważne tematy.  Jak najbardziej realnie można poczuć wsparcie  udzielane zawsze ochoczo, obecność, kiedy zła chwila dopadnie. To ważne. Nawet jeśli tego wsparcia nie brakuje w realnej rzeczywistość. Bardzo sobie cenię, że ktoś nagle się odezwie, że śle moce i życzy dobrze. To powoduje uśmiech na twarzy, bo jesteśmy narodem mało życzliwym, a może raczej nie potrafiącym tej życzliwości okazać. Lubimy stać po jakieś stronie barykady, okopać się w swych pretensjach, szczególnie kiedy wyjdą różnice zdań na jakiś temat. Małostkowość wychodzi na wierzch i nie jesteśmy już zdolni posłać uśmiech, pozdrowić,  życzyć dobrego. Prędzej jak już, to przyłożyć ni z gruchy i pietruchy. Bardzo lubię i cenię sobie komentarze, z których nie tylko dowiaduję się o Waszych poglądach na dany temat, ale w ogóle czegoś więcej o Was, szczególnie tych, co nie piszą bloga.

Nigdy nie żałowałam, że zaczęłam pisać bloga. Wręcz przeciwnie.

Dziękuję WSZYSTKIM, którzy tu bywają, czytają, komentują :).

Lofciam WAS miłością blogową! 😀

 

Dziś będą goście, więc trochę po świętujemy, choć  całkiem z innej okazji niż urodziny bloga 😉  Bo goście nie wiedzą, że się produkuję w necie. Wprawdzie raz LP trafiła na mój post, kiedy Onet wywlókł go na główną, ale uratował mnie nick i szybka zmiana tematu 😀 A ci, co wiedzą, blogów nie czytają. Tak, tak są tacy ;)) Serio ;p

Miłego weekendu! 🙂

P.S. ugotowałam gar pysznego bigosu, takiego prawie full wypas, bo zabrakło w nim tylko wina ;p A wino właśnie przytaszczył mi tata- nie ma to, jak wino z samego rana ;ppp  Może to  nie głupi pomysł, bo pogoda taka zupełnie barowa 😉

A dla Was 13. jest pechowa, szczęśliwa czy całkiem obojętna?

Turystyka salowa…

Twarze. Znane, mniej znane i nieznane. Imienne i bezimienne- niezapamiętane. Smutne. Czasem jakiś uśmiech, ton radośniejszy, tak jakby się zabłąkał.

Trafiłam na trzyosobową salę przystosowaną na cztery łóżka tak, że odległość między nimi nie większa niż pół metra. Wolne było jedno ze środkowych, ale zanim do niego dotarłam, już się cofnęłam, bo charakterystyczny odgłos wymiotowania spowodował, że zrobiło mi się niedobrze. Potem też lepiej nie było, bo Danusia wymiotowała, albo próbowała to zrobić co chwilę, przy okazji brudząc całą pościel…(Rzyga tak od lipca, ma przerwę w chemii, bo zbyt słaba). Dorwałam salową, żeby zmienić pościel mimo oporów samej zainteresowanej. Większość czasu spędziłam na korytarzu, nie mając zamiaru spędzać go w objęciach z muszlą klozetową. Oskarowa pod wieczór przeniosła mnie do sali pooperacyjnej. Mieli młyn, jeszcze tak długo pacjentki nie czekały na swoje łóżka, a łóżek brakowało. Chemiczki (te, które dostają chemię w żyłę)muszą być na oddzielnych salach i są to dwie sale- sześć i czteroosobowa. Jest sala przyjętych pacjentek na zabiegi( sześcioosobowa), trzy sale pooperacyjne i dwie, kiedy rekonwalescencja jest dłuższa niż dwa dni. Według mnie oddział chemioterapii nie powinien być razem z oddziałem ginekologii operacyjnej i onkologicznej. Nie wspomnę już o warunkach sanitarnych tam panujących. W każdym razie moje przenosiny nie były związane z tym, że ktoś zadbał o mój komfort i o to, aby zawartość mojego żołądka w nagły sposób nie została wyrzucona- po prostu ktoś czekał na łóżko, aby dostać chemię, a ja to łóżko zajmowałam. I tak trafiłam na salę, gdzie leżała tylko jedna pani, jeszcze przed zabiegiem. Cisza, spokój, możliwość otworzenia okna, więc szpitalne zapachy jakby przytłumione. Odetchnęłam, że noc jednak będzie spokojna. Pani bardzo sympatyczna, z zawodu pielęgniarka, i tak się zgadałyśmy, że zna Rodzinną. Miło było posłuchać, że Rodzinna zdiagnozowała i dobrała leki synowi po tym, jak kilku alergologów nie mogło sobie poradzić z alergią u dziecka. Że w środowisku jest bardzo szanowana, doceniana i uważana za bardzo pracowitą. Pani pracowała z Rodzinną jak sama jeszcze była na stażu, a to kawał czasu temu, bo jest w moim wieku, ale mieszka i pracuje niedaleko od miasta Rodzinnej, i z jej ośrodka bardzo dużo pacjentów przepisało się właśnie do Rodzinnej. Okazało się, że Pani  jest ciekawym przypadkiem medycznym, bo choć usunięto jej narządy rodne  jakieś cztery lata temu- nie z powodu nowotworu- to teraz pojawił się guz, dokładnie nie wiadomo gdzie,  który potrafi się chować. To już trzecie polowanie na guza ( trzeci zabieg), który na TK jest widoczny, rezonans go nie widzi, czasem uda się go wyczuć palpacyjnie albo na usg. ( porobiono zdjęcia), a po otwarciu…nie ma. Nie wiem, czy tym razem udało się go zlokalizować i usunąć, ale trochę czasu spędziła na sali operacyjnej, więc… Zanim jednak się udała, mnie zdążono zrobić TK- jak nigdy szybko i sprawnie- przywieźć z powrotem, przenieść na inną salę, bo musiałam zwolnić miejsce dla kogoś po zabiegu. I tak na koniec wylądowałam w trzeciej sali, trzyosobowej. Dobrze, że te przenosiny za każdym razem odbywały się z łóżkiem i szafką, więc ja przenosiłam tylko własne ciało ;). No, ale panie pielęgniarki trochę sobie pojeździły z tym całym majdanem. Nie doczekałam się ani wyniku, ani wypisu tylko skierowania na następny raz po piguły. Ale co tam, nie drę szat, bo już się przyzwyczaiłam i staram się nie robić problemu tam, gdzie go nie ma, albo tam gdzie ja go nie widzę, bo inni już niekoniecznie ;). Ale trafiłam na kobietę w sali numer trzy, która już szósty dzień spędzała w szpitalu, czekając na zabieg. W poniedziałek mieli jej zrobić usg., nie zrobili, więc mieli we wtorek- wszystkim oczekującym pod gabinetem zrobili, a jak przyszła jej kolej, to lekarz wyszedł. Wychodziłam koło drugiej, to jeszcze nie wrócił. Powiem tak…leżałam na niejednym oddziale, nawet w tej klinice, ale takiego chaosu nie było nigdzie! Owszem, są tam fachowcy najlepsi z tej dziedziny medycyny, ale jak to chirurdzy- zakręceni jak słoiki. I tak jest dużo lepiej niż te 9 lat temu, jak ordynatorem była jedna taka pani profesor, bo przynajmniej do pacjentów lekarze  nastawieni są życzliwie, o ile się dorwie jakiegoś, a to wcale łatwe nie jest.  Panie pielęgniarki są również bez zarzutu, czego 9 lat temu powiedzieć nie mogłam. Mimo to ostatnio mną telepie, jak mam się tam udać…Nie wiem, czy to wina paskudnej jesieni, znienawidzonego listopada,  ale za dużo tam smutku, bezsilności, wymizerowanych  albo opuchniętych przez sterydy twarzy. I dwa razy z rzędu, kiedy musiałam zostać na noc, był ktoś, kogo znałam z wcześniejszego leczenia, kto ewidentnie jest u schyłku swojej walki o życie…Przygnębiające, dołujące…Trudno się trzymać tej jaśniejszej, radośniejszej strony- póki jest- kiedy ta ciemna dopada cię co chwila…Coraz trudniej pozbyć się tych obrazów, myśli…(chemia, tak toksyczna, że dłonie i stopy muszą być cały czas zimne, żeby nie zrobiły się czarne i skóra nie schodziła).

Przespałam prawie cały pobyt w mieszkaniu.  Byłam wyczerpana, chyba wszystkim po kolei. Misiek mnie przywiózł do domu. Czekam na OM, zaraz wejdę do wanny, zapalę świecę, zrobię sobie herbatkę z miodem i malinami, bo coś mnie chyba  bierze. Potem otulę się kocem i spróbuję zapomnieć. O wyniku nie myślę. Zadzwonią albo i nie, i tak dowiem się  w następny piątek.  Mogę trwać w niewiedzy, która czasem bywa milsza ;).

OM dzwonił, przywiezie mi babeczkę z owocami od Sowy 🙂 I już jest lepiej ;p

Nie ma tego złego…

Podobno.

Byłam sceptycznie nastawiona, nie tyle do odejścia z tej konkretnej pracy przez Tuśkę, ale porzucenia przez nią myśli o ciepłej posadzie państwowej. Wiecie, taki komfort pracy od- do, z wszystkimi wolnymi weekendami, dniami świątecznymi, wykorzystanym urlopem, a kiedy człowiek zachoruje, to może iść na zwolnienie bez problemu, że na tym zwolnieniu i tak go praca dopadnie. Czyli wszystko to, czego ja nie miałam, a raczej miałam, ale krótko.

Gdy usłyszałam, że Tuśka będzie współpracować z OM, to w normalnej rzeczywistości próbowałabym ten pomysł wybić im z głowy. Tyle że w normalnej rzeczywistości nie musiałabym tego robić, bo to ja byłabym czynna zawodowo. Dlatego swoje zdanie wyraziłam raz i więcej do tematu nie wracałam, starając się widzieć tylko plusy całej tej rewolucji. A jest ich sporo, i  ja też jestem ich beneficjentem :). Po pierwsze OM ma więcej czasu dla mnie i dla domu, ale i dla siebie. Ten czas, kiedy pracował sam, mając wszystko na głowie był trudny i czasem nerwowy.  Co odbijało się i na naszych wzajemnych relacjach. Po drugie, córcia wpada do nas  kilka razy dziennie  o różnych porach dnia :). Wprawdzie ostatnio częściej i dłużej  siedzi w biurze, ale i tak centrum dowodzenia jest w naszym domu, więc…Korzysta na tym też Pańcio, bo  może rano dłużej pospać i nie jest już pierwszym dzieckiem w przedszkolu. No i w tygodniu jest częściej u nas:). Tuśce podszedł taki nienormowany rytm pracy i obserwując, mogę stwierdzić, że wciąga się w nią coraz bardziej. Są już plany, że przejmie kolejne obowiązki.

Mogłabym więc na(do)pisać:

…co by na dobre nie wyszło.

Tyle że we mnie wciąż  niepokój tkwi. Boję się planów dalekosiężnych, nawet tych za miesiąc, dwa. Taki czas. I nic na to nie poradzę, że jest realne niebezpieczeństwo zamieszania w tym naszym kotle. Wciąż czekamy na telefon- ten telefon. Dziś jadę do DM, jutro szpital, bo we wtorek TK. Nastrój mam do bani, bo zbyt wiele smutnych i niepokojących wiadomości dociera do mnie od towarzyszek tej samej doli, że aż się boję przekroczyć próg oddziału…po raz pierwszy tak mam. Ostatni pobyt mocno się do tego przyczynił.

***

Dostałam emilkę na blogowy adres z prośbą o pomoc i udostępnienie od Pani Mai, prezeski fundacji Znajdź Pomoc, która chce nas ( mnie i moich czytaczy)  zachęcić do swojego „Projektu życia”.  A jest nim wydanie książki- opis i cel oraz możliwość dokonania wpłaty pod adresem wspieram.to/ksiazkapomimoburz 

Pozwolę sobie na wklejenie fragmentu listu:

… Bartek był dla wszystkich zawsze i wszędzie – uśmiechnięty, gotowy do wsparcia, ambitny, nie było dla niego rzeczy niemożliwych. Dużo wiedział na temat swojej choroby i z chęcią się tą wiedzą dzielił z innymi chorującymi. I tak poznał Karolinę… 

…W 2015 roku Bartek został poproszony o wsparcie merytoryczne odnośnie diagnozy i możliwych form terapii dziewczyny z Legnicy (tej samej miejscowości, w której mieszkał), u której zdiagnozowano mięsaka z wieloma przerzutami do różnych organów. Bartek zaangażował się w tę historię i opiekę nad Karoliną solidnie – tak, że się w sobie zakochali…

Bartek towarzyszył Karolinie w jej leczeniu, podczas krótkich przerw od agresywnej chemioterapii w domu, wspierał całą jej rodzinę.

Strona Bartka i Karoliny oraz  historia ich miłości: KLIK

Więcej o historii Bartka i samej fundacji jest w linkach podanych wyżej, wystarczy w nie kliknąć.

Jeśli uważasz, że warto, to wspomóż! ( Ja już to zrobiłam i mam nadzieję doczekać się książki :)). Jak napisała Pani Maja w emilce: każda złotówka się liczy!  A ja od siebie dodam, że złotówka wydana w pięknym, pożytecznym celu, liczy się podwójnie :). Bo dobro powraca, w tym przypadku zupełnie realnie, bo Fundacja przewidziała dla każdego darczyńcy prezent 🙂 ( Oprócz samej książki, również kartki świąteczne, więc jeśli chcesz komuś  wysłać życzenia w tradycyjny sposób, to masz okazję dostać kartkę za wpłatę określonej kwoty).

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło!

Miłej niedzieli! 🙂

Książk(i)a, fryzjer, kino…

Gdy się nie ma żadnych obowiązków, kiedy każdy dzień podobny do drugiego, to każde najmniejsze odstępstwo, jakiś niewielki wyłom, dodaje kolorytu rutynie dnia. W ogóle rutynie.

Nie myślę jeszcze o świętach, nie tęsknię za ich klimatem, ale życie lubi płatać psikusy ;). W poniedziałek kurier dostarczył  o to taki zestaw:

23473077_1708884845789272_675396888369593914_n

Niby nic nadzwyczajnego, a jednak. Pośród kryminału, thrillera oraz mocno osadzonej powieści w” kręgu władzy”, czyli tego, co lubię najbardziej, jak od książki oczekuję…rozrywki taka pokręcona jestem, znalazła się książka zgoła zupełnie inna. Znalazła się nieprzypadkowo. Autorkę „Płatków” , Asię, blogowo znam już ładnych parę lat. Ona i jej rodzina jest mi bardzo bliska, mimo iż znamy się tylko poprzez pisane słowa, ale jak to w życiu bywa, człowiek  przywiązuje się do ludzi, nawet wirtualnie:). Asia mi bardzo imponuje, bo potrafi iść za swoimi marzeniami, a co ważniejsze spełniać je. To nie jest jej  pierwsza książka, a czwarta ( trzy pierwsze, to seria o zwariowanej dziewczynie o imieniu Kalina- też posiadam i to z dedykacją:))) ). Normalnie przyznaję się bez bicia to najpierw rzuciłabym się na Mroza  bo taki młody, przystojny, no facet, bo to kontynuacja pierwszej części i ciekawość mnie zżera co dalej. Ale!  Pierwszeństwo przyznałam „Płatkom”, nie ukrywam, że z powodu Asi. I nie żałuję. Opowieść w klimacie świąt, z przesłaniem, czyta się bardzo przyjemnie. I choć to nie do końca moje klimaty książkowe, cieszę się, że mam ją w swojej biblioteczce, i cieszę się, że pożyczę ją mojej Aliś, która ma mniej mroczną duszę niż ja, i lubi właśnie takie pozytywne, ciepłe, wzruszające, ale przede wszystkim dobrze się kończące opowieści. ( Już się dopytywała czy coś nowego nie mam Asi :)) Asia ma bloga zamkniętego, ale posiada  fanpejdż, więc jeśli ktoś ma ochotę…I oczywiście, polecam książkę do przeczytania, a że teraz czas prezentów  to na mikołajki czy pod choinkę jak znalazł :).

I tak książka, przeczytana w dwa wieczory, wprowadziła mnie w klimat świąteczny. Nawet fryzurę już mam świąteczną, bo byłam we wtorek u p. Edyty na ścięcie- jak to cudnie brzmi- i dowiedziałam się,  że do świąt już żadnych wolnych terminów nie ma, więc to, co mam na głowie, to  jest już świąteczna fryzura ;ppp Obiad zjedzony z pasją w Pasji nie był świąteczny, choć z sercem mogę polecić restaurację nie tylko za kompozycje na talerzu- feeria kolorów- ale za różnorodność i smak. No bo przyszłoby wam do głowy, że jak zamawiacie sandacza, to na talerzu obok ryby znajdą się pierożki ze szpinakiem? A kasza pęczak będzie miała kolor buraczany i ukryte w niej orzechy? A to nie wszystko. Smacznie, miło w towarzystwie OM, który zmienił moje plany samodzielnego wypadu do ŚM, stwierdzając, że też jedzie, bo ma coś do załatwienia, a przy okazji zaprasza mnie na obiad. Dałam się przekupić i zrezygnowałam z samodzielności ;). Potem jeszcze wspólne małe zakupy i powrót do domu.

Wczoraj zaś zostałam porwana przez LP wraz z jej siostrą i mamą do kina. Na „Listy do M.3”. I znowu nie moje klimaty, szczególnie że „dwójka”  mnie rozczarowała i miałam obawy. Ale! To taki czas, kiedy się chce odskoczyć od rutyny swoich upodobań (w telewizji oglądam tylko seriale „Wataha” , ” Belfer” i „Diagnoza”, więc widzicie jakie klimaty preferuje), wiec jak tu nie zobaczyć kolejnej części kultowego już filmu. I ten przedświąteczny czas jest najlepszy na takie filmy czy książki :). A co do filmu, to spełnia wszystkie oczekiwania  komedii romantycznej: bawi, wzrusza i na dodatek świetna gra aktorska. Naprawdę polecam!

Po kinie poszłyśmy na obiad i potem jeszcze krótko poszwendałyśmy się po sklepach. Do domu wróciłam późno, mimo to przywitał mnie radośnie czekający Pańcio :). I znowu było wycinanie i klejenie. Tak mi się to skojarzyło z  „wcinaniem” i z serialem „Szpital na peryferiach”- ktoś pamięta? ;).

I padłam. Po dwóch intensywnych dniach- jak dla mnie- łóżko było wybawieniem. Dziś regeneruje siły i nigdzie się nie ruszam.

Coś mi się przypomniało…Dałam Miśkowi swojego ajfona, żeby zobaczył czy akurat jest mi potrzebna aktualizacja, o którą się dopytuje telefon. Nagle widzę, jak Misiek parska śmiechem i wyciąga swój telefon, mówiąc, że musi zrobić zdjęcie. Pytam się, co takiego śmiesznego widzi na moim ekranie, a on: masz 10447 nieodebranych emilek, a dziwiłem się Acie, że ma ich 150.  Tak że tak.

Potargane emocje…

Nie mogłam zasnąć, a w nocy  kilka razy się budziłam. To, co odsunęłam od siebie, pozornie wyrzuciłam z pamięci, wróciło. Musiało wrócić, bo od pewnych rzeczy uciec się nie da. Siedzę jak na szpilkach, niepokój mnie rozpiera, bo nie wiem czy Tuśka odbierze dziś wynik, czy nie. Nie może się dodzwonić; nie wiemy czy w ogóle jest, choć powinien. I tak dziś jedzie do DM, więc miała zamiar zrobić koło i trochę nie po drodze zahaczyć o Gryfice. A jeśli nie dziś, to jutro w  drodze powrotnej. Do DM jedzie, bo umówiła się ze swoją przyjaciółką na mierzenie sukni ślubnej przez tamtą, oczywiście. Nie pamiętam czy Tuśka ma być świadkową, czy ślub w kościele, czy cywilny. Ostatnio sporo zapominam…i z tych bieżących i dawnych wydarzeń. Dziwnie się z tym czuję, bo do pewnego czasu miałam dobrą pamięć, mnóstwo zachowanych wspomnień. Ostatnio OM przypomniał mi, jak mu kazałam siedzieć w aucie pod szpitalem i czekać, bo zamiast butów miał na nogach…kapcie :). Kompletnie tego nie pamiętam, a OM do dziś się dziwi, że się nie zorientował przez ponad 300km jazdy, bo jechaliśmy wtedy do Wrocławia. Za to pamiętam jak mnie z tego szpitala zabierał  w spodniach od piżamy, bo zapomniał przywieźć inne, a było to mroźną i śnieżną zimą 🙂

Moimi emocjami  również targa cyniczna ślepota rządzących. PT akurat była w stolycy w sobotę i przysłała mi jakże wymowne zdjęcie.  W tiwi zaś zobaczyłam głupkowato uśmiechniętego ministra, który na zarzut o hasła rasistowskie odpowiedział: nie ulegajmy jednoznacznym skojarzeniom. No tak, przecież „Polska dla Polaków”, „Biała Europa”- duży baner na przodzie marszu- ma wiele znaczeń i na pewno żadne z nich nie ociera się nawet o rasizm, a kto tak myśli, to jest idiotą. Nie wspomnę o innych, bardziej dosadnych transparentach i  wykrzykiwanych słowach.

Marsz pod hasłem ” My chcemy Boga”, marsz patriotów czy idiotów? Za idiotów uważam- niestety- zwykłych ludzi. Że rządzący głusi i ślepi, no cóż, mają w tym interes. Ale każdemu przyzwoitemu człowiekowi, myślącemu, mimo swego ogromnego patriotyzmu, powinno być nie po drodze z marszem pod takimi hasłami.

Miłego tygodnia! 🙂

 

 

Pierwszy raz…

Czy pamiętacie swój pierwszy raz? Ten najważniejszy.

Nie, nie mam tu na myśli seksu- choć czemu nie- bo pewnie każda z nas pamięta gdzie i z kim. Przynajmniej mam taką nadzieję ;ppp

Ale ten pierwszy raz, który w jakimś sensie był ważny, zmienił wasze podejście do życia albo je odmienił, poszerzył horyzonty, był początkiem pasji, szczególnej znajomości …

Sama długo się nad tym zastanawiałam i szczerze mówiąc, mam problem…

Kiedy tata  dał mi do ręki swój stary akordeon to, zamiast zacząć się uczyć na nim grać, rozebrałam go na części pierwsze. Pomógł mi w tym mój przyjaciel, który wprawdzie  muzykiem nie został, ale przynajmniej skończył muzyczną szkołę, ucząc się gry na skrzypcach. Nauczył się też gry na gitarze. Niestety, pierwszy mój kontakt z instrumentem, nie wywołał u mnie pasji do niego, ani chęci gry na czymkolwiek innym, no chyba, że na nerwach ;). Za to źle się skończył dla instrumentu.

Manualnych zdolności też nie posiadam, więc igła, szydełko, druty, to dla mnie wprawdzie nie czarna magia, ale w moich rękach kompletnie nieużyteczne przedmioty. Lubiłam rysować, malować, ale nie było to moją pasją. Za to pamiętam jak pierwszy raz, wzięłam do ręki rapidograf i zaczęłam kreślić. Zostałam mistrzynią! Rysunek techniczny, potem projekty taty, kiedy zaczął studia wieczorowe- nad tym mogłam ślęczeć godzinami. Żeby pisać bez szablonów ćwiczyłam rękę, przepisując…”Potop”. Zaowocowało to tym, że rękę miałam tak wyrobioną, pewną, że przez wszystkie lata swej technicznej edukacji rysunek był na „piątkę”.  Niestety, szybko w zawodzie przestałam pracować i nie zostałam cenioną projektantką i nieocenioną kreślarką,  choć projekty jeszcze przez jakiś czas   robiłam w domu, dorabiając sobie. Zresztą  kiedy weszły programy komputerowe i takie tam,  ja już  byłam zajęta całkiem inną działalnością.

Pamiętam pierwszy post przeczytany na Onecie o przyjaźni. Temat banalny i odwieczne pytanie: czy istnieje przyjaźń pomiędzy kobietą i mężczyzną. Przeczytałam, skomentowałam, i wsiąkłam w sferę blogową, co dało impuls do stworzenia własnego miejsca.

Oczywiście, że pamiętam swoje pierwsze spotkanie z najstarszą stażem przyjaciółką, pierwsze trzymanie się za ręce jak szłyśmy w parze do klasy. Wtedy nie wiedziałam, że to początek przyjaźni na całe życie. Ważnej.

I tak sobie rozważam, i właściwie stwierdzam, że nie było w moim życiu nic aż tak ważnego, co wywróciłoby je do góry nogami, tudzież było inspiracją czegoś. No może moja decyzja przeprowadzenia się na wieś. Nie miałam wsparcia, bo większość pukała się w głowę. Ale ja lubiłam wieś, lubiłam spędzać wakacje u babci…aczkolwiek wakacje a życie na wsi to całkiem inna bajka. Żyję tu już prawie trzydzieści lat i wciąż nie czuję się  jak u siebie, nie licząc własnej zagrody. I żyję raczej po miejsku niż po wiejsku, choć zostałam ogrodniczką i hodowcą pierzastych na własne potrzeby, aczkolwiek skorupiak  pokrzyżował moje plany, zostania na ten przykład: ogrodnikiem roku ;p

No słabo to wyszło…a raczej wyszło, że mi nie wyszło ;D

Nawet babcią nie mogę być na pełnej petardzie, choć staram się jak mogę 🙂 I oczywiście pamiętam ten moment, kiedy telefon oznajmił mi, że Pańcio właśnie przyszedł na świat. Radość i wdzięczność. Ogromna. Bo jak sobie pomyślę, ile mogło mnie ominąć, to od razu wyłączam myślenie 😉

Pańcio bo babci i po tatusiu nie ma zdolności manualnych, więc tym bardziej staram się kupować takie pomoce, aby sobie wyćwiczył rękę. Ostatnio kupiłam zestaw pisaków, którymi można od razu wycinać, to co się narysowało. W zestawie  są też rysunki, a właściwie elementy różnych rzeczy do wycięcia i sklejenia. I to był strzał w dziesiątkę :)) Pańcio i w czwartek i wczoraj zacięcie  rysował, wycinał, kleił.  Przez kilka godzin, a ja mu asystowałam. Potem robiłam zdjęcia i wysyłam do dida i wujcia. Dziś mamy przerwę, bo  jedzie z rodzicami do DM, do Tuśki koleżanki jeszcze z liceum, która ma córeczkę w wieku Pańcia.

U nas wieje i coś tam siąpi, więc ja jeszcze nie wygrzebałam się z pościeli. Zaraz zrobię sobie kawę, trochę poczytam   i zejdę na dół  nastawić  ogórkową. Coś ostatnio za mną chodzi kwaśne zamiast słodkiego 😉  A potem przyjdzie LP na pogaduchy…

Miłego!

 

 

W tych okolicznościach…

Odpaliłam mojego Julka Żółtka w szary dzień i pomknęłam rudo- brązowym lasem w kierunku miejskiej dżungli. Miałam w planach odwiedzić dwa miejsca w celu zakupowym. Ot, takie drobiazgi (nie)zbędne. Żadne szaleństwa. Sam fakt, że zdecydowałam się pojechać do ŚM- nie czekając do przyszłego tygodnia, kiedy mam zaklepaną wizytę u fryzjera-  w zgniły, nieprzyjemny dzień, nie czekając na poprawę pogody, na dodatek sama, wywołał u mnie poczucie normalności. Trochę ono mi siadło, kiedy musiałam odsapnąć dłuższą chwilę, posilając się wyciśniętym sokiem z owoców, gdyż wcześniej stojąc do kasy w Rossmannie, myślałam, że zaraz spektakularnie sobie klapnę  na podłodze. Udało się klapnąć na fotel…No cóż…Po powrocie zaległam na kanapie, czując się jakbym co najmniej dzień wcześniej przebiegła maraton. Ale usatysfakcjonowana, bo dałam radę.  No i zakupiłam to co chciałam, łącznie z nowym kwiatkiem doniczkowym, bo w tym roku nie tylko na tarasie nie dopilnowałam kwiatów, ale i te w domu zmarnowałam. Wprawdzie tego zaniosłam na górę do sypialni, bo mi się pięknie wkomponował w białej doniczce, która została po zeschniętym innym kwiatku, do nowego anturażu. I tego, co nie chciałam, ale się skusiłam wbrew logice, bo kto kupuje truskawki w listopadzie? Ale nie zawiodłam się- malutkie, słodziutkie i paaachnące! Pyszniutkie 🙂

Lipy we wsi już są gołe, bez liści-  smutno to wygląda. Ale jadąc lasem   jesienne barwy  pysznią się swoją intensywnością. Jeszcze będzie je można przez chwilę podziwiać. Trzeba jednak uważać na zwierzynę, bo ostatnio dużo młodych sarenek przebiega przez drogę, a raz nawet – jadąc z Tuśką- widziałam młodziutkie dziki. Jeszcze. Niejaki Szyszko, zapalony myśliwy, może to zmienić. Teraz strach błąkać się po lesie, bo można zostać ustrzelonym. Znienacka.  Pomysł MON, żeby w każdym powiecie była strzelnica ( koszt 2 miliardy)  i forsowanie w sejmie liberalizacji przepisów odnośnie posiadania broni, napawa tylko obawą, że niedługo nie tylko do kaczek  się strzelać będzie. Do tego nowelizacja przepisów o mirze domowym, i jak znienawidzonemu sąsiadowi przyjdzie do głowy przekroczyć miedzę, to musi się liczyć, że tę głowę- w obronie własnej- sąsiad mu utrąci. Co niektórym marzy się Hameryka. OM niedawno mnie poinformował, że na wiosnę chyba kupi małego jeepa, odkrytego, takiego, żeby  po polach i lasach mógł  jeździć z Pańciem.  Będę mu musiała zasugerować, że  wóz pancerny będzie lepszym rozwiązaniem. W tych okolicznościach.

Zmiana…

Mogłabym nawet napisać dobra, ale do tego doszło, że „dobra  zmiana” źle się kojarzy ;).

Zmiana nastroju i nie tylko. Z nastrojem nie jest najłatwiej, bo znowu wróciłam do piguł, po legalnych i nielegalnych wagarach. Legalne były do piątku, ale sobie przedłużyłam, nie pytając się o zgodę. Dopiero pierwszą porcję wzięłam w niedzielę wieczorem. I przesunęłam godziny budzenia i brania, innymi słowy przeszłam na czas zimowy 😀 Brakowało mi 1,5-2 godzin snu i po zmianie czasu i przesunięciu budzika o pół godziny, w końcu się wysypiam. W ten sposób zyskałam też czas pomiędzy śniadaniem a pigułami, w którym wcześniej najczęściej dosypiałam. Wcześniej, półprzytomna robiłam sobie na szybkiego coś do jedzenia i szybko wracałam na górę, a teraz mam czas na porządne śniadanie. Dziś zrobiłam rewelacyjną jajecznicę!-człowiek to jednak uczy się całe życie. Jajecznica w moim domu pojawia się rzadko, jakoś tak oboje z OM mamy, że lubimy, ale nie przepadamy ;). I dziś po raz pierwszy zrobiłam ją według przepisu Ramsaya, bo przypomniało mi się jak LP, która  w hotelowych restauracjach zawsze je na śniadanie jajecznicę- ja nie tknę nie swoich jaj- ostatnio się zastanawiała,  jak ci kucharze ją robią, że jest taka aksamitna.  No to już wiem! 😀

Po przyjeździe z DM w domu nie tylko czekała LP, ale złożone meble do sypialni, które kupiłam, żeby zrekompensować sobie kolor na ścianach 😉 No zaskoczona byłam, bo tylko tydzień stały w piwnicznym pomieszczeniu i nabierały ważności ;). Nie liczyłam, że ktoś się tym zajmie podczas mojej i OM nieobecności. A jednak! Także w niedzielę miałam frajdę  do czego to doszło, że człowiek się cieszy, że może  narobić się jak dziki osioł w dzień świąteczny w układaniu i segregowaniu. I tak  nazbierało się  dwa worki niepotrzebnych różności. Były też takie  co to dostałam, ale nie mam sumienia wyrzucić, choć już wcześniej ciepłam tak, aby mi w oczy nie wchodziły, a teraz  wyniosłam w kartonie do Miśkowego pokoju. Niech sobie tam będą i od czasu do czasu ( przy porządkach) przypominają, że nie zawsze mi szczęście sprzyjało.

Do ludzi.

Bo ja uważam, że mam ogromne do nich szczęście. Naprawdę. A przecież jestem niedoskonała. I zła bywam. A nawet okrutna, bo bijam. A wtedy bez kija nie podchodź 😉

No ale teraz to współczucie wzbudzam.  Serio 😀 Młody Pan Doktor, który przyjmował mnie na izbie, wiedząc, że na toczenie, dogonił mnie i wtargał mój bagaż po schodach na oddział. Bo ja goopia chciałam tę moją ciężką walizeczkę wtargać sama, zamiast wyciągnąć zaczytaną Panią portierkę z jej oszklonej kanciapy i zmusić ją do uruchomienia archaicznej windy. Tak że tak.

Siedzę teraz w necie i zamawiam różne drobiazgi. Znalazłam już fotel, bo ten co mam teraz nie bardzo pasuje, powinnam jeszcze zmienić żyrandol; lampę stojącą już nową mam 🙂  OM się śmieje, że niedobranie farby pod mój gust, drogo go kosztuje;pp No ale ZUS mu przyznał 3 miesiące rehabilitacji, to się odkujemy ;p  A mają jeszcze za pół roku wysłać wyrównanie- najpierw trzeba napisać podanie- bo płacili 80% chorobowego zamiast stu, jak się należy przy wypadku w pracy.

Chciałabym jeszcze o czymś wspomnieć. Piszecie w komentarzach i nie tylko, że jestem bohaterką, że podziwiacie- to bardzo miłe i wzruszające. Zresztą nie tylko do mnie, ale do wszystkich zmagających się dzielnie z chorobą. Mogę chyba napisać w imieniu wszystkich, że my się nie czujemy bohaterkami. Absolutnie! To nasza codzienność, nasza rzeczywistość. Do ogarnięcia. Czasem lepiej, czasem gorzej nam to wychodzi, ale ogarniamy jak wielu innych, którym los rzuca  takie czy inne „kłody”.  Ale rozumiem Was. Bo ja sama tak uważam w stosunku do mojej Mam. Ona była i jest moją Bohaterką! I nie dlatego, że zmagała się z rakiem i go pokonała. Ale dlatego, że choroba, potem jej cień nigdy nie zaważył na naszej rodzinie. Dała mi świetny przykład. Dziś jest mi troszkę ciężej, bo to już taki, a nie inny etap choroby, stąd czasem irytacja, żal na tę niemoc. I nastrój smętny. Ale nie jest to nerw na życie, o nie! 🙂

Miłego!