Uda się albo się nie uda…

Stworzenie bloga http://www.wposzukiwaniuzapachu.wordpress.com (możecie podejrzeć, choć specjalnie nie linkuję) nie było skomplikowane, choć za pierwszym razem chcąc ulepszyć, dodając szablon i takie tam-  pobawić się na próbę-  w ustawieniach zmieniłam cały układ, po czym stwierdziwszy, że mi się nie podoba, chciałam wrócić do stanu poprzedniego i już nie potrafiłam. Najprościej było wyrzucić blog w kosmos i przyjąć postawę, że to się nie uda! No, ale w sobotę- jak już chłopaki posnęli-  nie wiem dlaczego ja się zabieram za takie rzeczy  po nocy, prawie na śpiku weszłam z powrotem na tę platformę powtarzając sobie: czytaj, czytaj, czytaj, a potem klikaj, i znowu czytaj, czytaj, czytaj i ewentualnie kliknij.  Tyle razy powtarzałam to Tuśce, która za grosz cierpliwości nie ma  i zanim przeczyta to już kliknie, a sama podobnie postępuję- coś tam mi kiełkuje o jabłku i jabłoni.

No dobra. Blog na nowej platformie już jest. Z przenosinami postanowiłam poczekać na dzień i to na pewno grubo po minionym właśnie weekendzie, wiedząc, że zajmie mi to więcej czasu niż stworzenie miejsca, w które miałby zostać przeniesiony. Tyle że teraz nie jestem pewna czy przenosiny dojdą do skutku, bo z tyłu głowy tliło mi się pytanie, czy nowa platforma będzie w stanie  przyjąć plik o dużej pojemność. No i słuszne były moje podejrzenia, bo wchodząc w niedzielę na blog Klarki i widząc instrukcję stworzoną przez Marchewkę,  zapytałam się o możliwość importu dość pokaźnego bloga.  I dowiedziałam się, że WordPress importuje tylko pliki do 15MB, a mój blog onetowski ma pojemność 40MB.  No i doopa! Podobno można napisać do admina i prosić o pomoc. No i tu kolejny klops, bo jeśli zostanie ona udzielona  to w języku angielskim i rób sobie z tym, co chcesz. Kokpit w tym języku rozumiem, bo udało mi się stworzyć blog (dopiero jak stworzyłam, to dotarłam do opcji zmiany  kokpitu na j. polski  ;D), ale wątpię, żebym zrozumiała informatyczne polecenia, a najpierw skleciła sensownie swą prośbę.  A trzeba było szlifować angielski, a nie spocząć na laurach, po zaliczeniu na 4 egzaminu na pierwszym roku, lat temu eścia.

Jedno jest pewne, że blog zapiszę na kompie. Jeśli się nie uda go przenieść, to blog na WordPressie będzie pozbawiony sensu, bo bez  całego archiwum tych 13 lat, to już nie będzie kontynuacja, a całkiem nowe miejsce. Mając ” ścieżki”, czyli http://www.roksanna.blogspot.com. z pisaniem przeniosę się tam.

Tu pisać będę do połowy stycznia (chyba że jakimś cudem i przy pomocy życzliwych bloggerów, którzy będą mieli ten sam problem, co ja, ale większą wiedzę, uda mi się przenieść na  WordPress wcześniej)- potem będzie widniał jeden z tych dwóch adresów, pod którym będę wrzucać notki, do momentu zamknięcia onetowskiej platformy. Potem to miejsce- najprawdopodobniej- zniknie.

***

Niedzielne popołudnie i wieczór przepełniony śmiechem, takim do pęknięcia 🙂 Dobrze spędzić czas w babskim gronie przy dobrym cappuccino z ciastem i winem, a potem pośmiać się w większym, mieszanym gronie- choć panów było tylu,  jak  przysłowiowych rodzynków w cieście- i czerpać dobrą energię ze sceny. Takie prezenty to ja lubię:))

W drodze powrotnej, w samochodzie, gdy sypał śnieg nam w oczy, tfu reflektory auta, wywiązała się rozmowa na temat potraw wigilijnych, i o to usłyszałam, że żadna z dziewczyn ( z czterech w tym dwie starsze ode mnie) nie robi już kompotu z suszu. Bo młodzieży wolą inne napoje. Hmmm… ja bardzo lubię taki kompot. A Wy? Lubicie? Robicie?

A śnieg zniknął i mogę sobie śpiewać: pojawiasz się i znikasz, i znikasz, i znikasz…;p

Polepiliśmy sobie :)

Nie, nie bałwana, choć do uzupełnienia anturażu dla lepszego klimatu, za oknem zaczął padać śnieg. Przez moment nawet intensywnie, ale plusowa temperatura nie pozwoliła, żeby poleżał dłużej, a że był to pierwszy śnieg w tym roku, to Pańcio chwilę postał z przylepionym noskiem do okiennej szyby i próbował negocjować wyjście na zewnątrz, aby podjąć próbę ulepienia czegokolwiek ;D

No, ale jak się nie dało lepić ze śniegu, to od czego jest ciasto, ciastolina, czyli plastelina ;ppp

Akcja lepienia uszek rozpoczęła się w samo południe w wiejskim domu rodziców. Mam przywiozła ze sobą gotowy farsz- w tym roku mniej niż tradycyjnie, bo troszkę zabrakło, aby wyrobić ciasto z kilograma mąki. Za to Pańcio miał z czego (ze skrawków) wałkować swoje placuszki, które później prababcia upiekła na blaszce. A z ciasta, które zostało, lepił co mu się tam podobało, stwierdziwszy, że to plastelina ;D Nawet zabrał je ze sobą do domu, a potem przywiózł do nas.

IMG_1607 IMG_1610IMG_1613

IMG_1620 IMG_1621

 

podpłomyk 🙂

IMG_1623 IMG_1624

 

„uszko” ulepione przez Pańcia 🙂

 

 

IMG_1614

W międzyczasie było też malowanie, rozwiązywanie rebusów i labiryntów- oczywiście w  specjalnej świątecznej książeczce.

Wróciłam do domu i od razu pod kocyk z książką. Chwila odpoczynku, bo zaraz przyjechał OM  a Tuśka przywiozła Pańcia do nas, który stęsknił się za didem :). No i tradycyjnie, został u nas na noc.

A jutro mam wypad z dziewczynami do teatru, w ramach prezentu 🙂

I mam zagwozdkę, którą muszę rozwiązać.

Śmierć bloga?

unnamed (2)

 

Taki komunikat dostałam na swoją skrzynkę mailową. Troszkę nawet dłuższy, ale tylko  taki fragment udało się  skopiować.

Muszę się z tym przespać, bo być może to jest znak, żeby przestać pisać, bo nawet jak przeniosę blog, to adres się zmieni, i  w ogóle nie wiem, czy uda się przenieść wszystko. Blog miał być w jednym kawału ku…

Nie rozumiem tylko jednego, że Onet nie migruje bloga sam, jak to zrobił kilka lat temu.

Dostałam też emilkę z propozycją pomocy od informatyka.

Dziwnie się z tym czuję, ale na myśl, że te 13 lat zniknie, nie czuję ani wściekłości, ani żalu. Może to faktycznie znak…że nic nie trwa wiecznie ;).

Odezwijcie się -Ci, co mają blogi na platformie blog.pl- czy też dostaliście taki komunikat.

Mieć ten zapał i wiarę…

Młodzieńczy. Ha!

Do spięcia pośladków i zmobilizowania się, acz powolnego, skłonił mnie Misiek, który jeszcze w listopadzie oznajmił, że ma już prezenty dla wszystkich, tylko musi się skonsultować z Tuśką co dla Pancia, czym mnie zaskoczył, bo nie wiem, po kim tę organizację świąteczną odziedziczył. I ten zapał! A jak oznajmił, że kupuje choinkę i przystraja swoje mieszkanie, to  wte pędy poleciałam do kalendarza  spojrzałam w kalendarz w telefonie z obawą, że zaraz zobaczę, iż wigilia jest już jutro…no dobra, za trzy dni. Uff…odetchnęłam z ulgą, ale zaraz sobie pomyślałam, że w moim tempie, na dodatek bez pomocy OM, to ja się ogarnę gdzieś w pobliżu Wielkanocy, więc czas rozpracować wszystko logistycznie. Najpierw prezenty, żeby mieć już jedno z głowy- od nas i od Mam, która już któryś rok z rzędu  „obowiązek” ten scedowała na mnie, a jak ja byłam w pozycji horyzontalnej, to Tuśka przejmowała pałeczkę. W międzyczasie Starszym Dzieckom odwidziała się koncepcja składkowego Panciowego prezentu, więc worek z prezentami wiał totalną pustką!

Bieganie po sklepach odpada w przedbiegach ( choć za chwilę jadę z LP do ŚM i być może uda mi się coś kupić), więc zagłębiłam się w czeluściach internetu w poszukiwaniu niewiadomoczego, a raczej wiadomo: prezentów! I doopa!  Jak się nie ma skonkretyzowanych, to sobie można szukać w nieskończoność!

O nie! Idę na łatwiznę, koniec, kropka!

Najpierw Misiek został zapytany co by chciał znaleźć pod choinką i poproszony o link. Uprzedziłam, że może być coś konkretnego, bo  pomyślałam, że od nas i dziadków prezent może być wspólny. Po ponagleniu dostałam link z treścią, że jak Mikołaj nie da rady, to na liście jest jeszcze…Odpisałam, że jeden może by nie udźwignął, ale zdublowany dał radę 😀 Tuśce zapowiedziałam to samo, już się zastanowiła, teraz czekam na link, żeby zamówić. Dla Pancia po konsultacji  zamówiłam od nas i od pradziadków osobny, i teraz  czekam na kuriera. I tak oto w ten sposób pozostali mi rodzice i OM 😀 Może coś uda mi się wypatrzeć dziś w centrum handlowym, a jak nie, to pozostaje internet, bo  nie mam  więcej zamiaru szwendać się  po sklepach. Jedziemy z LP do południa, tak, aby uniknąć tłumów. Sama bym się nie wybrała, choć jedziemy Julkiem, czyli ja prowadzę :). Przy okazji zatrzymamy się na dobrą kawę i obiad! To w ramach rekompensaty za to, że we wtorek LP jak błyskawica umyła mi wszystkie okna. Wszystkie, choć ustaliłyśmy wcześniej, że umyje tylko w kuchni, w salonie i w sypialni- tam, gdzie najczęściej przebywam i gapię się w okno ;p  Taaa…Wpadła w taki trans, że żadna szyba wychodząca na zewnątrz  nie została pominięta. A nie! Okno dachowe w garderobie, ale ono jest myte raz do roku i to w lepszych warunkach pogodowych, niż te obecne. I okno w łazience, które z kolei ma szybę, przez którą dochodzi naturalne światło zewnętrzne, ale nic nie widać. Brudu też ;p

Stwierdziwszy, że mając czyste okna, to ja właściwie jestem już do świąt przegotowana jak nigdy przedtem, mój wzrok ogarnął salon i…zatrzymał się na zającu…który stoi od Wielkanocy. To nie taki zwykły zając tylko zielono- biały pojemnik na ciasteczka albo cukierki-  u mnie na cukierki. Hmm…chyba czas na zmianę dekoracji i przesypać cukierki  w mikołajkowy pojemnik, szczególnie że mikołajki już dziś- pomyślałam (wczoraj)- i wyciągnąć pozostałe świąteczne ustrojstwa, dla uciechy Najmłodszego  w rodzinie, który przyszedł sprawdzić, czy u babci był Mikołaj i  zostawił coś dla niego. A jakże! Był! Przedarł się przez wiatr i ulewę ( w końcu dzień wcześniej okna były myte, więc to klasyka!) i zostawił  pod kominkiem torebkę z prezentem :).

Złachałam się przy tym strojeniu, bo najpierw musiałam wleźć do pawlacza i przejrzeć pierdylion pudeł różnych gabarytów, w których Cioteczka- niech jej gwiazda betlejemska jak najjaśniej przyświeca- przy majowym sprzątaniu ulokowała wszelkie ozdoby świąteczne, co mi ułatwiło robotę ( wcześniej też były w pudlach, ale bardziej gdzie popadnie: jajka z mikołajem i zającem razem między łańcuchami ;p), ale i tak musiałam kilka razy pokonać drogę dół-góra-dół, czyli odbębnić codzienny fitness po schodach razy iks.

Warto było! Dla radości Najmłodszego, któremu przystrojenie przypadło do gustu i  uznał, że Mikołaj miał w tym swój udział ;D.

I wiecie co?  Warto spojrzeć na ten czas przygotowań oczami dziecka, które nie potrzebuje wypucowanych okien, lśniących wszystkich kątów, a czasu mu poświęconego. Wspólnych w radości i spokoju- bez nerwowych pohukiwań-przygotowań, tak, żeby ten czas zapamiętało jako czas magiczny o zapachu i smaku pierniczków i lukrowanych ciasteczek. Żeby w dorosłym  życiu miało piękne wspomnienia!

 

 

Każdy może …

…Na chwilę się zatrzymać. Gdzieś po drodze w pędzie ku lepszemu, w wirze obowiązków tych prawdziwych i tych wydumanych, zakładanych sobie jak kajdany, bo tak trzeba, wypada, należy… Uruchomić zewnętrzny STOP.  Na chwilę oddechu. Przemyślenie. Spojrzenie łaskawszym okiem na otaczający nas świat. Na siebie. Na innych. Nieśpieszenie się przez moment, zanim  znów się włączy piąty bieg.

Obowiązkowość to cecha godna podziwu, powiązana z rzetelnością, w niektórych przypadkach może być jak przysłowiowa kula u nogi. Albo kula śnieżna, która z czasem  całkowicie nas pochłania, że zatracamy widzenie tego, co jest w danej chwili  najważniejsze. (Wypruwamy flaki, żeby wszystkim dogodzić wkoło, zapominając o własnych potrzebach). Zatrzymanie się- krótsze, dłuższe- pozwala na reset, który jest konieczny do  funkcjonowania i odbierania bodźców, jakie przekazuje nam otoczenie.  Bardziej świadomie, życzliwiej, z większą energią.

***

Słońce na niebie wyciągnęło mnie z domu bardziej ochoczo, niż się spodziewałam, choć i tak miałam w planach  pocztę (w tym miejscu muszę pochwalić naszą Panią z poczty, która nie jest żadną pindą- wręcz przeciwnie-  za pomoc w zrobieniu paczki na miejscu), więc nawet gdyby lało, to spięłabym pośladki i wyszła z domu. Samo to, że  odpaliłam Julka (do poczty mam 3 km ) a na niebie piękne słoneczko, to zachęciło mnie, żeby pojechać dalej, choćby  do Miasteczka i poszukać dorodnej, białej gwiazdy betlejemskiej. (Własny syn mnie zmobilizował informacją, że w tym tygodniu kupuje choinkę, i telefonem czy przypadkiem nie zostawił lampek, które sobie uszykował do zabrania jak ostatnio był w domu). Gwiazdy nie znalazłam (po prawdzie szukałam tylko w dwóch miejscach) ale za to udałam się w przeciwnym kierunku niż dom i zatrzymałam się nad miejskim jeziorem. Zostawiłam Julka na parkingu, a sama poszłam się kawałek przejść. Zrobiłam to po raz pierwszy. Po raz pierwszy spacerowałam w tym miejscu nad wodą, mimo iż wielokrotnie tą ulicą przejeżdżałam, jadąc do biblioteki, czy przy innych okazjach, choćby do Starszych Dzieci, które przez jakiś czas mieszkały naprzeciwko, zanim się wybudowali na wsi.

W  drodze powrotnej zajechałam do LP na kawę.

Zwykły dzień. Jak kiedyś. I tak fajnie męczący 😉

Niemy krzyk…

W piątki szpital bywa przyjaźniejszy. W izbie przyjęć pusto, bo jeśli nawet ktoś był na planowy zabieg na dziś, to został przyjęty dzień wcześniej albo z samego rana, a chemiczek nie przyjmują, bo nie miałby kto podać chemii w sobotę. Odczekać i tak swoje musiałam, bo trzeba było znaleźć, a potem ściągnąć do izby jakiegoś doktora co wydrukuje to wszystko, co  w komputerze już jest, dopyta się czy przypadkiem nic  się nie zmieniło, każe podpisać kilka arkuszy i wyśle na górę, gdzie widać i czuć piątkowy luz. Moich Doktorowych nie było- coś mijajmy się ostatnio- ale było komu sprawdzić i wyniki i TK, i uznać, że mogę wracać do domu z pigułami. Nie dostałam wydruku z TK, ale skoro wypuszczono mnie z miesięczną dawką chemii, to można uznać, że znacząco się nic nie zmieniło od ostatniego badania i mogę dalej podtruwać organizm, jednocześnie blokując skorupiaka, ucinając mu macki, które z pewnością wypuszcza. (Tak to sobie wyobrażam ;)) Coś za coś i na razie to działa!! Inaczej niż u koleżanki, która właśnie się dowiedziała, że nie mają ją już czym leczyć. Żadna chemia nie skutkuje, nie zatrzymuje procesu nowotworowego, ewentualnie go spowalnia, ale jednocześnie  osłabia  jej organizm- była na toczeniu krwi. Podjęła decyzję o przerwaniu kolejnego cyklu chemii…To nie są łatwe  decyzje, bo   w człowieku zazwyczaj do samego końca tkwi przekonanie, że dopóki się  leczy, to jest nadzieja. Z drugiej strony, kiedy leczenie- spowolnienie- powoduje ból i niemożność czynnego uczestniczenia w życiu, to  łatwiej jest  je  odrzucić, po to choćby, żeby o własnych siłach pójść na spacer, złapać oddech, wystawić łeb do słońca…To jest dylemat każdego chorego  mającego świadomość nieuchronnego: czy z pozycji wymęczonego, zmaltretowanego żyć trochę dłużej , ale tak jakby obok życia, czy wykorzystać czas intensywnie, poczuć zapachy i smaki życia…

W przypadku gdy nie ma już leku, bo żaden na gada nie działa, jest zupełnie inaczej niż gdy lek jest, ale nierefundowany w tym naszym pięknym, ale chorym kraju. Gdy tuż za naszą zachodnią granicą albo za oceanem  jest lek, który gwarantuje wyleczenie albo znaczne wydłużenie życia, jednocześnie niedostępny, bo próg finansowy jest zbyt wysoki dla pacjenta, to on sam i jego bliscy stoją przed trudną decyzją, jaką jest proszenie ludzi o wrażliwych sercach, aby wspomogli. Takich próśb- niemych krzyków- o życie jest  wiele. To pokazuje jak niewydolna i uboga jest nasza „służba zdrowia”.  A człowiek wobec niej bezsilny…

Kiedy słyszę, że  kolejne ministerstwo  dotuje Rydzyka- biznesmena, to mam ochotę wyjść i krzyczeć.  Opamiętajcie się! Stańcie w końcu z kolan!  Kiedy widzę uśmiechniętego sybarytę, który jednych poucza, a drugich naucza, jak i ile mają mu wpłacać, który nie gardzi „wdowim groszem” mamiąc starsze zmanipulowane osoby bukwieczym, to mam ochotę krzyczeć. Ten grosz, ta złotówka, te tysiące i miliony mogłyby pójść na zbożny cel, jakim jest ratowanie ludzkiego życia!  Na szpitalne łóżka, leki, aparaturę, innowacyjne metody leczenia. Na hospicja, na domy opiekuńcze, kiedy starość zapuka.

***

Uroki mieszkania w bloku poczułam, jak tylko wysiadłam z windy. Smród nie do opisania!!! W pierwszej chwili myślałam, że drzwi od wsypu są otwarte, a w nim rozkładający się trup, ewentualnie ktoś z żywych zrobił sobie toaletę. Ale nie!  Jak mnie  poinformowała Mam, to synuś gotujący jedzenie swojej starszej z demencją matce.  I nie pierwszy raz już zasmrodził całą klatkę. O matko! I ty wyrodny synu!  Nie wierzę, że tak może śmierdzieć  zdrowe, świeże jedzenie. Czmychnęłam czym prędzej do mieszkania i po dobrym obiadku ( pampuchy z gulaszem) miałam zamiar trochę podrzemać, kiedy prawie na baczność postawiła mnie wiertarka za ściany. Sąsiad był uparty i wiercił tak z półtorej godziny.  Odpaliłam laptopa i zamówiłam kolejne książki, choć wcale nie miałam takiego zamiaru, bo słupek nieprzeczytanych wciąż pokaźny, ale Mam zażyczyła sobie poczytać o jednym takim ministrze, co to go za psychicznego  mają niektórzy ( czyt. gorszy sort), a jednej książki przecież nie będę kupować.

OM mnie wkurza wysyłając zdjęcia znad morza 😉 Załatwił sobie nocleg bez towarzystwa, biorąc zapobiegawczo suweniry i wręczając je pani przydzielającej kwatery, na wstępie oznajmił, że jest chory i bierze antybiotyk, co było tylko półprawdą, ale poskutkowało, bo dostał maleńki pokój z dwoma łóżkami 🙂 Następnie od ordynatora  dostał  na piśmie zezwolenie na opuszczanie sanatorium w czasie WSZYSTKICH weekendów, i tu pewnie- nie pytałam się- posłużył się chorą na raka żoną i mamą z demencją.  No bo przecież nie mógł powiedzieć, że w weekendy ma zamiar pracować ;P

Jak tam u Was z zimą jest czy nie? Bo w DM wciąż nie ma,  a na wsi czy jest, to się dowiem jak dojadę do domu. Już samo to, że w czwartek  na śniadanie przywitał mnie mróz czterostopniowy a potem  jak wyjeżdżałam mgła, która utrzymywała się dopóki nie wyjechałam z lasów, czyli 1/4 drogi, a potem szare nieprzyjazne niebo  i piątkowa mżawka z rana, wystarczyło- nie chcę śniegu!

Miłego weekendu!

I nie zapomnijcie o odpoczynku w tym wirze przedświątecznym!

Bye, bye plan(y)

Jeszcze do wczoraj  rozpracowywałam logistycznie swój wyjazd do DM, czy jechać Julkiem w czwartek, czy w piątek rano prosto do szpitala (sama albo z OM), a  wracać w sobotę albo w niedzielę z Tuśką, która przyjeżdża na baby shower i nocuje z soboty na niedzielę w mieście, kiedy telefon od OM wbił mnie w kanapę i już wiedziałam, że pozostaje mi jedna opcja- sama pojadę i wrócę sama. Ale to akurat nie największy problem…

W pierwszej chwili byłam zła. W sumie nie wiedząc na kogo: na OM czy na ZUS. OM wczoraj ponownie stanął na komisji, która  przyznała mu rehabilitację-sanatorium, a że zasiłek rehabilitacyjny kończy się na początku stycznia, to urzędniczka stanęła na głowie ( Iza wykrakałaś!)  i znalazła miejsce od zaraz- turnus rozpoczął się wczoraj, więc OM już dziś wyjechał.  I choć miejsce pobytu ciut dalej niż ostatnio i totalne pustkowie, to nad samym morzem. I tak OM będzie się wczasował (Pańcio dobitnie stwierdził, że nad morze to jedzie się na wakacje!), tfu, rehabilitował przez 23 dni i wróci w czwartek przed świętami.  Takie Last Minute się trafiło- nie do odrzucenia! Nie, bo gdyby odrzucił, to musiałby zwrócić dotychczasowe świadczenia, jako że  jest w tej chwili „na garnuszku” ZUS-u, jak go poinformowała pracownica onego. Pieniądze to jedno, a drugie to sprawna ręka.  Trzecie to niefortunny czas…A ty babo rób sobie, co chcesz. Najlepiej odwołaj święta!

W sumie to nie chodzi o święta. I nie wiem czy potrafię to wytłumaczyć. Ale czas jest tu kluczowy.

Poszłabym się upić, ale nawet tego nie mogę!

Przynajmniej słońce świeci 🙂

Miłego!

***

Nie wiem, dlaczego  się katuję, oglądając już drugi dzień obrady komisji sejmowej dotyczące sądów. Wszystko mi opada, ale co gorsza, tracę jakąkolwiek nadzieję, że w tym kraju zapanuje  choćby  względna normalność. O sprawiedliwości już nawet nie mówię. Arogancja i pogarda do prawa, taka wszechobecna bylejakość- to dziś mamy.

Nie ma spinki, ale…

No właśnie. Niby nie ma, a jest. Reklamy z tv  dobitnie przypominają o…prezentach. A ja  nie mam pomysłu nawet dla Pańcia. Pod choinką znajdzie jeden duży prezent- składkowy. Pytanie tylko pod którą, a raczej u których dziadków. No nie może tak być, żeby u nas nic nie znalazł ;). Wprawdzie wujcio już zapowiedział, że do głównego prezentu dokupi grę, ale Pańcio  jeszcze jest w tym wieku, że cieszy się z każdego podarunku, a ilość paczek pięknie zapakowanych wywołuje u niego błysk w oku i radość na buzi. I dla tej radości muszę pogłówkować i – niechętnie- wybrać się na zakupy. Wiem tylko, że chcę coś kreatywnego, a nie zabawkę: lego czy kolejne auto, szczególnie że zupełnie niedawno, bez okazji, OM kupił mu takie, że teraz musi wynająć wiejską salę, żeby samochód mógł osiągnąć prędkość producenta ;).

Problem jest z tym wybraniem się. Nie chcę bazować tylko na internecie, bo np. takiej książki nie otworzę, nie przejrzę, a opis czasem bywa tak enigmatyczny, że w sumie nie wiem co  zastanę w środku. Chodzi mi o książki, które czegoś uczą, bo z bajkami czy opowieściami to żaden kłopot. Będę pod koniec tygodnia w DM, ale nie mam zamiaru w czasie weekendowym  chodzić po sklepach- jeszcze mi życie miłe ;). Przerażają mnie tłumy…I w ogóle to chodzenie mnie przeraża. Gdziekolwiek. Z dnia na dzień odczuwam, że słabnę i w sumie to zastanawiam się, w jakim stopniu będę mogła pomóc Mam w przygotowaniach, która ostatnio coś często nie czuje się na siłach. Z tego powodu oddałyśmy  lepienie pierogów  w „dobre ręce”, zostały więc tylko uszka plus oczywiście pozostałe potrawy, ale mniej czasochłonne. Teraz jak będę, to na spokojnie omówimy strategię. Muszę też rozmówić się z Tuśką i Miśkiem, w końcu mają swoje” połówki”, a one rodziny. W sumie to tylko Misiek musi się zadeklarować co i jak, bo Starsze Dzieciaki to wiadomo-  cała rodzina w jednej wsi, więc tradycyjnie najpierw wigilia u nas.

O sprzątaniu nawet nie myślę. LP zapowiedziała, że okna mi umyje i pewnie to zrobi, ale nawet jeśli nie, to tragedii nie będzie. Dom rodziców jest sprzątany raz w tygodniu przez wynajętą osobę, więc  nie ma potrzeby jakiegoś gruntownego sprzątania, na dodatek w amoku przed świętami.

Dla mnie najważniejsze, żebyśmy w dobrej kondycji nie tylko fizycznej, ale i psychicznej usiedli przy wspólnym stole i przy blasku i zapachu choinki mogli spędzić ten czas. Cieszyć się kolejnymi, wspólnymi świętami, nie z powodu samych świąt, ale to, że rodzina wciąż trwa, bez żadnego uszczerbku…

Czujecie już presje świąt?

Czy jakiś prezent z dzieciństwa ( albo i nie)  był szczególny i zapadł Wam w pamięci?

Byłam dzieckiem, które mimo komuny miało to, co sobie tam wymarzyło, a że nie byłam specjalnie  rozbujała w tych marzeniach, to rodzice nie mieli problemu z ich spełnieniem. Problem był taki, że to co przeważnie dzieciaki dostawały z okazji świąt, urodzin czy innych dużych okazji, ja miałam wcześniej, bez okazji np. taki zegarek czy rower składak dużo wcześniej niż św.komunia, na której tego typu prezenty wiodły prym. I może przez to święta nie kojarzyły mi się ze szczególnymi- wystrzałowymi- prezentami.  Ale jeden prezent zapadł mi szczególnie w pamięci. Nie pamiętam dziś, czy dostałam go na imieniny czy na Mikołaja ( daty dość blisko siebie), ale dostałam go od Taty.  Był to granatowy szalik z dwoma cienkimi paskami   wzdłuż boków w kolorze białym i czerwonym. Bardzo mi się podobał, ale bardziej podobało mi się to, że Tata kupił go sam i była to totalna niespodzianka. I, że dostałam go właśnie z „okazji” 🙂

Trzynastka…

Jako liczba bywa uznawana za pechową. Lęk przed nią rozpowszechnił się tak silnie, że nawet dostał naukową nazwę- triskaidekafobia. Złe moce trzynastki mają swe źródło w wierzeniach religijnych i mitologiach. Dziś próbuje się odczarować tę liczbę, a nawet zrobić ją szczęśliwą :). Aczkolwiek na moim oddziale nie ma sali z numerem 13. Będąc w Kanadzie w kilku apartamentowcach i hotelach, zauważyłam, że owe budynki  nie posiadały trzynastego piętra, nie mówiąc o pokoju czy apartamencie.

Sama do tej liczby nie przywiązuję jakieś szczególnej wagi, czyli ani nie uważam jej za pechową, ani za szczęśliwą. Ale taki piątek trzynastego się czasami przydaje, bo można swoje nieudacznictwo  zwalić na niego. Po prostu normalna liczba jak każda inna.  I nawet ją lubię, bo trzynastego urodził się OM :D. A w tym roku ( dokładnie dwa dni temu, w czwartek), mojemu blogowi stuknęło 13 lat 🙂 Sporo! Sama jestem zdziwiona, że tyle już czasu piszę, z różną częstotliwością, ale jednak dość systematycznie, i wciąż mam czytaczy :).

Blog to moje miejsce, i choć czasami bardzo intymne, to otwarte dla każdego. Wroga również ;). Nigdy go nie promowałam- kiedyś robił to Onet, wyciągając notki na główną  stronę czy umieszczając blog w „Loży kultowej”- robią to blogerzy  umieszczając w swoich linkach adres, komentując, tworząc w ten sposób sieć powiązań :). Przez te wszystkie lata przewinęło się przez to miejsce sporo czytaczy, również blogerów, którzy już nie prowadzą własnych blogów. Za niektórymi tęsknie i bardzo żałuję, że nie ma ich wśród blogujących. Że zerwała się też nić kontaktów emilkowych, tak bardzo prywatnych, intymnych.  Często o nich myślę, zawsze ciepło 🙂 No cóż, takie życie blogowe, które nie lubi pustki – i dobrze!- dlatego są nowe znajomości blogowe, również cenne jak te minione. W każdym razie ja wciąż jestem pod tym samym adresem i blog też :). I z tego najbardziej się cieszę, że mam blog w jednym kawałku, bo taki był/jest mój zamiar.

Blogowanie sprawia mi dużą przyjemność, bywanie na zaprzyjaźnionych blogach, uczestnictwo w życiu wirtualnym, które bardzo często jest jak najbardziej realne. Na blogach toczą się rozmowy przepełnione śmiechem, ale też refleksją, poważną dyskusją na ważne i mniej ważne tematy.  Jak najbardziej realnie można poczuć wsparcie  udzielane zawsze ochoczo, obecność, kiedy zła chwila dopadnie. To ważne. Nawet jeśli tego wsparcia nie brakuje w realnej rzeczywistość. Bardzo sobie cenię, że ktoś nagle się odezwie, że śle moce i życzy dobrze. To powoduje uśmiech na twarzy, bo jesteśmy narodem mało życzliwym, a może raczej nie potrafiącym tej życzliwości okazać. Lubimy stać po jakieś stronie barykady, okopać się w swych pretensjach, szczególnie kiedy wyjdą różnice zdań na jakiś temat. Małostkowość wychodzi na wierzch i nie jesteśmy już zdolni posłać uśmiech, pozdrowić,  życzyć dobrego. Prędzej jak już, to przyłożyć ni z gruchy i pietruchy. Bardzo lubię i cenię sobie komentarze, z których nie tylko dowiaduję się o Waszych poglądach na dany temat, ale w ogóle czegoś więcej o Was, szczególnie tych, co nie piszą bloga.

Nigdy nie żałowałam, że zaczęłam pisać bloga. Wręcz przeciwnie.

Dziękuję WSZYSTKIM, którzy tu bywają, czytają, komentują :).

Lofciam WAS miłością blogową! 😀

 

Dziś będą goście, więc trochę po świętujemy, choć  całkiem z innej okazji niż urodziny bloga 😉  Bo goście nie wiedzą, że się produkuję w necie. Wprawdzie raz LP trafiła na mój post, kiedy Onet wywlókł go na główną, ale uratował mnie nick i szybka zmiana tematu 😀 A ci, co wiedzą, blogów nie czytają. Tak, tak są tacy ;)) Serio ;p

Miłego weekendu! 🙂

P.S. ugotowałam gar pysznego bigosu, takiego prawie full wypas, bo zabrakło w nim tylko wina ;p A wino właśnie przytaszczył mi tata- nie ma to, jak wino z samego rana ;ppp  Może to  nie głupi pomysł, bo pogoda taka zupełnie barowa 😉

A dla Was 13. jest pechowa, szczęśliwa czy całkiem obojętna?

Turystyka salowa…

Twarze. Znane, mniej znane i nieznane. Imienne i bezimienne- niezapamiętane. Smutne. Czasem jakiś uśmiech, ton radośniejszy, tak jakby się zabłąkał.

Trafiłam na trzyosobową salę przystosowaną na cztery łóżka tak, że odległość między nimi nie większa niż pół metra. Wolne było jedno ze środkowych, ale zanim do niego dotarłam, już się cofnęłam, bo charakterystyczny odgłos wymiotowania spowodował, że zrobiło mi się niedobrze. Potem też lepiej nie było, bo Danusia wymiotowała, albo próbowała to zrobić co chwilę, przy okazji brudząc całą pościel…(Rzyga tak od lipca, ma przerwę w chemii, bo zbyt słaba). Dorwałam salową, żeby zmienić pościel mimo oporów samej zainteresowanej. Większość czasu spędziłam na korytarzu, nie mając zamiaru spędzać go w objęciach z muszlą klozetową. Oskarowa pod wieczór przeniosła mnie do sali pooperacyjnej. Mieli młyn, jeszcze tak długo pacjentki nie czekały na swoje łóżka, a łóżek brakowało. Chemiczki (te, które dostają chemię w żyłę)muszą być na oddzielnych salach i są to dwie sale- sześć i czteroosobowa. Jest sala przyjętych pacjentek na zabiegi( sześcioosobowa), trzy sale pooperacyjne i dwie, kiedy rekonwalescencja jest dłuższa niż dwa dni. Według mnie oddział chemioterapii nie powinien być razem z oddziałem ginekologii operacyjnej i onkologicznej. Nie wspomnę już o warunkach sanitarnych tam panujących. W każdym razie moje przenosiny nie były związane z tym, że ktoś zadbał o mój komfort i o to, aby zawartość mojego żołądka w nagły sposób nie została wyrzucona- po prostu ktoś czekał na łóżko, aby dostać chemię, a ja to łóżko zajmowałam. I tak trafiłam na salę, gdzie leżała tylko jedna pani, jeszcze przed zabiegiem. Cisza, spokój, możliwość otworzenia okna, więc szpitalne zapachy jakby przytłumione. Odetchnęłam, że noc jednak będzie spokojna. Pani bardzo sympatyczna, z zawodu pielęgniarka, i tak się zgadałyśmy, że zna Rodzinną. Miło było posłuchać, że Rodzinna zdiagnozowała i dobrała leki synowi po tym, jak kilku alergologów nie mogło sobie poradzić z alergią u dziecka. Że w środowisku jest bardzo szanowana, doceniana i uważana za bardzo pracowitą. Pani pracowała z Rodzinną jak sama jeszcze była na stażu, a to kawał czasu temu, bo jest w moim wieku, ale mieszka i pracuje niedaleko od miasta Rodzinnej, i z jej ośrodka bardzo dużo pacjentów przepisało się właśnie do Rodzinnej. Okazało się, że Pani  jest ciekawym przypadkiem medycznym, bo choć usunięto jej narządy rodne  jakieś cztery lata temu- nie z powodu nowotworu- to teraz pojawił się guz, dokładnie nie wiadomo gdzie,  który potrafi się chować. To już trzecie polowanie na guza ( trzeci zabieg), który na TK jest widoczny, rezonans go nie widzi, czasem uda się go wyczuć palpacyjnie albo na usg. ( porobiono zdjęcia), a po otwarciu…nie ma. Nie wiem, czy tym razem udało się go zlokalizować i usunąć, ale trochę czasu spędziła na sali operacyjnej, więc… Zanim jednak się udała, mnie zdążono zrobić TK- jak nigdy szybko i sprawnie- przywieźć z powrotem, przenieść na inną salę, bo musiałam zwolnić miejsce dla kogoś po zabiegu. I tak na koniec wylądowałam w trzeciej sali, trzyosobowej. Dobrze, że te przenosiny za każdym razem odbywały się z łóżkiem i szafką, więc ja przenosiłam tylko własne ciało ;). No, ale panie pielęgniarki trochę sobie pojeździły z tym całym majdanem. Nie doczekałam się ani wyniku, ani wypisu tylko skierowania na następny raz po piguły. Ale co tam, nie drę szat, bo już się przyzwyczaiłam i staram się nie robić problemu tam, gdzie go nie ma, albo tam gdzie ja go nie widzę, bo inni już niekoniecznie ;). Ale trafiłam na kobietę w sali numer trzy, która już szósty dzień spędzała w szpitalu, czekając na zabieg. W poniedziałek mieli jej zrobić usg., nie zrobili, więc mieli we wtorek- wszystkim oczekującym pod gabinetem zrobili, a jak przyszła jej kolej, to lekarz wyszedł. Wychodziłam koło drugiej, to jeszcze nie wrócił. Powiem tak…leżałam na niejednym oddziale, nawet w tej klinice, ale takiego chaosu nie było nigdzie! Owszem, są tam fachowcy najlepsi z tej dziedziny medycyny, ale jak to chirurdzy- zakręceni jak słoiki. I tak jest dużo lepiej niż te 9 lat temu, jak ordynatorem była jedna taka pani profesor, bo przynajmniej do pacjentów lekarze  nastawieni są życzliwie, o ile się dorwie jakiegoś, a to wcale łatwe nie jest.  Panie pielęgniarki są również bez zarzutu, czego 9 lat temu powiedzieć nie mogłam. Mimo to ostatnio mną telepie, jak mam się tam udać…Nie wiem, czy to wina paskudnej jesieni, znienawidzonego listopada,  ale za dużo tam smutku, bezsilności, wymizerowanych  albo opuchniętych przez sterydy twarzy. I dwa razy z rzędu, kiedy musiałam zostać na noc, był ktoś, kogo znałam z wcześniejszego leczenia, kto ewidentnie jest u schyłku swojej walki o życie…Przygnębiające, dołujące…Trudno się trzymać tej jaśniejszej, radośniejszej strony- póki jest- kiedy ta ciemna dopada cię co chwila…Coraz trudniej pozbyć się tych obrazów, myśli…(chemia, tak toksyczna, że dłonie i stopy muszą być cały czas zimne, żeby nie zrobiły się czarne i skóra nie schodziła).

Przespałam prawie cały pobyt w mieszkaniu.  Byłam wyczerpana, chyba wszystkim po kolei. Misiek mnie przywiózł do domu. Czekam na OM, zaraz wejdę do wanny, zapalę świecę, zrobię sobie herbatkę z miodem i malinami, bo coś mnie chyba  bierze. Potem otulę się kocem i spróbuję zapomnieć. O wyniku nie myślę. Zadzwonią albo i nie, i tak dowiem się  w następny piątek.  Mogę trwać w niewiedzy, która czasem bywa milsza ;).

OM dzwonił, przywiezie mi babeczkę z owocami od Sowy 🙂 I już jest lepiej ;p