Raczy wiedzieć…?

Podczas nocnej rozmowy (nie)Polaków z PT (Przyjaciółką Terapeutką z DM) o tym i o owym -kolejny raz roztrząsanie roztrząsanych już wielokrotnie spraw, przy piwie (PT) i herbacie( ja)- zapytałam, czy wie kiedy wypadają nasze święta. W odpowiedzi usłyszałam, że nie wie. Bo wiesz, jakoś te święta nie świętuję tak, jak te grudniowe, a raczej styczniowe. A wiesz, które święta są dla chrześcijan ważniejsze?- dopytuję- No właśnie, że nie – kontynuuję, gdy w odpowiedzi słyszę, że Boże Narodzenie- one są bardziej konsumpcyjnie obchodzone, z większą pompą, radością i zaangażowaniem, są nawet bardziej medialne. No wiesz, choinka, prezenty, mikołaj, czy będzie śnieg, czy nie itp.- to wszystko nakręca spiralę…A Wielkanoc to najpierw umartwianie się…

– No bo kto dziś wierzy w zmartwychwstanie?- przerywa mi PT.

Próbuję poukładać tę moją wiarę. A właściwie robię to już od dawna. Nigdy nie byłam religijna, ale wierzę. W co wierzę? W Bo­ga, jeżeli jest- mogę powtórzyć za Lecem. Nie wierzę w niebo i piekło, bo jeśli są, to od dawna są przeludnione. Ale w cuda wierzę, więc…Nie modlę się, a jeśli już, to rzadko i tylko w świątyni, za to prowadzę krótkie rozmowy ze Stwórcą. Od czasu do czasu. Czasem Go wzywam… nadaremno. Bo przecież chciałabym…by istniał. Moja śmiertelna choroba ani za pierwszym razem, ani za drugim, ani teraz nie spowodowała, że nagle stałam się bardziej religijna. Ani bardziej wierząca. Tak na wszelki wypadek. I znowu za Lecem mogłabym zapytać: Czy jestem wierząca? Bóg jeden raczy wiedzieć. Może kiedyś uzyskam od Niego odpowiedź, a może nie…

A dla Was, które święta są ważniejsze?

Jak wszystko  pójdzie zgodnie z planem, to do domu z DM wracam tuż  przed samymi świętami.  W stanie- tego przewidzieć nie mogę, ale poprzesuwane terminy, dają mi mniej czasu na regeneracje się 😦 Dlatego już w tym wpisie (tak na wszelki wypadek) składam życzenia świąteczne, życząc:

– więcej wiary

– więcej nadziei

– więcej radości

– więcej miłości

– więcej zrozumienia

– więcej wybaczenia (sobie i maluczkim)

– więcej satysfakcji

-więcej realizacji (pomysłów, planów, marzeń)

i tradycyjnie: najwięcej ZDROWIA!

Jak najbardziej wiosennych Wielkanocnych Świąt!

******

(Jak mnie się nie chce jechać, to tylko ja wiem)

 

Białe koperty i (nie)szaleństwo zakupowe….

Już czwarty blankiet awizo (do kolekcji) leży na szafce, a co za tym idzie, już czwarta biała koperta z US czeka na mnie na poczcie. Niedoczekanie=nieodebranie. Niech się wypchają, bo ja nie mam zamiaru się fatygować. Pomijam fakt, że OM też dostaje i odbiera w ustawowym terminie. Zawartość ostatniej (do OM ) mnie się bardzo nie spodobała, gdyż zwiastuje, że zakończenie kontroli, która rozpoczęła się 9 miesięcy temu, najprawdopodobniej skończy się w sądzie. Wszak US stosuje się do zaleceń Ministerstwa Finansów, że nie ma kontroli prewencyjnych, tylko kontrola ma przynieść wpływ do budżetu państwa. Jednym słowem, trzeba podatnika za wszelką cenę udupić. Powalczymy.

Dziś  nie spodobała mi się zawartość koperty z ZUS. Albo mnie się coś pokręciło, albo w ZUS-ie nie potrafią liczyć, bo według nich, już  minęło  moje pół roku chorowania. Tu upierać się nie będę, bo pracując na swoim, a właściwie nie pracując, mogłam się pomylić, od kiedy tak naprawdę poszłam na zwolnienie. Nic to, musi OM sprawdzić u księgowej. Wniosek o zasiłek rehabilitacyjny i tak już poszedł. Moja strata i ewentualne gapiostwo.

U nas dziś przecudowna pogoda, bo choć od kilku dni jest wysoka temperatura i słońce, to dziś jest bezwietrznie. Pozwoliłam sobie na wyjście z domu i udanie się wraz z LP ( lokalną przyjaciółką) do ŚR, celem zakupienia wiosny do domu. Nie zaszalałam, bo kto by podlewał ( już kilka kwiatów zostało wykończonych obojętnością OM), ale sam fakt spaceru pośród tylu piękności do ogrodu i domu, przyniósł mi satysfakcje. Oprócz satysfakcji również zmęczenie i duży szklany wazon.  Nie nadaję się jednak jeszcze na wypady po  zakupy :(. A na pewno nie sama. Zawsze pozostaje  internet. Co, jeśli, o ile, kupujecie najczęściej w sieci? Bo ja książki. Potem zabawki + inne rzeczy dla Pędraczka.

How are you…?

…To zwrot jaki poznajemy na pierwszej  w życiu lekcji angielskiego (przynajmniej tak było za moich czasów). Czyli: jak się masz?, co słychać?, jak się czujesz? – najbardziej utarte (grzecznościowe)  powitanie. Rytuał językowy.

Na rodzimym podwórku, pytanie „jak się/pani czujesz?” potrafi u mnie wywołać irytację i chęć odpowiedzi: wczoraj popiłam i dziś leczę kaca, ale jest ok!  No nie mogę jej powstrzymać (irytacji), gdy słyszę to od osób niezatroskanych o moją skromną osobę czy życzliwie zainteresowanych, a od osób po prostu ciekawych. Od osób, z którymi nie mam żadnych  bliższych i mniej bliższych relacji, a oni uważają, że muszą o to pytać, bo akurat mnie widzą. Bo coś tam słyszeli i  wiedzą…No więc nie muszą! Nie muszą posiąść wiedzy o moim samopoczuciu, osoby, z którymi nie mam żadnych prywatnych relacji i tylko wiem, kim są, a oni wiedzą, kim ja jestem. Bo mieszkam na wsi. Zresztą, co miałabym im odpowiedzieć: dobrze, dziękuję; dziękuję, ale źle…? Szczerze mówiąc (pisząc) uważam, że pytanie mnie o to, jest nie tylko pytaniem nie na miejscu, ale i pytaniem bezczelnym (tylko w wydaniu tych  konkretnych osób). Nic na to nie poradzę, że tak to odbieram. A może powinnam odpowiadać wymownym: I still am. Grzecznie i z uśmiechem 😉 Tylko czy zrozumieją, nawet jeśli powiem to w ojczystym języku?

No, czasem to ja sama się nie rozumiem 😉 Czytam teraz: House of cards, i z każdą kolejną kartką, mam coraz większą ochotę na obejrzenie najgłośniejszego serialu XXI wieku, dla którego książka to literacki pierwowzór. Ktoś czytał, ktoś oglądał? O serialu już wcześniej słyszałam, że jest najlepszym serialem od lat. A nie rozumiem się, bo rzecz jest o ambicji, manipulacji i korupcji, czyli o władzy „po trupach” na salonach politycznych Wielkiej Brytanii- książka i Waszyngtonu- serial. Tak jakby mało mi było polityki na rodzimym podwórku 😉

Przeczytałam dziś (na żółtym pasku), że Putin nam się w końcu objawił 😉 Obstawiam, że za jego zniknięciem stoi  botoks lub inny lifting 😉

 

 

Uśmiech też się pojawia…

…i to dość często 🙂 To nie jest tak, że cały czas mi jest źle, że tylko narzekam, bo spotykają mnie przeróżne dolegliwości. Najzwyczajniej jestem zaskoczona, bo znając siebie, powinnam sobie radzić dużo lepiej. I to nieradzenie jest przytłaczające, przygnębiające i irytujące.

W domu zastałam niespodziankę. Przyjechaliśmy bardzo późnym wieczorem, więc żaluzje na oknach  już były zasunięte. Rano, gdy się obudziłam i odsłoniłam okno w sypialni, moim oczom ukazał się taki  o to widok:

DSCN8152W doniczkach zamiast gałązek świerku- WIOSNA! :)))))))))))))))

Moja LP ( lokalna przyjaciółka), nie tylko obsadziła doniczki bratkami, ale umyła okna na górze i posprzątała. Dołu nie zdążyła, bo przecież,  miało mnie nie być dłużej. Gębusia mi się śmieje przez cały czas 🙂 Do Niej i do bratków 🙂 Wprawdzie za oknem, wiosna jest jeszcze trochę iluzoryczna, to na moim parapecie już nie 😉

********

Siedzimy z Pędraczkiem na łóżku w sypialni i oglądamy bajkę. Co chwilę jednak spoglądamy na siebie. W pewnej chwili mówię do Niego: baba cię kocha najmocniej na świecie- i słyszę odpowiedź- ja też babę kocham. I jak tu się nie uśmiechać?

Uśmiecham się też do Waszych komentarzy, maili :)) Dziękuję!!!! Posyłam też uśmiech do tych, którzy tu bywają milcząco :))) Wszystkim życzę wiosny w sercach 🙂

Nie zawsze jest tak, jakby się chciało…

Niestety, po raz pierwszy nie zostałam zakwalifikowana na chemię. Moja morfologia poleciała na łeb i szyję (w czwartek- 9,4, a w poniedziałek- 5,8 ) razem z płytkami. Moja pani Doktor poszła mi na rękę, naciągając trochę procedury i wypisała mi skierowanie  do szpitala  na przetoczenie krwi, a gdyby wyniki się polepszyły, dostałabym chemię w terminie. Normalnie po przetoczeniu krwi, podanie chemii odracza się o tydzień. Ze względu na to, że to już  6 cykl, pani Doktor zdecydowała tak, a nie inaczej. Przyjęto mnie do szpitala i czekałam na krew.  Niestety, gdy mi już mieli podawać, dostałam temperatury- 38,4 i skoczyło mi ciśnienie. Wcześniej miałam dwa razy mierzoną temperaturę i za każdym razem była normalna. Dyżurujący lekarz zadecydował, że krwi nie dostanę ( jedna jednostka została zmarnowana), dostałam za to 2x paracetamol  na zbicie temperatury i sugestie, że nazajutrz mnie wypiszą. Szczęśliwa z tego powodu nie byłam, łzy same leciały, choć ryczeć  nie chciałam. Ale ostatnio nie potrafię ich powstrzymać, byle co powoduje, że płyną szerokim strumieniem, zupełnie niekontrolowane. Depresanty to jedna przyczyna, a  druga to niska morfologia. Sama siebie nie poznaję. Na drugi dzień już nie miałam gorączki, ale na wizycie poinformowano mnie, że nie podadzą mi krwi i odroczą podanie chemii o dwa tygodnie. Lekarz  zapewnił mnie, że odbyła się konsultacja również z moją panią Doktor i nie jest to pochopna decyzja. Potem przyszła do mnie pielęgniarka (ulubiona) i powiedziała mi, że podanie krwi również jest obciążające i lepiej jak organizm sam się zregeneruje. Wszystko to zrozumiałam, przyjęłam i nie miałam żalu do lekarzy, a i tak niechciane  łzy leciały ciurkiem. Miałam pecha, że temperatura wyskoczyła w nieodpowiedni momencie.

Teraz w DM czekam na Tuśkę lub OM, by zabrali mnie do domu. Dziś Pędraczek przez telefon oznajmił mi, że chce babcię w domu :). Baba trochę słaba, ale łyka żelazo mając nadzieję, że szybko odzyska siły, a ta przerwa wyjdzie jej tylko na dobre. No i, że niepodtruwany skorupiak się nie uaktywni.

Koszmarnie długi czwartek…

Na ten konkretny czekałam z towarzyszącym mi niepokojem, od dwóch tygodni. To tego dnia miały być wyniki biopsji. Tuśkowej. W środę obudziłam się z bólem w lewym boku (wysokość nerki) i lewego karku. Pomyślałam sobie, że to może z powodu złej pozycji podczas spania. W ciągu dnia ból nie był aż tak dokuczliwy, ale za to ciągle było mi zimno.  Pojawiła się myśl, że bierze mnie jakieś choróbsko, wszak wokół mnie wszyscy albo byli przeziębieni, albo przechodzili grypę, albo zapalenie oskrzeli. W końcu i mnie coś dopadło. Mierzona co jakiś czas temperatura, co najwyżej wskazywała 37 stopni, a ja pod pomarańczowym kocem nie mogłam się rozgrzać. Wieczorem ból objawiony rano, nabrał nasilenia. Ewakuowałam się do sypialni i po jakimś czasie wzięłam przeciwbólową tabletkę. Tej nocy byłam sama w domu. Budziłam się kilka razy, ból był przejmujący, nie mogłam leżeć na lewym boku ani na wznak, siedzieć, a przy każdym  głębszym oddechu promieniował na całym odcinku, uniemożliwiając mi oddychanie. Tabletki przeciwbólowe tylko na jakiś czas łagodziły ból, pozwalając mi zasypiać w jednej pozycji na kilkadziesiąt minut. Rano (około 5.30 ) obudził mnie potworny ból, uniemożliwiający mi swobodne zmienienie pozycji; jakoś dorwałam telefon i zadzwoniłam do OM, żeby natychmiast przyjechał. Chciałam wezwać pogotowie, ale ktoś musiał wpuścić ratowników do domu. Połknęłam również kolejną tabletkę przeciwbólową. OM zjawił się w ciągu niecałej pół godziny i zadzwonił po ratunek. Ze zdenerwowania (pewnie też i z przerażenia) plątał się w zeznaniach ;). W końcu musiałam sama podjąć rozmowę, mimo trudności w mówieniu. Pani była bardzo miła i chciała pomóc, więc poinformowała mnie, że w pogotowiu nie ma lekarza, tylko są ratownicy, którzy jednie co mogą mi zaoferować to środki przeciwbólowe. A ja i tak powinnam się udać do lekarza rodzinnego albo wezwać na wizytę domową. Odpowiedziałam pani, że nie mam rodzinnej tu na miejscu, tylko 50 km od miejsca zamieszkania i, że w tej chwili nie mam takiej możliwości. Moja rodzinna jest właśnie na zasłużonym urlopie i spędza go, kąpiąc się w słońcu i oceanicznych falach :), ale tego pani dyspozytorka nie musi wiedzieć. Pani więc usiłowała mnie namówić, wyliczając zalety rodzinnej na miejscu (w mojej wsi mamy ośrodek) i przepisania się, bo w takiej sytuacji mam utrudnioną opiekę. Odpowiedziałam, że tego nie zrobię. Na szczęście pani skończyła temat, bo nie chciałam jej informować, że do lekarki pracującej w ośrodku, nie poszłabym nawet ze zwykłym katarem. To jest lekarz do wypisywania zwolnień, nie do leczenia- oczywiście to jest moje subiektywne zdanie. Zresztą bez uśmierzenia bólu nie byłabym w stanie wstać nawet z łóżka. Pani wysłała karetkę. Tabletka przeciwbólowa, którą wzięłam wcześniej, zaczęła działać, pozwalając mi na ciut większą aktywność ruchową, choć dalej z bólem. Dwaj panowie z pogotowia przyjechali po kilkunastu minutach. Byli bardzo mili i uważam bardzo kompetentni. Zbadali mi ciśnienie, zrobili nawet EKG i osłuchali, gdyż ból promieniujący w tym odcinku mógł wskazywać na serce, zasugerowali też, że powinnam zrobić usg. nerki, bo być może ten ból od niej pochodzi. Wkuli mi się w żyłę i podali ketonal. Poczekali, aż zacznie działać, podali nazwisko lekarza, który w sobotę w pobliskim miasteczku powiatowym wykonuje usg. nerek.  Podali też inne cenne informacje odnośnie lekarza i pielęgniarki, którzy opiekują się pacjentami onkologicznymi. Tym cenniejsze, że oboje z OM nie mamy pojęcia o służbie zdrowia w naszej okolicy.  I  na koniec zapytali się, czy mają mnie zabrać do szpitala. Odmówiłam, więc musiałam podpisać im papier, a oni zapewnili mnie, że podpisanie odmowy nie powoduje odmowy przyjechania następnym razem, jeśli będzie taka potrzeba. Wraz z OM odnieśliśmy bardzo pozytywne wrażenie po wizycie obu ratowników. Włączyłam net i zaczęłam szukać gabinetu w sieci, by umówić się na usg. Niestety, na tej ulicy był podany tylko tel. do gabinetu fizykoterapeuty. OM przedzwonił, by się zorientować, czy coś wie na temat pracy  lekarza urologa, i okazało się, że to gabinet jego szwagra. Niechętnie, ale podał prywatny numer telefonu do lekarza. Zadzwonił, ale żeby się znowu nie plątać, oddał mi tel. i dalej ja już rozmawiałam. Pan doktor kazał mi przyjechać do szpitala powiatowego  i na izbie przyjęć powiedzieć, żeby go poprosili. Podany ketanol nie wyeliminował całkowicie bólu, ale pozwolił na wstanie, umycie się i ubranie oraz na chodzenie i siedzenie.

W międzyczasie mieliśmy kontakt z Tuśką, która odbierała wyniki i umawiała się na usunięcie guzka. Na szczęście biopsja nie wykazała komórek nowotworowych, ale my wiedzieliśmy, że należy usunąć i zbadać histopatologiczne. Na szczęście lekarz też tak uważał, choć powiedział, że nie musi tego robić już natychmiast. I tego nie rozumiem. Na szczęście dał skierowanie, a gdy Tuśka stanęła pod gabinetem profesora, który przeprowadził moją pierwszą operację onkologiczną (wtedy był docentem) OM zadziałał i profesor już wiedział z kim ma do czynienia. Umówieni są na telefon (profesor i Tuśka) Ogromny kamień spadł nam z serca, choć jeszcze pozostały  drobne kamyczki i pewnie będą ciążyć, dopóki nie przyjdą ostateczne wyniki. Niestety mamy złe doświadczenia (z moją Mam), kiedy biopsja nic nie wykazała. a dopiero badanie śródoperacyjne wykazało komórki nowotworowe.

Gdy w końcu dotarłam do szpitala, panie pielęgniarki troskliwie się mną zajęły. Pan Doktor zrobił usg. i wykluczył, że ból pochodzi od nerki. Zrobiono mi też prześwietlenie płuc, szczegółowe badanie krwi, EKG, zmierzono ciśnienie, zajrzano do gardła, osłuchano, zmierzono temperaturę- 38. Spędziłam tam prawie 5 godzin, ale w przyjaznej atmosferze, a gdy czekałam na lekarza lub na badanie czy na wyniki, to nie na krzesełku w poczekalni, tylko w gabinecie z łóżkiem, z poduszką i kołdrą. Nawet udało mi się zdrzemnąć, oczywiście na prawym boku. Niestety, nie wyszłam z jednoznaczną diagnozą. Bo według lekarza może  to być początek zapalenia opłucnej, gdyż na zdjęciu wyszło, że lewy płat jest ciut podwinięty, a nie ma innego zdjęcia do porównania, więc dostałam skierowanie do pulmonologa i antybiotyk, a być może chemia uszkodziła nerwy w przeponie (?). Oprócz antybiotyku miałam brać tabletki przeciwbólowe, takie, które też są przeciwzapalne. Już jak wyszłam z gabinetu, połknęłam jedną, bo czułam, że ketonal  przestaje działać. W domu postanowiłam wstrzymać się z  decyzją o wzięciu antybiotyku do dziś rana. Musiałabym go brać przez 7 dni, a wtedy na pewno nie podano by mi chemii w terminie. Rano okazało się, że temperatury nie mam- tak wiem, że biorę tabletki na zbicie- więc nie zdecydowałam się na antybiotyk. Wciąż nie wiem, czy słusznie, bo pojawił się kaszel. Ostatni raz tabletkę wzięłam 5 godzin temu, a temperatura obecnie wynosi- 36,9, mam zamiar wytrzymać do godziny 17. Jest lepiej, jeśli chodzi o ból, mogę siedzieć, chodzić, boli (cały czas) tylko w boku, nie promieniuje do karku, nie zatyka przy głębszym oddychaniu, więc jestem skłonna myśleć, że to jednak uszkodzony nerw plus lekkie przeziębienie. W poniedziałek mam wizytę u mojej pani onkolog, i to od niej będzie zależało, czy ostatni kurs dostanę w terminie.

Opisałam to wszystko dlatego, że przeważnie na służbę zdrowia w naszym kraju „wiesza się psy”. Narzekanie, w większości słuszne, jest rzeczywistością. Ale jest też inna rzeczywistość. Od dyspozytorki w pogotowiu kończąc na pielęgniarkach z izby przyjęć, każdy chciał mi pomóc i służyć swoją wiedzą. Cieszę się, że nie uległam OM, który od razu chciał gonić do DM i tam szukać pomocy. Sama podróż w obie strony to co najmniej 4 godziny.

Niespełnion(a)e obietnic(a)e…

Zanim rozpoczęłam leczenie, obiecałam sobie (jak wytrawny polityk na wiecu wyborczym), że tym razem nie poddam się stagnacji, mimo że wiedziałam, iż nie mam żadnego wpływu na reakcję organizmu. A on, zazwyczaj sponiewierany przez kolejne wlewy,  musi mieć czas na regenerację. Jednak gdy już powstanę jak ten Feniks z popiołów, to nic (czyli moje ciało) nie powstrzyma mnie od rzucenia się w wir życia. Normalnego. Bo szkoda czasu. Owszem, doświadczona poprzednimi razami, wiedziałam, że łatwo nie będzie, gdyż mój organizm niezbyt dobrze znosi leczenie. Jednak pomyślałam sobie, że każdy dzień w pionie wycisnę jak cytrynę. Nie pozwolę, by skorupiak zdominował ten czas, ograniczając mnie w czymkolwiek. Nie przewidziałam jednego, do głowy mi nie przyszło, że leki oprócz ciała, sponiewierają również moją psyche.  Nie wiem, czy jest z nią bardzo źle, czy tylko źle (moja Przyjaciółka psychoterapeutka twierdzi, że jestem bohaterką), ale na pewno wiem, że nie jest tak, jak powinno być. Jak do tej pory  było pomiędzy i podczas: diagnoz, operacji, leczenia, rokowań…Nie potrafię, i wkurza mnie to ogromnie, poradzić sobie (pogodzić się) z często ogarniającym mnie smutkiem, ale przede wszystkim ze świadomością uciekającego, bezproduktywnego czasu, z własne,j a nie skorupiaka winy. Z niemożnością, choćby kiwnięcia palcem. Z tym, że z mojej obietnicy wyszły tylko słowa, a minęły już cztery miesiące. Żyję na pół, a właściwie na ćwierć gwizdka. Od do.

Nasze dni są po­liczo­ne – przez statystyków. (Lec) Statystycznie rzec biorąc, mój skorupiak i ja mieścimy się w 5% zachorowań. Z tego ja w 5% przeżywających dłużej niż 5 lat. Mimo iż łykam i dostaję w żyłę depresanty, to mam zamiar pobić rekord. Choćby tylko własny 😉 Najchętniej czynnie, a niebezczynnie. Nad tym pracuję 🙂