Dom po drodze…

    Oboje mają liczne rodzeństwo. A to rodzeństwo posiada dzieci, niektóre z tych dzieci też już mają własne dzieci.  I fakt posiadania tak licznej rodziny odbieraliby w kategorii szczęście, gdyby nie to ,że wszyscy mieszkają  bardzo blisko lub dość blisko siebie. A Oni  kilka lat temu wybudowali się tak jakoś po drodze. Po drodze  siostry do brata, szwagierki do bratowej , siostry do siostry, matki do córki,  teściowej do syna , siostrzenicy do ciotki itp. i po drodze do…miasta i kościoła. Więc gdy to liczne rodzeństwo się wzajemnie odwiedza lub wyrusza na zakupy, zawsze po drodze zahacza o ich dom.  A w niedziele po mszy, mają jak w banku ,że  ktoś wpadnie prosto na obiad.  Często też w niedzielny poranek mają gościa  na kawie, bo  akurat ktoś z rodziny wybrał się na poranną mszę. Dobrze , że ksiądz nie wpadł na szatański pomysł i nie odprawia trzech mszy, w tym wieczornej. Z drugiej strony niewiele by to zmieniło, gdyż  członkowie rodziny czują się w ich domu jak we własnym i potrafią się zasiedzieć aż do późnych godzin wieczornych. Na szczęście rzadko się zdarza ,że są to godziny nocne, w końcu  poniedziałki są pracujące. Gdy  dodać jeszcze odwiedzających ich znajomych, to często  jest  u nich  ruch jak na dworcu kolejowym. I to w takim średnim mieście , tylko z tą różnicą, że na stacji   ktoś zapowiada przyjazdy i odjazdy pociągów oraz  wisi aktualny rozkład jazdy.  U nich jest  to jedna wielka niewiadoma. Jedno jest pewne, że na pewno ktoś wpadnie.  Panią domu już od dawna męczą takie wizyty, żeby nie napisać , e wkurzają. Nieraz wsiadała w samochód i ewakuowała się na cały dzień, by po powrocie i tak zastać imprezę w toku . Subtelne, a czasem nawet dosadne zwrócenie uwagi, że od czasu do czasu chciałaby spędzić sobotę czy niedzielę tylko w  towarzystwie męża i własnych dzieci , rzadko odnosiło skutek. Zresztą . gdy do jednych to dotarło, choć nie wiem, czy ze zrozumieniem, bo potrafili się nawet obrazić, to inni ich w  wizytowaniu zastępowali. Efekt był taki ,że przez jakiś czas mniej tłoczno w domu było. No i lodówka dłużej pełna stała.. Ostentacyjne opuszczenie salonu przez panią domu i zamknięcie się w sypialni, też na nikim wrażenia nie robiło. Pan domu zawsze , do końca  podwójnie nawet pełni  honory 😉 Rozmowy, ba, nawet awantury małżeńskie , które miały uświadomić mężowi by w końcu przestali być tacy gościnni,  bo ona już czasem ma ochotę zwiewać, gdzie pieprz rośnie, też żadnych  radykalnych zmian nie przyniosły.  Czasem, w tygodniu zamyka drzwi na klucz i udaje, że jej nie ma.   Bo zawsze ktoś z rodziny  akurat nie pracuje i ma ochotę na kawę, a i młodsze pokolenie  też lubi wpadać do ciotki.  Niektóre już z własnymi małymi dziećmi,  z którymi  trzeba obowiązkowo wychodzić na spacer, a dom wujostwa  po drodze stoi….

Za moment święta, czas, który  sen spędza z powiek pani domu. Zamiast jawić się radością , oczekiwaniem i spełnieniem, jawi się  jedną wielką zmorą i utrapieniem.

 Bo  przy tak licznym rodzeństwie, nawet jeśli ustalą gdzie i jak święta  spędzają,  to i tak tabun ludzi przez ich dom przeleci.  I jak zwykle nikomu z odwiedzających nie przyjdzie do głowy, by wcześniej zadzwonić i ich  uprzedzić.  W końcu,  gdy ich nie zastaną to poczekają  u kogoś innego z rodziny, a   im i tak  odwiedzin  nie odpuszczą. W końcu ich dom stoi po drodze do… ich własnego domu….

 

Jej po nocach śni się wielka wygrana. Wybudowałaby wtedy dom nad jeziorem lub morzem, albo w górach jak najdalej  od rodziny.

          Myślisz, że uwolniłabyś się od ich wizyt?- pytam  – Wątpię, przyjeżdżaliby całymi rodzinami na wakacje.

          Ale wtedy zrobiłabym grafik – westchnęła z rezygnacją

          Pamiętaj, że u niektórych z waszej rodziny wakacje trwają cały rok,  a i przyrost w członkach jest proporcjonalny do upływającego czasu…

Spojrzała na mnie morderczym wzrokiem…znad sagana bigosu. Czas  wzmożonych wizyt  tuż, tuż…Idą święta przecież…a z nimi goście. Coś trzeba podać na stół…który  stoi na  drodze rodzinnych wędrówek 😉

 

Bystre oko, czuła ręka, delikatny nos ;)

Siedząc na mężowski kolanach:

 

Mąż radośnie: O masz fałdkę.

Ja mniej radośnie: No mam.

Mąż: A skąd ?

Ja: Przecież nie kupiłam sobie, tylko ciężką pracą zdobyłam. Miesiącami to trwało…a może i latami?

 

No cóż, chciałabym zwalić ten fakt  na zbyt długą zimę ,ale raczej powinnam zwalić na zbyt wiele wiosen ,które już posiadam. Nie ,żebym narzekała, o nie…bo wciąż mam nadzieję na więcej, nawet jeśli by to miało oznaczać dodatkowe fałdki w bonusie.

Patrzę na niego i nie wierzę, no śmieje się jak głupi do sera i jednocześnie przygląda  się uważnie. Złażę z tych kolan, bo jeszcze coś wypatrzy, szczególnie że ma okulary na nosie 😉

A przecież my dziewczyny musimy pięknieć na wiosnę 😉

 A wiosna pełną parą, temperatury nawet powiedziałabym, że letnie, więc na stole pojawiły się truskawki. Smak wiadomo – o tej porze nie ma co wymagać. Zapach…jak się wsadzi nos i dłużej potrzyma, to odrobinę tego lata się poczuje. O ile nie ma się wiosennego kataru 😉 Ale z naturalnym jogurtem nawet smakują i nie idą w boczki 😉

 

A w boczki idą  boczki, szynki i kiełbasy…Wyśmienity smak, a jaki zapach…ech…Bo nie są ze sklepu, tylko własnoręcznie wędzone…No dobra- ręce nie moje tylko taty i wujka 😉

 

I pięknie i cudnie by było, gdyby nie pewna pani nas odwiedziła. Nikt jej nie zapraszał, wręcz została zignorowana. Jednak jej nachalność zwyciężyła. Pod jej ciężarem uległa cała nasza trójka. Tylko mąż na jej wdzięki odporny pozostał. Na imię jej –ANGINA. 

 

 

 

Dla źle pojętego dobra…

   Kiedyś oglądałam program, w którym udział brały panie lekkich obyczajów i usłyszałam jak  się wypowiadały na temat, dlaczego  uprawiają swą profesję. Nie wiem czemu, ale za grosz im nie uwierzyłam. Gdy słyszę, że robią to dla dobra swych dzieci, parskam śmiechem. Niewesołym śmiechem, bo w głowie mi się nie mieści i nie rozumiem gdzie tu tkwi  dobro. No chyba tylko to materialne. Tłumacząc się, że sytuacja materialna właśnie ich do tego zmusza, nawet wywołują u mnie pewne zrozumienie. Mogę zrozumieć, że łatwiej komuś zostać prostytutką niż np. sprzątaczką czy pomocą domową lub opiekunką, czy zatrudnić się w jakieś fabryce. Pracy na rynku nie brakuje, fakt gorzej z odpowiednią płacą. Mnie się po prostu wydaje ,że te panie lubią swą pracę, lubią szybko zarobione pieniądze, czasem nawet spore. Swe sumienie zaspokajają tym, że mogą dziecku, a czasem rodzinie zapewnić byt na ciut lepszym poziomie. I gdy ktoś im wytknie, że tak naprawdę wyrządzają emocjonalną krzywdę własnym dzieciom,  mówią, ze wiedzą, ale  życie ich zmusza do tego. Odrzucają pomoc, wiedząc ,że same z tego nie wyjdą. Mniej lub bardziej świadomie wybrały taką drogę, drogę, z której trudno im zrezygnować…Nawet dla dziecka…

I nie mam tu na myśli tych wszystkich pań, które z wyniku przestępstwa  zostały prostytutkami, bo były zmuszane…

Bardzo często kobiety podejmują złe decyzje właśnie dla dobra dziecka. To dobro jest czasem dziwnie pojmowane. Zostają przy mężach, którzy biją, piją lub znęcają się psychicznie, ale one uważają ,że  ważniejsza jest pełna rodzina. Często rezygnują  ze swoich pragnień, możliwości spełnienia się, realizacji zawodowych, dając swój czas dziecku, a w  bonusie – niezadowolenie ze swojego życia, frustrację , rozdrażnienie  i ogólne  poczucie klęski. Dobro dziecka, no cóż, bywa bardzo dobrą wymówką…by nie robić nic ze swoim życiem …i dobrym na to życie usprawiedliwieniem. W końcu nikt nie zaprzeczy ,że dobro dziecka jest najważniejsze…

Misiek…

    Od początku wiedzieliśmy, jak nasza rodzina ma wyglądać, czyli tradycyjne dwa plus dwa 🙂 Tuśka była zaplanowana i tak zrobiliśmy to precyzyjnie ,że urodziła się w pierwszą rocznicę naszego ślubu 🙂 Drugie dziecko miało być po czterech latach, ale zgodnie stwierdziliśmy ,że jeszcze przynajmniej rok dłużej poczekamy. Jak decyzja w tej kwestii  zapadła, to okazało się, że jestem w ciąży i między dziećmi jest 3,5 roku różnicy, ale rocznikiem  4 lata 😉 I tak  osiemnaście lat temu,   w niedzielę w samo południe  wyciągnięto z mojego brzucha  dorodnego syna 🙂  Lenistwo  więc ma wrodzone, a rogatą duszę przypisaną do znaku zodiaku.  Mimo tego to dobry i fajny chłopak. Bardzo wrażliwy i uczuciowy. Lubiany przez otoczenie ,bo jest uczynny i bardzo towarzyski. Nie ma problemu w zjednywaniu  sobie przyjaciół. Często bywa duszą towarzystwa, choć swoje własne też bardzo sobie ceni.   Stojąc u progu dorosłości ma też za sobą złe doświadczenia. Wie, że jedna chwila, własna nieuwaga potrafi zmienić życie. Wypadek na skuterze nauczył Go pokory i ponoszenia konsekwencji za swoje błędy. Wciąż nie może jak inni chłopcy poganiać za piłką lub zwyczajnie potańczyć z dziewczyną . Nadal kula jest Jego towarzyszką. Jednak wrodzone poczucie humoru nakazuje mu być optymistą, choć uważne oko matki zauważa czasem kręcącą się łzę w oku. Na szczęście rzadko.  Jest silny psychicznie, mimo swej wrażliwości, która często się objawia w stosunku do innych. Do ludzi, zwierząt, wydarzeń.

 Był czas, że zastanawiałam się, czy będę przy Nim, gdy będzie szedł do Komunii Świętej. Los był łaskawy i doczekałam się Jego pełnoletności.  Teraz gdy po raz drugi zostałam wystawiona na ciężką próbę, moje myśli czasem krążą  czy zobaczę jak  będzie sobie radził już w dorosłym życiu.  Wiem, że jest zaradny i bardzo samodzielny. Ale chciałabym doczekać chwili, gdy sam będzie tworzył własną rodzinę. Wierzę ,że tak będzie. Bo tak naprawdę, to moje dzieci dają mi siłę do walki. Oboje są cudowni ze swoimi zaletami i wadami.

Misiek potrafi zaleźć za skórę , bo jest indywidualistą z poczuciem własnej wartości. Swojego będzie bronił do upadłego, choć trzeba przyznać, ze walkę toczy na argumenty. Zdolny, ale leniwy. Jak mu na czymś zależy, to się przyłoży i to zdobędzie.  Śpioch i bałaganiarz. Sam jednak sprząta, gotuje, pierze, prasuje…na tyle mu zaufaliśmy, że mieszka samodzielnie już drugi rok…Przez to też uczy się samodzielnego załatwiania różnych, również  urzędowych spraw.  Gospodarności. Życia, które Jego rówieśnicy mają jeszcze przed sobą…

 Wiem, że mam kochanego syna, super chłopaka i chciałabym się przekonać ,że będzie kiedyś świetnym facetem, pracownikiem, mężem i ojcem. Dobrym człowiekiem.  Choć dla mnie zawsze pozostanie moim dzieckiem, niezależnie ile skończy lat.

 

Dziś kończy 18 lat!!!

Wieczór z fotografią w tle…

    Spotkanie było zaplanowane, ot sympatyczny  wieczór u przyjaciół. We czwórkę przy dobrym jedzeniu,  panie  przy winie, panowie przy mocniejszych trunkach.  Znamy się już  tyle lat, a nasza babska  przyjaźń trwa  od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Jesteśmy jak siostry, wiele nas łączy…Mnóstwo  wspólnych wspomnień zawartych  również na starych  już fotografiach. Mąż Przyjaciółki zrobił nam nie lada frajdę, gdy na dużym  ekranie przypomniał dawne momenty naszego życia.

Nasz wspólny czas zatrzymany  na biało-czarnych i kolorowych kliszach teraz został  zgrany na płytę CD. Z ekranu spoglądały na nas dwie młode, roześmiane dziewczyny. Wyższa,  piękna, zgrabna,  czarnowłosa  z zalotnym spojrzeniem i niższa  uśmiechnięta,  która na głowie  w tamtym czasie   miała   wypróbowane chyba wszystkie  fryzury 😉 Zawsze blisko siebie, czasem identycznie ubrane i uczesane 😉  Kilku zdjęć   w ogóle  nie pamiętałam, niektóre widziałam po raz pierwszy,a liczne  sama posiadam w swoim albumie.  Każde wywołało nasz komentarz i lawinę śmiechu, ale też i wzruszenie.  W tych wspomnieniach uczestniczył tez mąż Przyjaciółki, bo dołączył już do nas na początku szkoły średniej. I to jego ręką, starym dobrym aparatem były robione te zdjęcia. Większość z nich   sam wywoływał w ciemni.   Do dziś pamiętam smak, chyba wywoływacza , a może utrwalacza , który smakował jak ziemne orzeszki 😉 Dzięki niemu nasza młodość została  zatrzymana  na wielu fotografiach. Z sentymentem i z uśmiechem wspominałyśmy w ten sposób utrwalone  tamte chwile, zdarzenia i różne okoliczności.

 Nie tylko my byłyśmy młode, ale inni również.  Zdjęcia nie tylko przypomniały nam jak same wyglądałyśmy , ale jak wyglądało też nasze otoczenie i  jak wiele się zmieniło. Bo zmieniły się nie tylko miejsca, ale też ludzie wokół nas. Choć tu muszę przyznać ,ze z wieloma osobami wciąż utrzymujemy kontakty.  Dziś, gdy królują aparaty cyfrowe , gdy możemy zdjęcie robić nawet telefonem i od razu widzieć jak ono wyszło, nie ma żadnego problemu by utrwalić każda dla nas ważną chwilę. Kiedyś to był luksus.  I  niezapomniane wrażenie  gdy z niecierpliwością czekało się by w końcu wziąć do ręki i obejrzeć zatrzymany czas.  Czasem klisze do wywołania czekały kilka tygodni a nawet miesięcy. Dziś gdy mamy możliwość pstryknięcia prawie nieograniczonej ilości zdjęć i natychmiastowy ich podgląd , ba nawet retusz, to myślę ,ze nie wywołują już takiego dreszczyku emocji jak kiedyś.  Zresztą one pokazują naszą rzeczywistość, a te stare sprzed kilku, kilkunastu , nawet kilkudziesięciu już lat przypominają jacy byliśmy… Młodzi i w tej młodości naiwni i beztroscy 🙂  

Jedno jest pewne: nieważne czy to na ekranie czy na papierze są utrwalane nasze wspomnienia. Ważne ,że w każdej  chwili możemy po nie sięgnąć i  wciąż na nie żywo reagować. Bo gdy wzruszają, rozśmieszają, czasem zasmucą , ale wywołują  mnóstwo emocji, to znaczy ,że fajnie przeżyliśmy ten wspólny czas.

Takich  właśnie wspomnień wszystkim życzę…

 

 

      Dziś znowu pędzę do Dużego Miasta na spotkanie, tym razem w szerszym gronie , bo imieninowo 🙂 To już trzeci raz pokonuję te same kilometry w tym tygodniu. Jestem zmęczona porządkami ( remont dobiega końca) i  moje kości domagają się spoczynku na kanapie i nicnierobieniu. Ale właśnie po to by mieć co wspominać zbieram się w sobie i jadę  cieszyć się towarzystwem.  Bo nawet najpiękniejszy widok nie cieszy nas, gdy nie mamy go z kim podziwiać, najlepsze jedzenie spożywane w samotności też nie smakuje tak, jak zwykły hot dog zjedzony w sympatycznym gronie, a bukiet wina dopiero z przyjaciółmi tak naprawdę rozkwita…

 

U mnie na wsi już wiosna :))))) Cieplejszy wieje wiatr i wszystkie takie tam 😉 do szczęścia brakuje może 2 lub 3 stopnie, ale i tak jest cudnie 🙂

Piekło po zdradzie…

Jak sobie poukładać wspólne życie po zdradzie?  Czy w ogóle jest to możliwe?  Czy można zdradę wybaczyć?

Ilu związkom udaje się odbudować wzajemne zaufanie na tyle, by znowu móc wspólnie funkcjonować? Brak zaufania powoduje zazdrość, podejrzliwość  i kontrolowanie partnera. Do tego dochodzi utrata  poczucia własnej wartości i ciągłe porównywanie się z tą drugą. Nurtujące pytanie, dlaczego to nas spotkało, nie daje zapomnieć… Myślę, że ono zawsze się pojawia  niezależnie od tego, kto w związku zdradził.

Ale jak trudniej jest odbudować wcześniejsze  relacje lub budować je na nowo, gdy owoc zdrady jest tak namacalny, tak obecny na co dzień…?

 

Byli młodym małżeństwem z dwiema córkami: dwuletnią i kilkumiesięczną.  Na pierwszy rzut oka normalna rodzina, choć dało się zauważyć, że ojciec młodszą córkę hołubi. Niby nic nienaturalnego, bo często tak się zdarza, gdy w rodzinie pojawia się niemowlak.   Jednak wraz z dorastaniem dziewczynek  pogłębiały się różnice w traktowaniu jednej i drugiej.  Starsza, byłą zawsze tą gorszą  i często tak się czuła, nie rozumiejąc  zachowania ojca wobec niej. Przyzwolenie matki na takie traktowanie  też nie było zrozumiałe. Jak i jej tolerancja mężowskich skoków w bok. Głośnych w całej okolicy, tak jakby w ogóle się z tym nie krył. Nie zawsze były to  przelotne związki, niektóre trwały dość długo. Od czasu do czasu dobiegały z ich domu głośne awantury, których   ślady były nieraz widoczne na jej twarzy.  Czasem jej rodzina interweniowała, ale  wszyscy mieli wrażenie, że akceptują taki stan rzeczy. Jakby  on miał  prawo do takiego zachowania. Później   dochodziło między nimi do spektakularnej zgody, okraszonej prezentami i okazywaniem całemu społeczeństwu, jak to się wciąż kochają.

Nie odeszła od niego nawet wtedy, gdy uciekł  z miejsca wypadku, który spowodował po pijanemu  i za karę musiał odsiedzieć jakiś czas w więzieniu.  Z więzienia jednak nie wrócił już do niej. Wybudował dom i zamieszkał z inną, a w sądzie  toczyła się sprawa rozwodowa. Powodem tej sytuacji  oczywiście były zdrady, ale przede wszystkim  ta jedna  sprzed prawie dwudziestu lat.  Owocem tej zdrady była starsza córka,  wiedział już o tym w dniu jej narodzin.  Jednak myślał, że potrafi wybaczyć, bo wtedy  chciał tworzyć z żoną rodzinę. Ale nie potrafił zapomnieć o tym, co się stało. Zazdrość i strach przed ponowną zdradą z jej strony wywoływały te wszystkie awantury. Nie potrafił też pokochać  swojej  starszej córki.  Córki, bo choć nie ma jego genów, to podejmując taka, a nie inną decyzję wciąż nią jest. To  on ją wychowywał w poczuciu, że jest jej tatą , choć  nie najlepszym na świecie.  Jednak nie sprostał zadaniu, jakiemu  się podjął. Swoim traktowaniem karał córkę  za zdradę matki. Własnymi zdradami karał żonę za to, co  kiedyś zrobiła.  O mały włos nie pozbawił kogoś życia, gdy topił swe smutki i frustrację w alkoholu. Zafundował sobie i rodzinie tak naprawdę swoiste piekiełko.   Tylko dlatego, że wydawało mu się, że potrafi wybaczyć i zapomnieć o zdradzie.  Jej winą jest to, że w poczuciu własnej winy  na to pozwoliła.

Wspólne życie po zdradzie nie jest usłane różami, a raczej tym, co po nich zostaje, czyli kolcami. Nie wystarczy powiedzieć  wybaczam i usłyszeć, że więcej się to nie powtórzy.   Najpierw w sobie  należy  poszukać odpowiedzi na pytanie: czy sobie z tym faktem poradzę. Uczciwie na nie  odpowiedzieć, bo inaczej można zgotować sobie piekło na ziemi.

A w takim przypadku o niebo jest lepsze rozstanie.

Ale to moje zdanie…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zabawa w małego fryzjera ;)

   Nasz budżet domowy od zawsze musiał uwzględniać wydatki na tak zwanych fachowców wszelakich maści. Niestety w żadnej dziedzinie bez nich właściwie nie potrafimy się obejść. Już  z domu wyniosłam, że po to są malarze, hydraulicy, krawcowe, fryzjerzy itp. ,żeby taka osoba jak ja dała im po prostu zarobić, a nie  wchodzić w ich kompetencje.  Co nie znaczy ,że nie podziwiam i nie zazdroszczę wszystkim tym, co lubią i potrafią i to z dobrym skutkiem wcielić się w różne zawody. Bo fajnie mieć takiego osobistego majsterklepkę,  co to coś naprawi, skonstruuje, wymaluje, a przy okazji zaoszczędzi trochę kasy. Lub samej coś potrafić. Niestety na męża nie mam co liczyć.. a sama…no cóż, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce…

 

Siedzimy z mężem przytuleni na kanapie…

JA : Nie widzisz,że mam  włosy pofarbowane ?

On : Oooo widzę…

JA : Sama sobie zrobiłam w ramach oszczędności ( po raz pierwszy w życiu ) i jestem dumna, bo potrafiłam 🙂

On: No to faktycznie same zyski

Ja: Niekoniecznie, bo zafarbowała się bluzka, jedna skarpetka i  dywanik w łazience.   Ze  ścian, umywalki , podłogi i prysznica farba się zmyła…

On śmieje się: Podsumowując…

JA: Lepiej nie, ale siwych włosów już nie widać…;) ( tak, tak jestem już w tym wieku, że cholery wyłażą )

 

U koleżanki…

ONA: O masz nowy kolor, taki czarny…

JA: Jasny brąz.

Ona: No czarny …

JA: Jasny brąz ( dobitnie)!

ONA; A ile trzymałaś farbę na głowie?

Ja: Tyle, co napisane było plus pięć minut dodatkowych dla niewdzięcznych włosów…i plus kilka stron książki…

Ona: No i dlatego jest to czarny jasny brąz 😉

 

Nieważne jaki kolor , bo cieszę się z tego faktu jak głupi do sera. Że SAMA  i wyszło 🙂 Pewnie nigdy bym się nie zdecydowała, gdyby nie zakupiona farba pół roku temu, po to by koleżanka- fryzjerka mi włosy zafarbowała.  I fakt ,że mam teraz krótkie włosy. Oraz  odkrycie męża ,że jeszcze dowodu nie wyrobiłam ( zagubionego w styczniu), bo nie byłam u fotografa. A dokument na dniach będzie mi potrzebny i trzeba było działać natychmiast. Brak czasu spowodował moją decyzję…W końcu wprawdzie  pojedynczych , ale jednak siwych włosów na dokumencie okazywać nie będę 😉 I to jest sukces 😉

A teraz dumam, co jeszcze wziąć we własne ręce 😉

 

 

 

Ustalenie listy gości to niełatwa rzecz ;)

 Naiwnie myślałam, że ustalenie gości  to będzie najmniejszy problem, jeśli chodzi o przygotowywania weselne. W końcu obie strony wiedzą kogo chcą, a kogo muszą zaprosić. Wystarczy policzyć, zliczyć i gotowe.  Nic mylnego, szczególnie gdy ilość osób musi być ograniczona, a często tak jest z różnych przecież względów.

Gdy dzieci się zaręczyły, to już na drugi dzień miałam gotową listę ze swojej strony, uwzględniłam też koleżanki i kolegów Tuśki.  Miałam też wstępną, ale gwarantowaną  maksymalną  liczbę gości z drugiej strony. Dodałam obie cyfry do siebie i przez jakiś czas spałam spokojnie. Znałam  restauracyjną salę, którą wybrały dzieci jako miejsce swojego  wesela i spokojna byłam, że limitu miejsc nie przekroczymy. Jednak teoria to  jedno a praktyka zupełnie co innego mówi.  Bo teoretycznie 150 osób wejdzie, ale praktycznie wygodnie będzie tylko przy zapełnionych 100 miejscach. Gdy to do nas dotarło, wzięłam listę do ręki. Widniejąca na niej suma 110 gości   spowodowała ,że odetchnęłam z ulgą. Biorąc poprawkę na tych, co z zaproszenia z jakichś względów nie skorzystają,  to tragedii  czyli nadmiernego ścisku przy stołach i ewentualnego deptania sobie po nogach na parkiecie nie będzie. Lista przeleżała sobie w szufladzie kilka miesięcy. Aż w końcu dzieci postanowiły zredagować i zamówić zaproszenia, więc została wyjęta i po przenikliwym zanalizowaniu dostrzegliśmy na niej braki. Nie ujęcie własnego syna  a brata panny młodej to pryszcz, bo okazało się, że jeszcze kilku osób brakuje. W międzyczasie z drugiej strony  też zapotrzebowanie  na gości wzrosło. Nastąpiła korekta. Ktoś zniknął, ktoś się pojawił. Aż nastąpił moment zliczenia wszystkich.  Suma 126 nie spowodowała zawału, ale lekki niepokój co powie na to ta druga strona. Dla wyjaśnienia napiszę, że zrobienie wesela na większą liczbę osób z żadnej strony nie byłoby problemu, gdyby nie ograniczenia salowe.  W tej sytuacji i tak część stołów będzie musiała być inaczej ustawiona, niż chcielibyśmy.  I o te stoły najbardziej się rozchodzi,  bo 70 par na parkiecie może się bawić. Szczerze mówiąc, jest to dla mnie stresująca sytuacja. Bo gdybym miała sama zadecydować o gościach, to przynajmniej jeszcze około 20 osób bym zaprosiła. A i tak z naszej strony ta liczba jest znacznie większa. Jednak to dzieci mają decydujący głos i trzeba też się przystosować do warunków.  W okolicy nie ma większej restauracji, a na wynajęcie większej, ale „gołej” sali, ani ja zdrowia, ani mąż czasu nie mamy. Więc klamka zapadła, choć ja do końca nie jestem przekonana, że to już koniec.  Poprosiłam Tuśkę, by oprócz spersonalizowanych zaproszeń kilka jeszcze zamówiła dodatkowych do ewentualnego wypisania. By nie było niespodzianek 😉

 

Na sam koniec powiem, że takie ustalenie gości jest emocjonalnie wyczerpujące. Tuśka ma tylko jednego brata i dwie kuzynki.  Pozostała rodzina to nasze, czyli rodziców kuzynostwo  i rodzeństwo dziadków.  Krąg bardzo obszerny 😉 I tu wprawdzie nie zagrał totolotek, ale bliższe lub dalsze relacje Tuśki z nimi. Dlatego wyszło tak, że z jednej rodziny nie wszyscy są proszeni.  No cóż, bliższe są dla Niej  przyszywane ciotki, czyli moje przyjaciółki…

Dlatego ustalanie gości to jednak czynność stresująca, a czasem może być brzemienna w skutkach 😉 Mam nadzieję, że nikomu nie będę się musiała tłumaczyć, dlaczego jakiś wujek czy ciotka nie zostali zaproszeni…

Najważniejsze, że dzieci z nikogo nie musiały rezygnować.

W końcu to ich wesele 🙂

 A do niego zostało już tylko 5 miesięcy…

Jutro wybór butów do sukienki ślubnej.  Selekcja wstępna została dokonana i na arenie zostały już tylko dwie pary. Mam nadzieję, że tu już żadnych niespodzianek nie będzie 😉

 

 

 

 

Czy wszystko jest na sprzedaż?

  Jak pisałam poprzednio, spędzam czas w miejscu, gdzie jestem skazana na kilka  kanałów  telewizyjnych, w tym na takie, które nigdy wcześniej nie oglądałam. A że  oprócz kota nikt  mi nie towarzyszy, to  w ten sposób  umilam sobie czas. I tak trafiłam na program pt. Moment Prawdy w wersji amerykańskiej. Pewnie dla niektórych znany choćby ze słyszenia. Ja go odkryłam dopiero teraz, czego  w ogóle nie żałuję. Jednak z ciekawości obejrzałam cały.  I tu mnie szczęka opadła, uszy zaczęły piec, a w głowie natłok myśli. Ja rozumiem, że program polega na tym, by tak dobrać uczestników, by mieli jak najwięcej grzeszków na sumieniu, do których przed publicznością i swoimi najbliższymi trudno się im przyznać.  W końcu  zbyt łatwo nie można wygrywać takiej kasy. Bo pieniędzy do wygrania jest dużo. Jednak do przegrania jeszcze więcej. I nie o kasę mi chodzi. Bo w tej grze na szali z jednej strony jest położone 500tys dolarów, a na drugiej  szacunek, miłość, przyjaźń, lojalność. Wydawało mnie się, że są to uczucia bezcenne, a jednak okazuje się, że niektórzy potrafią je sprzedać. I choć wychodzą ze studia z pokaźną kwotą i z uśmiechem na twarzy, to nie wiem, czy mają do czego wracać. Bo w świetle jupiterów, przy  milionowej oglądalności, zdradzili swoje tajemnice, które często nawet najbliżsi nie znali. Ba, często te tajemnice właśnie najbliższych dotyczą. Zdradzają rzeczy, które potrafią  mocno dotknąć. Już w czasie programu widać, jak najbliżsi odbierają to, co słyszą –  z niedowierzaniem, niesmakiem, często z bólem. Po programie okazuje się ,że ich wspólne  relacje się zmieniają, a związki często rozpadają. Wcale się nie dziwię, bo ja nawet 5 minut nie byłabym z osobą, która coś skrywa przede mną, a za pieniądze potrafi to wyjawić  publicznie. Nie mieści mi się to w głowie.  I kompletnie nie rozumiem uczestników tego programu. Szczególnie że pytania są często bardzo intymne i krępujące.  No cóż, podobno dla pieniędzy można wiele poświęcić. Pytanie tylko, czy warto?

Są i rodzime programy, gdzie ludzie piorą swoje brudy publicznie. Ich też nie rozumiem, ale przynajmniej nie robią tego za kasę, a w studiu im towarzyszy psycholog czy też inny terapeuta. Może potrzebują właśnie w taki sposób przegadania problemu albo zwyczajnie pokazania się w telewizji. Jednak te programy czemuś służą. Pokazują ludzkie zachowania, różne sytuacje, różne problemy, a na koniec  rady czy wskazówki jak postępować by im zaradzić. Więc jak się trafi na ciekawy dla siebie  temat,  to można   z programu coś wynieść.

 

A z Momentu Prawdy wyniosłam tylko niesmak, mimo że przecież nie mnie dotyczyło ujawnianie prawdy. I zostałam z pytaniem: czemu służy taki program i komu? Ok wiem, że się wygrywa pieniądze, więc uczestnik potencjalnie jest zadowolony. Ale kogo obchodzą jego odpowiedzi, gdy pytania dotyczą jego życia osobistego, intymnego, sfer, których nie powinno omawiać się publicznie? Ktoś mi powie, że to w końcu program rozrywkowy. Tylko program rozrywkowy powinien bawić Dla mnie jednak nie jest rozrywką tylko jednym wielkim zażenowaniem. Bo kojarzy mnie się ze swoistym targiem. Targiem własnymi uczuciami i  uczuciami najbliższych. I obnażeniem się na oczach wielu. Nie z potrzeby duszy  tylko dla kasy. Nawet nie dla zabawy. I bardzo bym się zdziwiła, gdyby taki program był rozrywką dla moich bliskich czy znajomych. Bo czy wszystko jest na sprzedaż?

Na froncie…

Poległam.

Normalnie w świecie zostałam zaatakowana i mimo tego, że broniłam się zaciekle, to zostałam pokonana.

Następstwem tego i jeszcze innych okoliczności zostałam wyrzucona.

Zdążyłam chwycić kilka najpotrzebniejszych rzeczy i wyniosłam się z nosem spuszczonym na kwintę.

Biorąc pod uwagę moje nie najlepsze położenie zostałam jeszcze dodatkowo wykorzystana.

I teraz siedzę przytłoczona całą tą sytuacją nie wiedząc, w co ręce najpierw wsadzić, a mimo to uśmieszek błąka mnie się na ustach.

To, co mnie zaatakowało, powoli już jest w odwrocie. Z odsieczą przyszedł mi antybiotyk. Zwykłe przeziębienie okazało się zapaleniem oskrzeli. Jeszcze mnie męczy, ale już w pozycji pionowej 😉

Eksmisja z domu jeszcze trwa, ale od dziś tylko już na noc. A powód, dla którego musiałam opuścić dom, cieszy oko, choć jeszcze nie nos. Bo lakier nie jest moim ulubionym zapachem. Wykorzystanie  polegało na tym ,że w czasie kiedy  byłam kilkaset metrów od centrum wydarzeń, molestowano mnie  telefonami po to, bym wyraziła zgodę na poszerzenie zakresu robót. W końcu ją uzyskano. I teraz nie wiem gdzie co jest, a to jeszcze nie koniec.

Więc korzystając z okazji, że jestem po raz pierwszy od pięciu dni we własnym domu, odgruzowałam dojście do komputera 😉 Tam, gdzie przebywam mam dostęp do świata, jednak  troszeczkę ograniczony. Telewizja owszem  jest,  choć nie wszystkie moje ulubione kanały. Przede wszystkim brak TVN 24 dotkliwie odczuwam. Za to poznałam Polsat Cafe (Polsatu w domu w ogóle nie odbieram) i z nudów oglądałam wszelkie rozrywkowe programy. Ale nie czuję się  rozerwana 😉 Na szczęście wzięłam książki ze sobą. Oraz czasopisma. Na weekend miałam towarzystwo, które zajmowało się głównie dokarmianiem mojej osoby. Wspólnie oglądaliśmy też bieg naszej złotej medalistki. Nie powiem , ale to był najcięższy mój wysiłek od kilku dni. Namachałam się tym rękami i ponownie gardło zdarłam. To taki trening przed tym, co mnie czeka w domu. Na razie tylko wzrokowo ogarnęłam pole frontu i… już się zmęczyłam..