Robić swoje…

Podsumowań, rozliczeń właściwie nie robię, jak również postanowień na zaś. Tych ostatnich asekuracyjnie, bo po co robić z gęby cholewę? Ja swoje, życie swoje a skorupiak jak zechce, to doda swoje trzy grosze i tylko będę się czerwienić przed samą sobą, że znowu w życiu mi nie wyszło 😉 A chciałam 🙂 Chcieć to móc- wiele razy się przekonywałam,  jak również innych i nie cofam tego. Ale czasem trzeba odpuścić i pójść z nurtem, a nie pod prąd.

Nie znaczy to, że jak nie robię, to i nie widzę. Widzę. Odczuwam. Czasem każdym centymetrem mojego jestestwa, a czasem ledwo odczuję jakieś muśnięcie…

Końcówka tego roku była intensywnie wyczerpująca. Zdrowotne zawirowania członków rodziny i własne, nieźle naruszyły moją odporność. Za to organy państwowe postanowiły nam ulżyć i… w prezencie świątecznym od US dostaliśmy kolejne odroczenie naszej sprawy do marca, z jednoczesnym wezwaniem udokumentowania posiadania dzieci i tego, że w danym roku pobierały nauki w szkole. Czas dwa tygodnie. Pójdzie pismo o wydłużenie terminu, bo: w naszym posiadaniu są aż trzy odpisy aktu urodzenia, tyle że wszystkie dotyczą Miśka, a na Tuśki termin oczekiwania jest dwa tygodnie. Misiek postara się wyciągnąć ze swojego liceum zaświadczenie, ale czy uda się mu także z uczelni Tuśki, tego nie wiemy, bo być może trzeba osobiście. Także tak: kolejny rok (kalendarzowy trzeci) bujamy się z US w tle 😉

Dzień przed wigilią przyszedł e-mail ( nie emilka ;)) na firmową pocztę od „Kruk Windykacja”, treści:

Drodzy Państwo,
Ze względu na brak spłaty zadłużenia za energię elektryczną przesyłamy przedsądowe wezwanie do zapłaty.  Podane nazwisko, adres i logo firmy oraz załącznik.

OM odebrał w nocy, więc sprawdził tylko firmę i adres- wszystko się zgadzało. Rano zadzwonił, i zaraz po połączeniu można było wybrać, w jakiej sprawie się dzwoni: została uruchomiona linia dla fałszywych wezwań. Sprawdził nazwisko, które figurowało w mailu, i oczywiście nikt taki tam nie pracuje. Poradzili tylko usunąć z poczty i przede wszystkim nie otwierać załączników. Piszę o tym ku przestrodze, bo wciąż się zdarza, że ludzie widząc, że mają coś do zapłacenia klikają z ciekawości w załączniki i w ten sposób potwierdzają zgodę na płatność.

TK wciąż bez terminu, bo w poświąteczny poniedziałek OM osobiście usłyszał: no przecież święta były…Były, tyle że przed świętami był też poniedziałek, wtorek, środa, a nawet czwartek, w końcu niektórzy wte dni pracowali. Widocznie niektórzy fachowcy nie, bo nie wierzę, że mieli huk roboty, gdyż wszystkie sprzęty medyczne zmówiły się i zaczęły psuć w ten szczególny czas. Z drugiej strony, to szansa dla sławetnego już pana doktora radiologa, by nadgonił z opisami wyników, gdyż czas oczekiwania na opis jest nieludzko długi. Zobaczymy. Mnie się nie spieszy…chyba.

Nie narzekam na pogodę: jesienną wiosnę w czasie świąt. Nie boję się, że może przyjść mróz (w tej chwili za oknem -8) i śnieg. Oby tylko nie było żadnych kataklizmów, takich jak tornada w Stanach czy powodzie w Anglii. Niech nas ominą specyficzne anomalia pogodowe. Resztę się przeżyje, nawet zimę zimą 😉

Czego sobie życzyć?

Spokoju!

Zdrowia!

Reszta jest do ogarnięcia. Rok 2015 był dobry, bo był. W całości przeżyty po mojemu, nawet jeśli los ciągle wzywał na ring.

Czego Wam życzyć?

Życzliwości do świata i świata do Was 🙂 Radości z dnia każdego. Uśmiechu na co dzień. Zdrowia przez cały rok i kolejne lata. Miłości. Bliskości. Spokoju. Spełnienia. I by niemożliwe okazało się możliwym, czymkolwiek jest 🙂

A noc sylwestrową spędzicie tak, jak lubicie, tak jak Wam najwygodniej, najprzyjemniej, najzabawniej, najspokojniej…:D

Szczęśliwego 2016!

Róbmy swoje!;)

 

 

Nieświęty…

Ale spokój…Tfu, tfu, tfu…Właściwie, to lekkie nadużycie, bo Tuśka w rozterce czy jechać do szpitala, czy nie. Szczególnie że jakaś pani doktor straszy (w rozmowie telefonicznej), że teraz, to Ją zostawią na kilka dni…Ja powtarzam, że ma słuchać się Ordynatora, który powiedział, żeby się nie bała przyjeżdżać, nawet jeśli wychodzi na własne żądanie.

U mnie bez zmian: uczulenie ma się dobrze, tylko zbladło 😉 Mam dać czas doktorowi Czasowi, więc daję, próbując się nie zadrapać…No i nie mogę się dodzwonić na radiologię w sprawie TK. Może OM zdąży tam zajechać…

Cisza… Wczoraj odjechały Miastowe Dzieci z Dziadkiem i Mamą Duśki oraz Kotą (dziewczyny przyjechały do nas w drugi dzień świąt), a dziś OM wraz z Mam pojechali do DM. Ja staram się dziś nigdzie nie ruszać, za to polegiwać jak najwięcej 😉 Szczególnie że nie wiem, co przyniesie kolejny i kolejny dzień…

Święta mają to do siebie, że szybko mijają. Dzięki Mam, mimo wszystkich perturbacji, mogliśmy usiąść wspólnie przy zastawionym  stole ( pieczona gęś podbiła podniebienia niektórym) wte świąteczne dni. Kogoś zabrakło, ktoś nowy przybył…Patrząc na Pańcia, jak najpierw w wigilijny wieczór łamał się z wszystkimi opłatkiem, składając życzenia i dając buziaka, potem bawiąc się przy choince otrzymanymi prezentami, i świętując w kolejnych dniach- przywołałam wspomnienia pierwszej z Nim wigilii, nie miał jeszcze wtedy roku. W tym roku świętował już całkiem świadomie 🙂 Czas pędzi na złamanie karku…;)

Dodatkowy dzień wolny po świętach ma plusy i minusy. Plusy, bo ci, co przyjechali, mogą bez pośpiechu odjechać, i cieszyć dłużej swoją obecnością pozostałych. Jednak to kolejny dzień, w którym czułam się jak faszerowana kaczka, gdy w końcu zaległam późnym popołudniem na kanapie u PT. Nie dała się przekonać, że od trzech dni jem, jem, jem…Cwaniara, która sprezentowała sobie bieżnię 😉 No, ale moja waga zrobiła mi tę przyjemność i wzięła się zepsuła 😉 I dobrze, bo w tym roku było zero spacerów ;(

Również obyło się bez politykowania, bo co tu ukrywać, w rodzinie i poza nią, mamy takie same lub zbieżne poglądy, na to, co się dzieje. A dzieje się i dziać będzie…Mimo tego, być może naiwnie, ale wierząc w ludzi, oczekuję, że w końcu w obozie rządzącym ktoś pęknie i się zbuntuje przeciwko tej infantylnej, ale jak skutecznej dyktaturze. Że w końcu wstyd weźmie górę i niektórzy nie będą chcieć być twarzą takiej polityki, która oprócz upokorzenia, deptania autorytetów, niszczenia ludzi i instytucji, łamiąc wszelkie zasady, w zamian tylko chce rozdawać, by „zamknąć” gęby…Z drugiej strony, ten, co powinien stać na straży wszystkich obywateli, stoi karnie przed Prezesem i podpisuje wszystko, jak leci. Dla  mnie to wciąż niepojęte, jakim małym człowiekiem i jakim miernym prawnikiem okazał się PAD. KOMPROMITACJA! – tym bolesna, bo uderzająca nie tylko w wizerunek kraju, ale i w nas. Strach się bać, co Prezes jeszcze wymyśli.

 

 

Morze łez, dwa szpitale i to wszystko w wigilijny dzień…w którym cuda się zdarzają :)

Życie to jednak ma chore  poczucie humoru. W dzień wigilijny zafundowało nam niezłą jazdę bez trzymanki, tak zwany: Rollercoasterk 😉

Ale od początku:

Moje choróbsko było jakieś dziwne, nieznajome mi. Kaszel niby był, katar również, gardło bolało jakoś tak od góry, a nie przy połykaniu. Dlatego prędzej spodziewałabym się anginy, a nie zapalenia oskrzeli czy płuc. Najbardziej i tak dokuczała gorączka, która utrzymywała się już trzeci dzień. Zwlekłam swe ciało z” łoża  potów” i we wtorek OM zawiózł mnie prywatnie do lekarza (nasza Rodzinna obecnie jest na najmniejszym kontynencie świata, więc trochę daleko ;)) Diagnoza: zatoki. Że też ja wcześniej nie skojarzyłam, wszak nawet dentystka mi powiedziała, że zęby mam zdrowe, a odczuwalny ból raz kiedyś, spowodowany jest zatokami- tak wykazało zdjęcie rentgenowskie. Zła na siebie, bo zamiast ssać tabletki na gardło, trzeba było jakiś extra modafen lub inny preparat na zatoki łykać bądź pić i czymś psikać sobie w nos. Pan doktor przepisał mi specyfików całą reklamóweczkę oraz antybiotyk- gdyby nie było poprawy w ciągu trzech dni. Stwierdziwszy, że trzy dni, to ja już się męczę, postanowiłam ten antybiotyk łyknąć od razu, licząc na ekspresowe pozbycie się temperatury i natychmiastowe ozdrowienie. Fakt, pan doktor stwierdził, że to wirus. Z tego, co wiem, to wirusy mają antybiotyk w tzw. poważaniu, ale powiedział też, że może przerodzić się w bakteryjne. Zaryzykowałam, nie chcąc być w wigilię rozłożoną na łopatki. Już po łyknięciu przeczytałam ulotkę i… wpadłam w panikę, urągając sobie w duchu od skretyniałych idiotek. Jak byk napisane, że antybiotyk  penicylinowaty!!! Moja wina ( choć niektórzy twierdzą, że lekarz powinien się zapytać, czy nie jestem na coś uczulona *), bo powinnam sama o tym pamiętać, ale pan doktor wydrukował recepty w ekspresowym tempie   i wręczając mi je, dopiero powiedział, co mi przepisał. Ech, siódme poty przechodziłam w tym czasie, bo zbijająca temperaturę tabletka wciąż działała, więc chyba zamroczona byłam, ale przede wszystkim odwykłam od tego, by leczył  mnie  ktoś obcy…ech…Na efekt trzeba było czekać cztery godziny…Jak to 30 lat temu- gdy znalazłam się w szpitalu i to na czas trzech tygodni, po których wyszłam na własne życzenie, tyle że zabezpieczona tabletkami- zaczęło się od dłoni…Środę przeżyłam na wapnie, ale już mnie wysypało całą. Nie miałam czasu się nad sobą użalać, bo Tuśka zdecydowała się jechać do szpitala, gdyż za dużo zebrało się chłonki (normalna rzecz). Nienormalna, że nikt się Nią nie zajął i zostawili Ją w szpitalu, zapewniając, że: rano zrobią usg., ściągną chłonkę, i wyjdzie dopiero na drugi dzień, czyli w pierwszy dzień świąt. Na co dziecko, jak już zostało samo (R. wracał do domu), to w bek i za telefon do mnie. No to ja też w bek, jak skończyłam dodawać Jej otuchy i zakończyłyśmy połączenie. Ja miałam przy sobie  Miastowe Dzieci (OM jak zwykle gdzieś poza domem), Tuśka niestety była sama, sama na oddziale.

W czwartek rano u Tuśki bez zmian, bo okazało się, że radiolog jest, ale przyjmuje pacjentki na SORze, a tam kolejka. Wyobrażacie to sobie? Bez sensu to zatrzymanie w szpitalu, okej, pacjentka ma 170 km do domu, ale w takim razie lepiej byłoby przenocować w hotelu  i przyjść rano na SOR. Ona ryczy, bo już południe i nic nie wiadomo, ja ryczę, moja Mam ryczy…istny potop.  A zmiany to tylko na mojej skórze: wykwity coraz obfitsze, bardziej czerwone i w nowych miejscach…No nic, brakuje tylko jeszcze przemarszu wojsk radzieckich do kompletu!  Dlatego: Godzinna rozmowa telefoniczna z Aliś, potem równie długa z PT (obie przyjaciółki z DM)- to odzyskanie równowagi- oraz konsultacja fejsbukowa z Najlepszą Doktor, która najpierw zaowocowała wysłaniem Miśka do apteki, a potem zawiezieniem mnie przez OM na powiatowy SOR. I tak, gdy ja leżę na izbie przyjęć pod kroplówką, OM drepcze pod drzwiami, R. jedzie z Pańciem do Tuśki (przekonany, że cześć wigilii spędzą w szpitalu), dzwoni Tuśka, że do tej pory żadnego lekarza nie było, więc jak przyjadą, to wraca z nimi. No to sobie pogadałyśmy, obie leżąc na łóżkach szpitalnych, oddalone od się  200km. Już Jej nie mówiłam, że chcieli mnie zostawić albo wysłać do Piły, choć ja z uporem maniaka powtarzałam, że dermatologia jest w DM. A tak na marginesie,  to skandal, żeby nie było tego oddziału w pobliskim ŚR, kiedyś wojewódzkim mieście, do którego mam mniej więcej tyle samo drogi, co do Powiatowego Miasteczka.

Cud się stał! Nie, nie zlazło ze mnie uczulenie, ale przynajmniej już nie byłam taka osłabiona. Cudem  napatoczył się Ordynator (ten, co operował Tuśkę), który został nagle ściągnięty z domu do operacji tętniaka, i gdy pokazał się na oddziale, a pani Pielęgniarka powiedziała o Tuśce (godzina przed 16.), wprawdzie powiedział, że nic z tego, bo już późno, bo zmęczony…spojrzał na Pańcia uwieszonego na Tuśce, zrobił dwa kroki, i odwrócił się ze słowami: proszę do zabiegowego 🙂 Powiedział też, że po godzinie może jechać do domu, wszak to dziś szczególny dzień, mimo że procedury przewidują co innego. Próbował zatrzymać Ją lekarz dyżurny, ale wiadomo, że bez skutku- wyszła na własne życzenie podpisując cyrograf 😉

I tak z opłatkiem i prezentami czekaliśmy, aż przyjadą…do stołu jednak zasiedliśmy, bo głód już nam doskwierał 😉

Morał z tego płynie taki: nie gań dnia przed zakończeniem jego oraz:  najpierw czytaj, potem łykaj!

* warto przytoczyć: Duśce (dziewczyna Miśka,  imię blogowe) Lekarka przepisała lek, dość drogi, bo kosztował około 200zł. Wykupiła go, i przeczytawszy ulotkę, doczytała się w składzie leku, składnika uczulającego Ją. Zadzwoniła, a pani Lekarka nie dość, że przeprosiła, gdyż uważała, że powinna zapytać pacjentkę, czy nie jest uczulona na jakieś leki, to na dodatek odkupiła od Niej ten lek i przepisała nowy. Można? Tylko jeszcze raz: najpierw czytaj, potem łykaj. Zapamiętajcie! 🙂

Wesołych Świąt!

 

 

Nadrabiam…

Miną. Własną.

Słońce dziś wyszło i kolejny raz obnażyło fakt, że jestem niereformowalna. Z drugiej strony patrząc: ktoś się cieszy z kasy, gdy ja mam…Ha! nawet nie mam siły na porządny wku…patrząc na mleczny krajobraz 😉

Ale to pikuś. Walczę z ogarniającym mnie smutkiem, bo wiem, skąd się bierze. Wydobywa się z moich trzewi, gdzieś tam głęboko zakopany, i mimo moich wysiłków daje o sobie znać. Wygrał z optymizmem. Sprzyja też solidne przeziębienie, prawie już opanowane, gdyby nie dzisiejsza temperatura i ból gardła. Nie ruszam się z domu, po domu, tylko jeśli muszę. Uśmiecham się, sprawdzając, czy jeszcze potrafię. Krzywo, ale wciąż tak. Czuję, że do złapania dołu niewiele brakuje, więc ćwiczę miny do kiepskich kart…PT ma rację, że mimo wewnętrznej siły, radzenia sobie ze stresem, to nie oznacza, że nie ma we mnie tych wszystkich złych emocji. Są. Dlatego, gdy nie mam siły na walkę, to nadrabiam…miną. Przed sobą też.

Zakopałabym się pod kocyk na jeden, dwa dni…A muszę się zmobilizować i zrobić to cholerne TK, które da mi odpowiedź czy moje zmęczenie ma oczywiste podłoże- tak czy siak, i tak winny jest tylko jeden. Przestałam się wsłuchiwać w organizm, który na swój sposób się nie poddaje i walczy. Ja chwilę muszę odpocząć.

Już dziś zostawię tu życzenia świąteczne, życząc przede wszystkim spokoju (może być święty), zdrowia i uśmiechu na co dzień 🙂 Życzliwości dla drugiego człowieka, szacunku i tolerancji. Umiejętności kompromisu, choć nie za wszelką cenę.

Rodzinnych i Radosnych Świąt Bożego Narodzenia dla wszystkich tu zaglądających, czytających i komentujących a szczególnie dla zaprzyjaźnionych Blogowiczów 🙂

 

 

Z frontu…

…robót- chciałoby się napisać, ale z tym to jestem w czarnej doopie, bo frontu ni ma! Plączą mi się dni tygodnia, nie mówiąc już o dacie, która, gdy w końcu do mnie dotrze, to i tak nic nie zmienia. Powtarzam tylko jedno: fryzjer, kreatynina!!! Jedno odmówić, drugie  zrobić, więc w poniedziałek muszę być koniecznie w ŚR i nie mogę o tym zapomnieć! O TK raczej nie zapomnę, chyba. Dzisiaj nie musiałam być w DM a byłam, i teraz się miksuję by nie być w niedzielę (zawieźć Tatę, przywieźć Mam)- mam nadzieję, że wyręczy mnie OM. Bo tak czy siak, to we wtorek nocą albo w środę czarnym świtem będę gnała do DM. Zmęczona już jestem tym kursowaniem, więc gdy jeszcze w DM dostałam od LP  SMS-a smakowitej treści: przyjedź na gołąbki – ścieszyłam się 🙂 Dostałam też na wynos dla OM wraz ze słoikiem bigosu i krokietami na spróbowanie. Chciała jeszcze smażyć szczupaka, coby mnie dokarmić, ale ani miejsca w żołądku, ani siły już nie miałam. Gdybym posiedziała jeszcze minutę dłużej, to zaległabym na kanapie i nie wstała do rana. A jutro muszę rano się zerwać, bo przychodzi koleżanka umyć mi część okien. Tak, ta sama, na której usługi nie bardzo mnie stać, ale…idą święta! Mogę z kasy wyskoczyć, a co! Jednak doświadczona okrutnie- a raczej mój portfel- zapytałam z góry, ile chce. Powiedziała i od razu  zapytała się, czy nie za dużo. Zgadnijcie, co odpowiedziałam…;D Taaa… Idą święta, więc chcesz, to masz! – dosłownie tak. Nie zawracałabym sobie głowy oknami, gdyby nie pogoda. Pewnie to głupio zabrzmi, ale właśnie przez to, że jest szaro, buro i ponuro, to chociaż okna niech będą czyste. A tak w ogóle, to jakieś złośliwe skrzaty z nami mieszkają i… brudzą…Nas prawie nie ma w domu, a bajzel przecież sam się nie robi 😉 Ślady w postaci kulek styropianowych po rozsypanych na podłodze i zwisających na ścianie kominowej, wskazują, że wchodzą przez komin- nie żartuję!

U Tuśki wszystko dobrze, nie wiemy tylko, kiedy wychodzi. Dziś odwiedził Ją Dziadek, wczoraj koleżanka z DM. Nie narzeka, że się nudzi (całe dzieciństwo powtarzałam dzieciom, że inteligentni ludzie się nie nudzą ;)), wręcz przeciwnie, twierdzi, że czas szybko płynie.

Jutro Pańcio po przedszkolu u nas z noclegiem i pewnie zostanie przez całą sobotę- Tatuś pracuje i ma wyjazd. Nie słyszałam tego osobiście, ale Osobisty Małżonek (OM) powtórzył mi co usłyszał od Pańcia, gdy odbierał go z przedszkola:

-Dido, mama jest w szpitalu?

-Tak.

– Ale nie zasypią ją piachem?

Pewnie usłyszał od jakiego dzieciaka…

 

Baran i baranki…

Usłyszeć od lekarza, że się okalecza- bezcenne!…a właściwie bezdennie głupie. Na szczęście Tuśka o swej decyzji była przekonana, bo gdy rano, godzinę przed operacją powiedziałam Jej, że może  zrezygnować, to usłyszałam: bez sensu, bo i tak góra za dwa lata musiałabym ją zrobić. Byłam przekonana, że ten płacz, żal, to nie z powodu wahania o słuszności decyzji, tylko zwykły ludzki strach przed bólem i, co z tego wyniknie. Na szczęście operował Ordynator (znany ze swojego profesjonalizmu), który przed zabiegiem zapytał się: czy ma pani  jakieś życzenia? Tuśka zbaraniała, bo dzień wcześniej lekarz-baran utwierdzał Ją, że to operacja onkologiczna (co jest prawdą), czyli okaleczająca…Szkoda słów, bo tylko się ciśnie jedno: s…….., które zresztą zostało wypowiedziane, a właściwie napisane 😉

Wczoraj, gdy została już przywieziona na salę (jedynka z łazienką), to widać było, że mimo bólu jest szczęśliwa, że już ma to za sobą, choć tak naprawdę nie do końca, bo czeka Ją kolejna. Wczoraj, gdy jeszcze trzymały silne środki przeciwbólowe podawane w kroplówce, to uważała, że wytrzymałaby podwójną operację, dziś zmieniła zdanie.  Wiem, jak to boli: pioruńsko! I wiem, że mija 😉 Teraz jeszcze tylko wynik histo, ale „na oko” nic patologicznego nie było widać.

Nawet najlepsze warunki, na niedużym oddziale, nie zrekompensują nocnej orkiestry chrapaczy. Pierwszą noc, spędziła w innej sali, też jedynce, ale z lokatorką. Chrapiącą, tak, że wybudzona ewakuowała się na korytarz. Pani pielęgniarka, widząc, że koczuje na krześle, wzięła Jej łóżko i  wyjechała nim z sali. Zasnęła. Długo nie spała, bo może 3-4 godziny, gdyż w sali na końcu korytarza, jakiś pan dał taki koncert, że nawet liczenie baranków nie pomogło…;)

Ja dwie noce na tabletkach. Wczoraj myślałam, że zasnę na stojącą, ale przyszła PT, dołączył do nas Tata, i było tyle energii, że gdy wyszli z mieszkania przed 23. to mimo zmęczenia, sen odpłynął w siną dal. Łyknęłam, a co tam…

Czuję się jakby mnie ktoś przecisnął przez wyżymaczkę. Nie mam siły na nic, ale oddycham z ulgą. Również z powodu Mam, która właśnie wróciła od pulmonologa z wiadomością, że płuca są czyste:)

Dziękuję za wsparcie!!! :))

Genetyczni…

Gdy 14 lat temu, w Mikołajki, byłam już po, to wiedziałam dlaczego i dla kogo to robię. Przede wszystkim dla siebie, ale i po to, by świecić przykładem dla Tuśki, która wtedy miała naście lat…i była na progu nastoletniego, beztroskiego życia. Wtedy jeszcze nie wiedziała, ale z mijającym nieubłaganie czasem, jej świadomość, że kiedyś stanie przed taką decyzją, rosła.

Dziś, gdy przed wyjazdem przyprowadziła nam Pańcia, obie się popłakałyśmy: Ona- ze strachu, ja z żalu, że musi przez to wszystko przechodzić…

Na szczęście, moje myśli w dużej mierze zaabsorbował  Pańcio, bo domagał się wspólnej zabawy: malowania, czytania, robienia ciasta (z ciastoliny przy pomocy tłuczka do ziemniaków), wycinania. Co chwilkę, jak tylko oddaliłam się do kuchni, gdzie został przeze mnie rozpoczęty proces robienia krokietów, słyszałam Baaaabciuu: chodź, zobacz, choć mam coś dla ciebie, choć pomóż…

Telefon od Tuśki pogorszył sytuację: ciężko się słucha płaczące dziecko, które nagle ma milion wątpliwości- nawet jeśli się wie, że to z rozżalenia, strachu i  w momencie, gdy została już sama. Na dodatek dziś niedziela, więc personel medyczny okrojony i nie ma lekarza, który będzie operował. Za to ten, który z Nią rozmawiał (wiedza po kolejnym telefonie), tylko Ją wystraszył, gdy wyczerpująco poinformował o zagrożeniach i komplikacjach (taki obowiązek), ale co gorsze, traktował Ją jak gówniarę, która z kaprysu przyszła sobie poprawić urodę. Nie omieszkała zwrócić panu doktorowi uwagę, że nie jest to żadna zachcianka, a ona nie urwała się z choinki- oczywiście innymi słowami, ale sens mniej więcej ten sam.

Operacja odbędzie się o godzinie 10. i najlepiej, gdybym ja była już u Niej przed operacją…Wiąże to  się z tym,  że w egipskich ciemnościach, o nieludzkiej godzinie musiałabym się przedzierać drogami przez lasy, wsie i małe miasteczka. Dlatego zdecydowałam się przyjechać do DM dzisiaj i przenocować- stąd mam niecałe 100 km do szpitala i to lepszymi drogami. Nie jestem w najlepszej formie, a nie wiem, ile godzin spędzę jutro w szpitalu, a czeka mnie jeszcze droga powrotna. Najprawdopodobniej i tak nie wpuszczą mnie rano do Niej, ani nawet na oddział, ale jeśli pojedzie na salę operacyjną ze świadomością, że ktoś bliski jest blisko, to nie ma o czym gadać- może poziom strachu się zmniejszy… Najważniejszy i tak będzie czas po operacji. Wstać będzie mogła dopiero po 24 godzinach- dla mnie to był najgorszy czas, bo mój kręgosłup nie wytrzymywał leżenia na wznak, a taki jest przymus.

Za chwilę połknę tabletkę na sen, bo muszę się wyspać, a podejrzewam, że kotłujące się myśli, umożliwiłyby mi to.

Czy może być  śmieszniej  albo straszniej? 😉 Zawsze! Dzwonię rano do Mam, a Ona: cześć, tu gorszy sort, a jak ty się czujesz jako gorszy sort? 😀  I tak zostałyśmy, kolejny raz genetycznie obciążone;)

W emocjonalnej symbiozie…

Każdy wie, że gdy dwa organizmy żyją ze sobą w symbiozie, to oba mają z tego korzyści, a przynajmniej żadne z nich nie ponosi strat. Tyle teoria, bo każdy wie, że jeden z organizmów może okazać się pasożytem, który powoli, ale jednak przeciągnie  bilans zysków na swoją stronę, a po drugiej zostaną straty. Niestety, bywa i tak, że osobnik nie widzi tych strat, ponieważ otrzymuje silne wsparcie…od osoby, z którą w tej symbiozie tkwi. Paradoks?

Niestety, są osoby, które są tak silnie, nierozwiązalnie  związane ze swoimi rodzicami, siostrą czy bratem, że to oni są dla nich najważniejsi, nawet jeśli założą własną rodzinę. Rodzina dla nich to rodzice i rodzeństwo, nikt poza tym, ewentualnie własne dziecko, jeśli je posiadają. Żona/ mąż to nie rodzina. Jest to jakiś rodzaj uzależnienia od funkcjonowania z rodzeństwem czy rodzicami, co powoduje, że nie potrafią stworzyć bliskich relacji z  partnerką/partnerem, na tyle silnych, by oparły się ingerencji osób trzecich, a tak naprawdę najbliższych.

Symbiotyczne relacje z rodziną kogoś z kim się wiążemy, na początku możemy wziąć za wartość dodaną do naszego związku. Widzimy szacunek, miłość, oddanie- i myślimy, że to się przełoży na nasz związek. I na początku nawet tak jest…

A potem to się niepostrzeżenie zmienia. Jesteśmy nękani…psychicznie. Najgorsze jest to, że ta druga strona nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, bo dla niej naturalne jest, że jesteśmy gorsi od jego rodziny: matki, siostry, ojca, brata…Nie rozumie, że swoimi słowami rani i dziwi się, że tak się czujemy: zranieni. A to oznacza o braku empatii i inteligencji emocjonalnej. Od takich osób należy wiać jak najdalej. Tylko co wtedy, jeśli jesteśmy rodziną, wprawdzie tylko we własnych oczach, ale jednak. Podejmujemy walkę. Niestety, nawet jeśli osobnik podejmie ją razem z nami, to na krótko, bo przy nim stoi jego prawdziwa rodzina. To ona go wspiera, daje wskazówki, upewnia, że zawsze będzie miał w niej wsparcie. Każdy nasz błąd, potknięcie przypomni i podkoloryzuje, tylko dlatego, że chcemy żyć w autonomicznym związku, a nie w symbiozie z rodziną partnera i z partnerem, który tak silnie w tej symbiozie tkwi.  Chcemy niezależności, gdyż tendencje symbiotyczne, to przejaw przewlekłego zaburzenia równowagi sił w relacjach rodzinnych. Zawsze będziemy po tej przegranej stronie.

Może ja się nie znam. Jestem jedynaczką, i szczerze mówiąc, to nigdy nie odczuwałam braku rodzeństwa. Mam dwoje dzieci: córkę i syna. Nie żyją ze sobą jak pies z kotem, ale również nie żyją w symbiozie. Gdy poznałam relacje pewnego rodzeństwa, to nawet pomyślałam, że szkoda, że Tuśka z Miśkiem nie są tak blisko ze sobą. Potem pomyślałam, że takie relacje są rzadkie, a mając pośród znajomych sporo rodziców dwójki  dzieci różnej płci,  miałam potwierdzenie tego. Dziś wiem, że to nie jest normalne, a przynajmniej normalne nie jest w tym przypadku. Bynajmniej nie same relacje między nimi, ale do czego potrafi jedna ze stron je wykorzystać: do wyeliminowania przeciwnika, jeśli uzna kogoś za takiego…

 

 

 

Poproszę o…

Próbuję ogarnąć tę moją rzeczywistość, mimo że mózg odmawia mi posłuszeństwa 😉 Przestawił się na boczny tor i jedynie czego pragnie to: święty spokój.

Już go nie miałam od samego rana w poniedziałek – bombardowana telefonami dwóch Ciotek w sprawie Mam. Na linii telefonicznej toczyło się dochodzenie w sprawie: czy jadła, czy wzięła leki, a jak wzięła to ile,  kto kogo nie wpuścił i kto nie był poinformowany. Istny cyrk, nad którym mogłam zapanować tylko w jeden sposób: zjawić się jak najszybciej na miejscu. Najszybciej mogłam wieczorem. Opanowałam sytuację i choć był chwilowy kryzys- temperatura skoczyła w górę- to dziś już wyjechałam spokojna, bo spadła do normalnych wartości.

Normalne wartości mają też moje markery. Norma, ale…jeden z nich systematycznie rośnie, więc pani Doktor  uznała, że czas na TK ( no cóż, TK na czasie obecnie ;)) Poszłam się zarejestrować, a sympatyczna pani z okienka mówi: na 23.12. Tego roku!!!  I na cito nie było, chyba że ja im się świecę w komputerze ;D No nie mogłam odmówić, ale nie ukrywam, że cieszę się jak cholera. Jeszcze mam być o jakieś nieprzyzwoitej godzinie, prawie że w nocy, bo o 7.30.  Z drugiej strony, pewnie na wynik będę czekać ponad miesiąc…

W klinice spędziłam dobrych kilka  godzin, więc odechciało mi się jechać w drugi koniec miasta, by w ZCO przepłukać port, szczególnie że odebranie niespodzianki, która niespodzianką już nie była, nie musiało odbywać się w jego pobliżu 🙂 Wspólna kawa, przerwana wiadomością od Tuśki: przełożono operację na poniedziałek, więc przyjęcie w niedzielę. Powietrze ze mnie zeszło, a Tuśka wściekła jak osa i z groźbą, że zrezygnuje. No cóż, też bym się wściekła, gdybym była na Jej miejscu. Na swoim, dobrze wiem, że takie niespodzianki się zdarzają, więc szkoda nerwów. Fakt, że przesunięcie żadnej z nas nie jest na rękę, ale mówi się trudno. Miałam w piątek jechać do szpitala, tak, by zaraz po operacji być przy Tuśce,  wrócić do DM, a na weekend poszukać jakiejś miejscówki nad morzem w najbliżej okolicy- wtedy do szpitala miałabym około 30 km. Szczególnie że  PT wyraziła chęć spędzenia wspólnego weekendu nad morzem i odwiedzania Tuśki. Wprawdzie choruje i jest na antybiotyku, ale do soboty pewnie by się wykurowała. Takie były plany, nie wspomnę o Pańciu… O ile nic się nie zmieni, to najprawdopodobniej będę gonić w kierunku morza w poniedziałek, a co dalej to nie wiem…ech…Życie ma specyficzne poczucie humoru…i jakieś święta za pasem…;)

Nie mój cyrk…?

Helga  na szczęście nie dotarła ze Szwecji, choć blisko miała. W czwartek i piątek trochę powiało, ale w sobotę i niedzielę już całkiem przyjemnie się spacerowało brzegiem Bałtyku. Nad morzem ani zimy nie widać, ani nie czuć świąt, mimo wystawionych choinek i świątecznego przybrania.

Nie wiem, na co liczyłam słuchając orędzia do narodu, ale na pewno nie na to, że w czwartkowy wieczór PAD mnie teleportuje z nad Bałtyku na Białoruś- ignorując prawo, bo tak! Mam wrażenie, że uPADł na głowę i uruchomił lawinę uwolnień: po co nam sądy i TK jak mamy PADa?  Wyręczyciela. Do tej pory  za najlepszy cyrk uważałam ten w Rosji, ale niezły również funduje nam PiS. Ja wiem, że niektórym to się bardzo podoba- trwają w zachwycie dla PADa i jego mocodawcy JK- zbawiciela, a może bojownika o szczęście ludzkości 😉 Nawet im się nie dziwię, bo przecież oczekiwali zmian. Pytanie, czy w takim stylu? Czy na pewno przy pomocy tych, co już niejednokrotnie się skompromitowali? Obiecywali nowe standardy… No cóż, nie mój ból głowy, bo nawet przez sekundę nie uwierzyłam w przemianę Prezesa…Można wrzeszczeć o upolitycznianiu TK przez poprzedników i mianować na ST swojego posła i senatora…Bo u władzy można wszystko: pod zasłoną nocy, w przedświątecznym czasie- może Naród nie zauważy…

A to dopiero początek. I serio zaczynam się obawiać, bo coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że jednak można zepsuć państwo. Weźmy, chociaż projekt opodatkowania hipermarketów, podatkiem, który tak naprawdę zapłacą klienci- tego nikt nie ukrywa, bo to przecież logiczne. Na dodatek ten podatek pośrednio uderzy w mniejsze sklepy polskich przedsiębiorców, bo zacznie się wysyp Biedronek, Netto czy innych do 250 mkw. w mniejszych miejscowościach, we wsiach, na osiedlach, w centrach miast…To logiczne, że te duże się podzielą- tak już stało się w UK. Podatek bankowy również zapłacą klienci- czego też nikt nie ukrywa -a na pewno nie robią tego banki- i to ci najdrobniejsi…Nie wspomnę o 500 złotych na dziecko. Żeby było jasne, jestem za pomocą, ale nie za rozdawnictwem- a to. co proponuje PiS, według mnie tym jest. I śmieszą mnie słowa jednego z nich, że bogaci nie powinni się zgłaszać po 500zł, bo to wstyd. To w końcu będzie na każde drugie dziecko czy nie? I jaką miarą to bogactwo mierzyć?

Tak się zastanawiam, dlaczego to od 1 stycznia 2016 roku nie będzie podwyższona kwota zwolniona od podatku, co według TK należałoby zrobić, bo obecna jest za niska i niezgodna z przepisami. No tak, zapomniałam: TK według pisowców wyraża tylko opinię…

Czy ktoś pamięta obietnicę PADa, że jak nie spełni swoich obietnic to ustąpi z urzędu. Ciekawa jestem, co na to choćby frankowicze…?

Będąc nad morzem, spotkaliśmy się z bardzo bliskim kolegą OM, jeszcze ze studiów. Mamy ze sobą kontakt, choć czasami mija sporo czasu od ostatniego spotkania. Piszę o tym też dlatego, że K. jest radnym w swoim mieście- kiedyś wojewódzkim. Bezpartyjnym. Działa dla miasta i jego mieszkańców. Zależy mu na świadomości mieszkańców, by wspierali lokalnych przedsiębiorców, fajne  projekty. Oby takich ludzi jak najwięcej!

Mój czy nie mój, mam też swój…cyrk…Albo powtórkę z rozrywki. Wracaliśmy przez DM, zaalarmowani, że Mam znowu chora…Sytuacja opanowana, ale czeka mnie kursowanie  i to nie tylko do DM, bo  Tuśka to tak bliżej morza, od czwartku…