Bezkompromisowość…

Nie ułatwia niczego w życiu. Choć uważam, że zasady trzeba mieć i się nimi kierować, to bez tej zaciętości i zawziętości, bo wtedy nie dostrzega się niuansów. Istotnych. Również w sporach wszelakich, gdy jedna baba drugiej babie jak na jarmarku wykrzykuje swoje racje, myśląc tylko jak tu mocniej przypier.. Słownie, ale kto wie, gdyby była taka możliwość, to może wzięłyby się za kudły. Och faceci nie są lepsi, wręcz naprzeciwko, ale dyskurs a’la magiel to domena kobiet, niestety. Czuć w nim jakieś urazy, doszukiwanie się drugiego dna, choć od razu widać, że porosło mchem i paprociami i śmierdzi na odległość. Niechęcią do osoby i chęcią dokopania. Bo przecież moja racja jest racją i moja prawda jest prawdą. Bezkompromisowo.

Mam takie wrażenie, nie od dziś, że najłatwiej jest uderzać w słabszego i to jego winić za całe zło. Hasło „zabierz babci dowód” odbija się do dziś. Czkawką. To moherowe berety są obwiniane za współudział pedofilii w kościele i wybranie tak złej władzy, jakiej kraj nasz nie doświadczył po 1989 roku. Czasem trudno się z tym nie zgodzić. Nie złościć. Nie wkurzać. Ale! Co z pozostałymi, którzy są większością? Ich obojętnością. Źle się dzieje w kościele, to odejdę, wybory oleję, bo nie będę wybierać między dżumą a cholerą. I dumna(y) z siebie będę, bo nie biorę udziału w tym cyrku. Ja Polka, Polak patriota. Idiotka. Idiota.

Bywam bezkompromisowa. I się zapętlić, też potrafię. Nie potrafię zrozumieć tolerancji zła, gdy wiedza o nim jest dość powszechna, i nie da się jej zamieść pod dywan i udawać ślepą, głuchą. Milczeć. Tyle że nie mam monopolu na to, jak to zło naprawić. Nie mam monopolu na prawdę, bo ona często jest zbudowana na emocjach. Własnych. I wiem, że nie da się wejść w czyjeś buty, ale próbuję, gdy chcę zrozumieć.

Jestem zwolenniczką radykalnych rozwiązań. Tak już mam. Wycięcia guza, który okazał się złośliwy razem z tym gdzie się usadowił. To w medycynie. W życiu tak najczęściej się nie da. I choć ubolewam, to akceptuję i staram się zrozumieć, że naprawianie to proces, a nie palenie od razu na stosie. Wszystkich jak leci z przyklejonymi łatkami: katoliban, antyszczepionkowiec, dziadres, pisdzielec… Żmudny i bolesny, czasem rozczarowujący…

Łagodności w nas samych na ten NOWY ROK, który łatwy nie będzie. Życzliwości dla się i dla innych. I zdrowia, które nie warto tracić na słowne przepychanki w sieci, przy stole, gdziekolwiek. Naprawdę wokół nas więcej jest dobra niż zła, nawet jeśli mocno się w czymś różnimy. Niech ten Nowy Rok będzie dla nas sprzyjający obfitując w dobro. I pokój.

Piguły to zuo …   

Nie do końca oczywiste, ale zuo i mam to czarno na białym. Wystarczyła czterotygodniowa przerwa, aby erytrocyty wspięły się na wyżyny swoich możliwości i przebiły szklany sufit, osiągając 3,17 bez żadnych wspomagaczy i specjalnej diety. A wręcz przeciwnie, bo pochorowałam sobie na antybiotyku. No ja akurat dobrze wiedziałam o przyczynie mojej anemii, więc wszelkie dobre rady kwitowałam z błąkającym się uśmiechem na ustach. No bo ileż razy można tłumaczyć, że dopóki będę łykać piguły, to anemia będzie mi towarzyszyć, i nawet konkretne dawki żelaza tego nie zmienią. Za tydzień rozpocznę siódmy rok brania. To już chyba uzależnienie ;p Nie, nie tęskniłam za tym. Życie bez piguł ma zupełnie inny smak, nawet przy zakrzepicy, która się przyplątała i to dzięki niej ta najdłuższa przerwa w odstawieniu chemioterapii. I dopóki będę brać chemię, to muszę łykać też tabletki przeciwzakrzepowe. No to mam już dwie choroby przewlekłe i życie na kolejnych pigułach. I jak mnie się zapytają czy na coś choruję, to będę musiała odpowiedzieć twierdząco. Skorupiak to nie choroba to stan permanentnej symbiozy.

D-dimery w normie, jedynie czas protrombinowy i wskaźnik INR są ponad. Ale! To pozwoliło na powrót do piguł bez jakichś większych obaw.

Budzik w telefonie ustawiony na konkretne godziny. Powrót do starej rutyny… Jakoś nie skaczę z radości. Wtorek nie był potworkiem nawet przez moment. Lubię świąteczny czas w mieście, bo bardzo ułatwia przemieszczanie się, gdy szkoły mają wolne, a wielu pracujących na urlopach. W szpitalu mniej pacjentek na izbie i na oddziale, a personel wciąż w świątecznym nastroju. Jest sprawniej i milej niż zazwyczaj. W prezencie dostałam panią doktor, czyli teraz wiem, kto jest moim medycznym opiekunem- taka zmiana. Na dobre.

W oczekiwaniu na wyniki i piguły towarzyszył mi przyjaciel. Mało przyjazne miejsce na pogaduchy, ale zaanektowałam na końcu korytarza stolik z wygodnymi krzesełkami i czas nam szybko upłynął na opowieściach. Minęło już trochę czasu od ostatniego spotkania, a że mieliśmy jeszcze konkretny powód, żeby się spotkać, to miejsce nie miało znaczenia.

Chyba już odespałam barbarzyńską wtorkową pobudkę. Wprawdzie Najmłodsi byli u nas w środę, ale OM ich przejął, a ja spałam aż się wsypałam… a potem, gdy pojechali do swojego taty, to ucinałam sobie drzemki. Dziś mam luz (lues) blues i bigos w słoiku. Będę robić NIC.

Miłego dla WAS!

Obrazy świąteczne i wojenne…

Święta minęły (zawsze mijają) spokojnie, miło, z uśmiechem. W drugi dzień miało nas być więcej, ale dzień przed wigilią postanowiliśmy, że nie będziemy narażać Misieńki na wirusy naszych smarków i kaszlów, mimo że dość długo nas trzyma, więc najprawdopodobniej już nie zarażamy. Popołudnie spędziłam sama, bo Tata pojechał do domu a Tuśka z Najmłodszymi do siebie zaś OM wybrał się na spotkanie do DM z zaprzyjaźnionym człowiekiem ze Lwowa. Oprowadził Andrija po mieście, bo bardzo chciał zobaczyć, a specjalnie przyjechał z Pomorza, gdzie ma rodzinę, by przekazać podziękowania za pomoc, jaką organizuje OM dla wojska ukraińskiego. I to podziękowanie jest właśnie od dowódców brygad i ruchu oporu.

Nic nie da nieoglądanie obrazów z wojny, bo nie da się nie czytać i oglądać przychodzących bezpośrednio do nas wiadomości. Żeby pomagać, to trzeba wiedzieć i być na bieżąco z tym ogromem ludzkiego nieszczęścia, jakie wywołała rosyjska agresja. Nie da się zapomnieć, szczególnie właśnie przy świętach, gdzie stół zastawiony smakołykami, a przy blasku świec toczą się rozmowy. Luźne i beztroskie, bo musi być odskocznia, taki bufor bezpieczeństwa psychicznego, ale w pamięci niewykasowane są obrazy i wiedza, które wracają w odpowiednim momencie.

Książka i filmy pod kocykiem zakończyły świętowanie. Z lodówki zniknęły świąteczne potrawy; niczego nie było za dużo, no może ciasta w ilości jak dla pułku.

Wtorek będzie potworkiem, bo muszę wstać głęboką nocą i dojechać do Miasteczka, zgarniając Tuśkę z Najmłodszymi, bo to ona zawiezie nas do DM. Mnie do szpitala. Najmłodszych do kina, na zakupy. Nie chciałam jechać dzień wcześniej z OM czy z Tatą i spędzić ten czas sama w mieszkaniu, więc wykombinowałyśmy takie rozwiązanie, bo OM musi być na miejscu w sprawach urzędowych, a ja chcę być poza domem jak najkrócej. Gdybym miała jechać sama, to musiałabym przenocować, a tego chciałam uniknąć.

Dbajmy o się i o innych…

Cały czwartek lało i przez kolejne dni nie zapowiada się, że pogoda złagodnieje. I jak tu mieć nastrój świąteczny jak za oknem kałuże wielkości jeziora. O tej porze roku i w tym szczególnym czasie lekki mrozik byłby przyjemniejszy. Wprawdzie to nie pogoda tworzy nastrój, ale niepogoda może go mocno nadwyrężyć 😉

Kaszlemy i smarkamy. Wciąż. Leczymy się, a co z tego wyniknie… oby powrót do zdrowia. I choć to banał powtarzany z każdymi życzeniami, to prawda oczywista, że zdrowie najważniejsze. Jestem już potwornie zmęczona tym chorowaniem. I jeszcze ten deszcz zamiast słońca.

Oprócz zdrowia to ważny jest czas. Dla siebie, dla bliskich. Pamiętajmy zadzwonić, odpisać, dać znać gestem bądź ciepłym słowem, że mimo gorączki przedświątecznej, możemy komuś poświęcić czasem minutę, a czasem godzinę przy łapaniu oddechu w tym pędzie życiowym. Nie zaniedbujmy relacji.

Miłość też jest ważna, bo gdy nie ma się zdrowia, to chociaż kochać można, więc życzę wszystkim jak najwięcej obiektów do kochania.

Szczęście jest albo go nie ma, ale każdy z nas chce być szczęśliwym człowiekiem. I będzie, jeśli będziemy doceniać drobiazgi, czerpać garściami z dobrych chwil, jakie nam się przydarzają.

Pieniądze ponoć kłócą się ze szczęściem, ale najlepiej jakby szły w parze. Żeby przeżyć trzeba je mieć.

Łapcie oddech w ten świąteczny czas. Otulcie się jego magią i bliskością tych, którzy są dla Was najważniejsi. Nawet jeśli to jest kot lub pies. Od naszego nastawienia zależy, jak nam miną te święta. Z uśmiechem czy ponurą miną. Ale najważniejsze, żeby w zdrowiu.

RADOSNYVH ŚWIĄT!

Z dobrych wiadomości, to ta, że znowu światło zwyciężyło nad mrokiem. I aż się wierzyć nie chce, że najkrótszy dzień w roku to różnica prawie 9 godzin między tym najdłuższym. Wierzę i mam nadzieję, że mrok panujący od 7lat w naszym kraju w końcu się skończy. Bo dobro zawsze wyrywa ze złem, a światło z mrokiem. I tej wiary i nadziei niech nam nigdy nie zabraknie.

Ze złych wiadomości, to ta, że oba laptopy mi szwankują. Na jednym nie idzie pisać, bo kilka klawiszy nie działa, a drugi się wyłącza i pewnie zaraz go szlag trafi, bo w górnym lewym rogu ekranu mam granatową plamę. I z racji tego pisanie idzie jak po grudzie;) A tak serio to zniechęcona jestem tym stanem rzeczy.

Opowieść przedwigilijna…

Tak było.

W dzieciństwie spędziliśmy razem niejedne święta Bożego Narodzenia. Magicznie rodzinne, z prezentami pod choinką, kolędą i skrzypiącym śniegiem pod butami, gdy szliśmy na pasterkę. Siostra z młodszym bratem i jego starszą siostrą, choć to moja mama, a ich tata mieli tych samych rodziców, czyli naszych dziadków. Niejedne wakacje, weekendy, spotkania rodzinne z okazji i bez. choć mieszkaliśmy w innych miejscowościach oddalonych od siebie niecałe sto kilometrów- fakt ten nie przeszkadzał naszym rodzicom do częstych bliskich kontaktów.

Między nami więź się mocniej zacieśniła, jak zamieszkał u nas (po studiach przez pół roku), gdy leczyłam się z pierwszego skorupiaka, w celu pomocy OM w firmie. Wiele godzin przegadanych w dzień i w nocy. O sensie i pierdołach. O miłości. Traktowałam go jak brata, a on mnie jak siostrę, i uśmiechaliśmy się tylko, jak ktoś zwracał nam uwagę, że jesteśmy przecież rodzeństwem ciotecznym albo kuzynostwem. Jak zwał tak zwał, my wiedzieliśmy swoje. I uwielbiałam, jak zwracał się do mnie: siostra…; i gdy ja mówiłam do niego: brat. Takie magiczne słowa dla jedynaczki.

Nasze rodziny były dość mocno ze sobą związane i nie łączyła nas tylko skoligacona krew i poprawność stosunków w rodzinnie, ale też przyjaźń, szacunek i pomoc w potrzebie. Humor. Kiedy Brat zamieszkał na stale w DM, po jakimś czasie również się do niego sprowadzili jego rodzice. Kontakty między naszymi rodzicami były jeszcze częstsze, a pogaduchy przez telefon przy porannej kawie pomiędzy ciocią i Mam, kiedy ta pierwsze przeszła na emeryturę, stały się codziennym rytuałem. Gdy Tata wybudował dom na mojej wsi, to często przyjeżdżali na weekendy i znów przez kilka lat z rzędu spędzaliśmy razem święta jak nie Bożego Narodzenia to Wielkanoc: moi rodzice, wujostwo i ja z OM z naszymi dziećmi i ich połówkami… Ostatnie dwa czy trzy lata przed śmiercią Mam, wujostwo święta zaczęli spędzać w sanatoriach. Brat, choć rzadko, ale nas odwiedzał ze swoją pierwszą żoną, potem z drugą… Kontakt był przez cały czas, choć już sporo luźniejszy. Wiadomo, życie.

To z wujkiem, najmłodszym i jedynym żyjącym bratem Mam, byłam w chwili, gdy straciła oddech już na zawsze. Po śmierci Mam częściej się kontaktowaliśmy telefonicznie, niż spotykaliśmy, ale kilka razy byli u nas na wsi, czy w naszym mieszkaniu w DM, Odwiedzili raz czy dwa razy Tatę na ranczo, raz on odwiedził ich, czasem Tata zadzwonił, zapytać co słychać. I dzięki takiemu telefonowi, latem dowiedzieliśmy się, że wujostwo już od ponad miesiąca nie mieszka w DM. Szok.

Owszem, wiedziałam, że Brat porzucił drugą żonę dla innej i wyprowadził się do stolicy. Wczesną wiosną rozmawiałam z ciocią, która była tym zdruzgotana, ale też nadmieniła, że syn ich namawia na przeprowadzkę, bo w sumie w DM nic ich nie trzyma. Tylko wnuk. Dlatego nie byłam zdzwiona, że się przeprowadzili, tylko tym, że się z nami nie pożegnali. Chu… steczka ze mną. (Ciocia zawsze mówiła, że jestem dla niej jak córka). Ale! Z moim Tatą? Nie rozumiem tego. Po prostu kur… nie pojmuję. Żadnego telefonu i spotkania nad filiżanką kawy. NIC. Tym bardziej że najprawdopodobniej nigdy już nie dojdzie do takiego spotkania.

Nie ukrywam, że już wcześniej pojawiła się w moim sercu zadra. Podczas krótkiej, ale intensywnej choroby Mam, Brat nie zadzwonił, nie odwiedził. Nic. Był na pogrzebie, ale nie pamiętam, żebyśmy zamienili ze sobą choć kilka słów. I dopiero wtedy sobie uświadomiłam, jak bardzo jest to nie halo. Być może w czymś zawiniłam ja, nie wiem. Ale są takie momenty w życiu, w których choćby na moment poluźnione więzy mocno się zacieśniają. A tu nic.

Tak jest.

O trzecim ślubie Brata dowiedziałam się z fejsbuka, a kilkanaście godzin później dostałam fotorelację ze ślubu jako prezent mikołajkowy przesłany na Messengerze przez ciocię. Bez jednego słowa. To jest jedyna wiadomość od niej na tym komunikatorze. Bez komentarza. Mojego.

Jeszcze tego nie przetrawiłam. Moje trzy przyjaciółki, które dobrze znają wujostwo i Brata, również są w szoku. I nie chodzi o zaproszenie (na pierwszym ślubie bawiłam się świetnie, na drugim całkiem fajnie), tylko o powiadomienie. Nawet nie przez Brata, ale ciocię. O kilka słów. Z drugiej strony ten fakt mnie nie zabolał, bo nic nie przebije zniknięcie wujostwa bez pożegnania, bez jednego słowa.

Zawsze będę wdzięczna za te relacje, szczególnie z ciocią i Bratem. Ale żal też pozostanie. A powodów do niego jest dużo więcej i niewspółmiernie większych niż ewentualna moja wina, że te relacje są już zupełnie inne, a nawet ich brak.

za oknem

ps. OM się zepsuł i jest na antybiotyku i zwolnieniu. Siedzimy w domu jak ten Paweł i Gaweł, ja na górze, on na dole. Nie powiem, żeby to był dobry czas na choróbsko i wcale nie chodzi o święta. One i tak przecież będą, bo nikt ich nie odwoła… OM przynajmniej ma czas na poszukiwanie kolejnego (czwartego) auta dla wojska w UA.

ps2 I kolejna patriotyczna polecajka, bo chodzi o polski serial Brokat. Świetnie grany trochę wyidealizowany świat prostytutek w PRL. Wciągający. Jeszcze nie znam zakończenia, bo dziś pochłonął mnie World Tennis League rozgrywany w Dubaju.

Oczko poleciało…

tej pończosze.

No ja pierniczę! Niecały tydzień noszenia: zdjęta biżuteria, zdejmowana tylko i wyłącznie, gdy personel medyczny każe, więc to swojego rodzaju poświecenie ;p, uważność przy zakładaniu i… doopa. W takim tempie to moja renta zamiast na książki i inne drobne przyjemności pójdzie na pończochy. Jak żyć?

Dumałam i wydumałam, że będę zakładać w rękawiczkach. Bokserskich. Jak się sprawdzi to opatentuję!

A tak serio, to ja akurat nie pierniczę, choć to czas idealny na pierniczenie. Z rozmachem. Ale! Pierwszy raz w życiu przy okazji luzackiego czwartku popełniłam ciasteczka. Zdrowe i pyszne. Owsiane z żurawiną i orzechami. Idealne.

Jestem taka z siebie dumna! Serio.

W moim rodzinnym domu nie było tradycji pieczenia ciast i ciasteczek. Ani Mam, ani babcia nie piekły, a dom nie pachniał szarlotką. No dobra, prawdą jest, że raz zapachniał i było to drugie w życiu ciasto upieczone przeze mnie. Pierwszym był murzynek z zakalcem, nieudany, choć całkiem smaczny i szybko pożarty przez kolegów z klasy. Koleżanki się odchudzały. Szarlotkę z przepisu od mamy mojego przyjaciela upiekłam na swoją „osiemnastkę”. Impreza była bardzo udana, z całej blachy ciasta zostały tylko okruszki, mimo iż totalnie spierniczyłam wierzch, smarując rozbełtanym białkiem… I te dwa epizody mnie ugruntowały, że nie grozi mi mistrzostwo świata w wypiekach, ani lokalne podium, więc temat porzuciłam na kilka lat. Bo przecież do trzech razy sztuka, a ten trzeci nastąpił za sprawą mojej przyjaciółki z DE, która w pięć minut potrafiła ukręcić ciasto na babkę i za punkt honoru uznała, że mnie nauczy. BO BABKA PIASKOWA JEST NAJPROSTSZYM CIASTEM I ZAWSZE WYCHODZI. No cóż, nie wyszła chyba że ktoś uzna, że półtoracentymetrowa, bo na tyle wyrosła, to jest babka z klasą ze smakiem. Nie było tym razem chętnych na konsumpcję, więc zjadły ją kury. A ja definitywnie porzuciłam myśli o własnoręcznych domowych wypiekach mimo ogromnej miłości do tychże.

Aż nastał czas i przyszło natchnienie i chęć udowodnienia sobie, że tak czegoś prostego jak owsiane ciasteczka nie da się zepsuć. Czas przygotowania to 5 minut, pieczenia 15 minut.

I się udały perfekcyjnie!

Oraz…

osiołkowi w żłoby dano… owies 😉

Dobrego i smacznego weekendu 🙂

Do mnie nadciąga PT, która przywiezie kołduny i pierogi z kapustą i grzybami zrobione przez Irę, która obecnie zamiast sprzątaniem, zajmuje się lepieniem pierogów i gotowaniem zup dla mojego Taty. Bezpieczna, mająca zapewnione ciepłe mieszkanko bez wyłączania prądu, bez spadających bomb. Do Ukrainy poszedł transport ze śpiworami, kocami i ciepłymi ubraniami. OM zorganizował to tak, że nie musiał sam jechać, bo to nie jest dobry czas, by zostawić firmę i mnie choćby tylko na trzy dni. To niewiele i absolutnie nie uspokaja myśli, gdy się wie, że za wschodnią granicą, jak i na niej, ludzie marzną walcząc o swoją wolność i godność…

O telewizji i lenistwie, którego nie było…

Z dużą uwagą, ale także wzruszeniem obejrzałam wczoraj wyrażane na żywo w studio TVN24 wspomnienia redaktorów i dziennikarzy obecnych i byłych (kontynuacja dziś) o twórcy tej stacji, ich szefie, prezesie Mariuszu Walterze. Starsze pokolenie pewnie pamięta go z peerelowskiej publicznej telewizji i jego nowatorskie Studio2. Pięknie się tych wspomnień słuchało; o człowieku z pasją, pracoholiku, który uważny był na drugiego człowieka, o mistrzu i mentorze dla wielu, którym przyszło pracować pod jego skrzydłami. O szefie z klasą. Wizjonerze.

Z TVN24 polubiliśmy się od pierwszego dnia. Wróciłam wtedy z dłuższych, bo prawie dwumiesięcznych wakacji za oceanem i dopadł mnie jet lag. Zasypiałam w okolicy szóstej rano przez trzy tygodnie. Pewnie krócej był trwał, gdyby nie nocne oglądanie cała prawda, całą dobę. Stęskniona za polskim słowem, za polską telewizją i krajowymi wiadomościami, nawet w snach nie przypuszczałam, że na drugi dzień po moim powrocie, będę tak namiętnym wnikliwym odbiorcą pierwszego kanału informacyjnego w Polsce, który właśnie miał swoją premierę nadawania. Wsiąkłam. W wolne i demokratyczne dziennikarstwo.

Wtorek nie był potworkiem, ale kilka godzin z Najmłodszymi wystarczyło, by zapowiedzieć, iż następnego dnia nic nie robię, tylko leżę. BO NIC NIE MUSZĘ. Nawet pachnieć. Cieszyłam się na samą myśl, a gdy dotarło do mnie, że to środa, która gdzieś mi się zawieruszyła w czasoprzestrzeni, a nie czwartek, to banan z twarzy nie schodził długo. Aż gdy tak sobie błogo leżałam z książką w ręku, realizując już plan, wpadł do pokoju OM i oświadczył, że za chwilę będziemy mogli pojechać… O matkojedyna, to jednak dziś jest czwartek? A nie jest? Oboje spojrzeliśmy na wyświetlacz w telefonie. OM uśmiechnął się od ucha do ucha i stwierdził, że zyskał jeden dzień 🙂 Zgodnie stwierdziliśmy, że co mamy zrobić jutro zrobimy dziś, a poleżę sobie w czwartek. Środa urody doda sama w sobie, a na nieumyty ep czapka na głowę 😉 Dzień był mroźny, ale słoneczny. Lubię. Wolę minus trzy ze słońcem, niż plus trzy z niebem szarym albo nie daj buk z deszczem. Niskie (bez przesady) temperatury zimą nie byłyby tak uciążliwe, gdyby choć przez kilka godzin świeciło słońce na błękitnym niebie.

A wyruszyliśmy w poszukiwaniu złota, czyli złotego kranu do zlewu. Białego. Bo tak sobie wymyśliłam, nie chcąc iść w czarne. Jeden sklep i zamówione.

W czwartek zrealizuję plan ze środy 😉

Kupcie sobie…

Psa albo kota. Tak radzi niejaki Glapa, mafioso od złotego powiązany z partią rządzącą. Na smutki, inflację i ogólny kryzys, na wojnę w Ukrainie… i na głupotę jaśnie nam panujących posiadanie zwierzaka, to najlepszy i najdroższy balsam na skołataną przez zafundowaną nam rzeczywistość duszę i nerwy.

Posiadam dwa koty i dwa psy. I trójkę wnucząt. Zwierzaki i dzieci potrafią uszczęśliwić nawet w najbardziej wkurzający i ciężki dzień. Rozświetlić ciemności. To prawda oczywista. Jest jednak druga strona medalu- koszty. Każdy, kto posiada zwierzaka w domu, wie, ile kosztuje karma i wet, nie mówiąc już o wizycie w salonie piękności… 😉 Według Glapy żyje nam się dużo lepiej, choć 80% ludzi zubożało. W Polsce prawie 2 mln ludzi żyje w skrajnym ubóstwie. Pies i kot ma być pocieszeniem dla emeryta lub rencisty, który połowę swojego uposażenia zostawia w aptece, a w sklepie spożywczym kupuje tylko podstawowe i jak najtańsze produkty.

Ja kupiłam chochoła choinkowego. Musiałam się wygrzebać z legowiska, na którym noga ułożona na poduszkach ma zminimalizować ryzyko zatoru, i udać się do Miasteczka na spotkanie u notariusza. Odkładane dwa razy w końcu się odbyło i formalnie zostaliśmy właścicielami mieszkania. Pojechałam sama Ceśką, zakładając nowe, nieśmigane buty na grubej podeszwie z cholewką do pół łydki. No obawiałam się, że przez lewą nogę buty przezimują w szafie, a nawet zastanawiałam się nad ich zwrotem, myśląc, że ich nie dopnę, a tu miła niespodzianka. Wykorzystując fakt, że muszę wyjść z domu, najpierw zajechałam do biblioteki, a potem do kwiaciarni zorientować się, czy dostanę coś, co przypominać będzie choinkę, ale przede wszystkim da zapach. I tu się przyznam, że oczarowały mnie sztuczne ustrojone już choinki. No cudne, cudne… Różnej wielkości, ośnieżone, z bombkami i bez… no cuda na kiju i wianki. Ale! Od 32 lat mam zawsze żywą choinkę, a jak nie choinkę, to gałązki świerku lub sosny w dużych wazonach, bądź właśnie chochoła. Na kiju… a kij na pieńku 😉

Chochoł choinkowy jaki jest, każdy widzi 😉 Od razu go przystroiłam, a potem gapiłam się na światełka jak sroka, która zobaczyła błyskotki, pociągając nosem, bo chochoł pachnie lasem…

A kupiłam, bo uprzejma młoda dziewczyna z kwiaciarni zaoferowała się, że zaniesie mi go na parking i zapakuje do auta, gdy jęknęłam, że ciężki, a ja nie mogę dźwigać. Cuda, cuda… ogromnej uprzejmości. Do domu już został wniesiony przez OM. Szampana nie było, ale zjedliśmy po kawałku przepysznego makowca i poczuliśmy odrobinę przedświątecznego nastroju…

Zmęczona, ale uszczęśliwiona kawałkiem normalności z jedną pończochą pod spodniami zaległam z książką by zgodnie z zaleceniami elewacjować nogę czy jakoś tak… Wdzięczna za dobry dzień.

A późnym wieczorem dostałam zdjęcia przepięknej choinki u Najmłodszych… Stroili ją we czwórkę.

Podniecający pierwszy raz ;)

Ha! Trzeba było mi dożyć 50+ i dostać zakrzepicy, żeby nabyć drogą kupna pierwsze w życiu pończochy! Kompletny laik ze mnie (w obu tematach), więc wyobrażałam sobie, że to, co mi nakazano zakładać na nóżkę, to będzie przypominało raczej worek pokutny jutowy niż jakieś tam jedwabie… A przynajmniej rękaw na obrzęk po mastektomii, z lat 90. bo wtedy właśnie taki zakupiłam. (Swoją drogą rękaw nie spełnił swojego zadania, bo powodował, że puchła mi dłoń). W końcu to wyrób medyczny, a nie seksowna bielizna ;p Dlatego też, kiedy OM dostarczył mi pudełeczko ze sklepu medycznego, to oczy mi się zaświeciły, bo choć materiał nie jest cieniutki jak mgiełka, to na oko i w dotyku sprawia wrażenie grubości 40-60 den. No i to wykończenie pasa… czyż nieseksowne? ;D

Ach… moja wyobraźnia zaczęła szaleć i już w sieci szukałam, czy nie ma takich czarnych. Są! Tej firmy dostępne są w czterech kolorach. Szaleństwo!

Nie mogłam się doczekać sobotniego poranka. Tak, tak, nie nocy (jeszcze ;p) tylko poranka, bo to właśnie on był terminem nakazanym przez doktory, by nóżka w pończoszce była. Ach! Zdjęłam z obu rąk biżuterię (bo tak wyczytałam) i poddałam się tej chwili… Bo czyż nie jest czymś podniecającym, seksownym zakładanie pończoch? Choćby jednej. Na niezdrową nogę. Bez perspektywy balu za to z zakrzepicą w tle. W takiej chwili to nie ma żadnego znaczenia…

Kto nosi pończochy ten wie ;P

Moja obrzęknięta nuszka w seksownej szacie ;p

Mam tylko dylemat, co mam włożyć na drugą? Muszę to jakoś rozwiązać 😉

*

Kompletnie nie czuję atmosfery zbliżających się świąt. W czwartek z Najmłodszymi miałam w planach dekorowanie domu, ale nic z tego nie wyszło. Ale nie że nic nie robiliśmy. Wręcz naprzeciwko. Mikołaj był też u nas, więc kreatywnych zajęć nam nie zabrakło. I oto rezultat…

Krokiety już na święta, ale nie są naszym dziełem, bo dostarczyła je niezawodna LP. W tym roku zrobiłam tylko farsz do uszek (wyszedł pysznie- nie gotuję grzybów, moczę, potem na maśle z cebulką smażę, dodaję sól i pieprz już do zmielonych przez grube sito maszynki; 240g suszonych- zapisuję, bo co roku mam dylemat, a my lubimy dużo uszek w barszczu ;p), a lepić będzie znajoma pani. Ta sama pani zrobi nam pierogi z kapustą i pieczarkami, a Tuśka sama zrobi ruskie. Wiecie, ja wiem, że teraz nazywają się one poprawnie politycznie ukraińskie, ale choć popieram, to sama trzymam się starej nazwy, i już!

Sny, pończocha i zgnilizna…

Nie mogłam zasnąć nocą zbyt jasną przy nie spuszczonych do końca roletach zewnętrznych. Zapaliłam lampkę i zmusiłam już i tak zmęczone oczy do czytania. Najpierw upewniłam się, czy przypadkiem ta niesubordynacja poddania się objęciom Morfeusza wynika z czysto astrologicznych pobudek, bo inne czynniki byłyby nie do przyjęcia. Wszak sen to zdrowie i on nigdy mnie nie zawiódł. Poddałam się przed pierwszą w nocy, spuściłam rolety i nastała ciemna noc. Obudziłam się kilka minut po 10. Bez budzika. Ale! Widocznie organizm czuwa, bo o tej godzinie zawsze brałam piguły. Teraz piguły zastąpiły zastrzyki. Do piątku. Po nich będą kolejne tabletki…

Śniła mi się Mam… we śnie straciła przytomność, a ja czekałam na karetkę. To już drugi sen z jej udziałem. Wcześniej w ciągu tych prawie czterech lat przyśniła mi się raz, zaraz po śmierci, uśmiechnięta z papierosem w ręku. Kilkanaście dni temu przyśniła mi się jakby proroczo- ostrzegawczo. W dość makabrycznym śnie- dużo krwi…W śnie bardzo podobnym do tych, które jej się śniły z udziałem jej taty a moim dziadkiem. Śnił jej się zawsze przed ciężkimi chorobami i śmierciami w najbliższej rodzinie.

Nie lubię śnić…

Na śniadanie o 11.11 zjadam pierogi. Bo kto mi zabroni? Na talerzu jeszcze świeże owoce i bakalie. Mam zakaz używek, do których zalicza się kawa i herbata. A dostałam kalendarz adwentowy z herbat. Mogę tylko owocowe.

Telefon od stolarza. Jak dobrze, że mam takich fachowców, którym mogę dać klucze od mieszkania i niech sobie działają. W obecnej sytuacji jechać tylko po to, żeby fachowiec wziął dokładne pomiary, kolejne, to zbyt wielka brawura. Brawurą był już wyjazd do fryzjera. Moja fryzjerka, właścicielka renomowanego salonu z powodów zdrowotnych przyjmuje tylko dwa dni w tygodniu, więc zawsze mam ustalony kolejny termin. Dwie godziny poza domem i obrzęk się powiększył. Na szczęście wizualnie po kilkugodzinnej elewacji nogi wrócił do poprzedniej wielkości. Tak na oko. Zmierzyłam obwody nogi w newralgicznych punktach rano jeszcze przed eskapadą i wyszedł rozmiar S pończochy. Uciskowej.

Nie wchodzę codziennie na wagę, więc mierzyć nogi też nie zamierzam co chwilę, nawet nie wiem jaka jest różnica w centymetrach lewej od prawej. Po co mam się zestresować ;p

Zadzwoniłam do Poradni Chirurgii Naczyniowej. Dodzwoniłam się nawet szybko i szybko zostałam sprowadzona na ziemię. Na cito terminy za rok, a ja tu chcę za 2 miesiące. Koń by się uśmiał, więc uśmiechnęłam się i ja. Pani z rejestracji poradziła mi, żebym przyszła osobiście do gabinetu lekarza albo ustaliła termin z pielęgniarką naczyniową, jeśli mam zaleconą kontrolę na wypisie. Jeszcze to przemyślę, w razie czego uruchomię swoje kontakty…

Ps. Leżąc w łóżku z zadartą nogą, wpisałam się na listę Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej Tak dla In Vitro. Można? Można.

Pijany ksiądz na pogrzebie, no i (słuszne) oburzenie. Ale! Ksiądz to zawód. Człowiek. Pijany umarłemu nie zaszkodzi, jedynie obedrze z godności ceremonię pochówku. Jasne, że zdarzenie nie powinno mieć miejsca, jak również wszystkie te z pijanymi np. lekarzami, stróżami prawa, urzędnikami etc… Ot, życie. Jak przywalić Kościołowi i tutejszym księżom to raczej należy uderzyć w takiego Rydzyka… Bo to jest obraz zgnilizny moralnej. Błogosławionej. Wystawianej na ołtarze.