Kulig…

„Pędzi, pędzi kulig niczym błyskawica”…

Chyba jestem szalona…zamiast się kurować całą niedzielę, to ja jak ten dzieciak, który nie może odmówić sobie przyjemności z dobrej zabawy, dałam się namówić na kulig. Na usprawiedliwienie mojej niefrasobliwości jest to, że całą sobotę przeleżałam pod kocykiem…ssałam jakieś tabletki i łykałam aspirynkę. I w niedzielę było lepiej…temperatura spadła…w gardle dalej drapało i przeszkadzało przy połykaniu, ale jakby mniej. Wraz z Miśkiem ubraliśmy się cieplutko i dołączyliśmy do całego towarzystwa. Reszta rodzinki z różnych powodów nie mogła uczestniczyć w tym szaleństwie. Niestety tym razem z powodu zbyt późnej organizacji nie był to kulig z prawdziwego zdarzenia…z konikami i dużymi saniami…Ale sanki mieliśmy imponujące, specjalnie robione, długie wysokie, wygodne..pięć rodzin usadowiło się na 10 saniach i ruszyliśmy…prosto w las sosnowo-świerkowy. Cudnie było…wokół biel i zielone igliwia…śmiech, pokrzykiwania, wywrotki i rzucanie się śnieżkami. Na prostych i dość równych leśnych drogach nabieraliśmy imponujących prędkości. Wtedy wszyscy milkli, nawet dzieci…dech zapierało w piersiach…dla takich chwil warto żyć…Przeżyliśmy też chwile strachu, bo kiedy zatrzymaliśmy się, by wyprostować nogi i trochę się rozgrzać gorącą herbatką z termosów, nagle ciągnik zgasł i nie chciał ponownie zapalić. A byliśmy już wtedy daleko od domów i perspektywa wracania na pieszo trochę nas przeraziła. Jednak za pomocą telefonu skontaktowaliśmy się z właścicielem „pojazdu”, który udzieli wskazówek naszemu kierowcy i maszyna ruszyła, a my za nią. Śnieg zaczął prószyć, powoli robiło się coraz ciemniej i brakowało tylko płonących pochodni…Ale już na nas czekało rozpalone ognisko, kiełbaski, gorąca grochówka i „coś” na rozgrzewkę i wzmocnienie;-) I tak siedzieliśmy na sankach wokół ognia, który wesoło strzelał iskierki do nieba, śmiejąc się, żartując, rozmawiając i śpiewając. Zabrakło tylko gwiazd, bo niebo było już zachmurzone…ale i tak była wspaniała atmosfera i cudna aura…Do domu dotarliśmy z Miśkiem dopiero o 22. ..,szybka gorąca kąpiel i łóżko. W nocy obudził mnie odgłos deszczu dudniącego w okno dachowe…długo nie mogłam zasnąć i gdy budzik zadzwonił, miałam wrażenie, że dopiero co zmrużyłam oczy. Jazda była okropna…błoto pośniegowe na drodze i cały czas w strugach deszczu…Odstawiłam jednak na czas Tuśkę do szkoły. Do domu wróciłam późnym popołudniem…po śniegu nie został żaden ślad..zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. I pewnie teraz bym żałowała, gdybym nie zdecydowała się na ten kulig…Gardło dalej boli, przyplątał się jeszcze katar i…boli mnie kość ogonowa…ale warto było…znowu dorzuciłam garstkę cudnych chwil do swojego kuferka wspomnień…Teraz już spokojnie mogę wyglądać wiosny…