Wciąż popełniam błędy…

Z chęci do życia… na pełnej petardzie. A tu zamiast petardy jest… kapiszon, co to wystrzeli albo nie.
Tak wiele już mnie chorowanie oduczyło, czas by i nauczyło więcej. Mam w sobie dużo pokory, coraz więcej cierpliwości i z tej cierpliwości jestem dumna, bo nigdy nią nie grzeszyłam. Acz wciąż czasem nie potrafię odpuścić w odpowiednim momencie. Tyle że coraz rzadziej się irytuję, smucę, gdy nie wyrabiam, bo mówię sobie trudno, próbowałam, poległam… Szkoda czasu na niepotrzebne żale.

OM w poniedziałkowy poranek z troską pytał się, jak się czuję. No a jak mam się czuć, jak ta głupia przez trzy dni z rzędu robiłam to, czego nie powinnam. No i sama narzuciłam sobie szlaban niewychodzenia poza taras, choć przez jeden dzień, żadnych wyjazdów, łażenia w pięknych okolicznościach przyrody. Na usprawiedliwienie tego, że niedziela, która miała być leniwa, była fizycznie mordercza, mam to, że kocham wykorzystywać momenty, łapać chwile i…uwielbiam stosować logistykę. Dlatego, gdy OM zapytał się, czy nie zawiozę go do oddalonego o kilkanaście kilometrów warsztatu, by odebrać Pajero szykowane do Ukrainy, to się zgodziłam, choć potrzebowałam jeszcze trzy godziny poleżenia. Ale! Liczyłam na to, że przy dobrych wiatrach, bo przecież to była handlowa niedziela, ulubiony sklep ogrodniczy w Miasteczku będzie otwarty. Wszak to sezon na sianie i sadzenie! A mnie po głowie chodził klonik palmowy.

Peruka, kapelusz, okulary i w drogę… tu jeszcze jako pasażerka. Było ciepło, ale bardzo wietrznie, więc bałam się, że wiatr mi strąci kapelusz z łysej głowy ;p

Zatrzymaliśmy się w ogrodniczym na szybki zakup, bo obiecałam sobie, że tylko ten klon, szczęśliwa, że nie będę musiała jechać po niego specjalnie, to raz, a dwa, chciałam wykorzystać, że OM w domu i może coś pomóc. A potem wracając już sama, zatrzymałam się po drodze na spacer…

To jezioro nad którym co roku odbywa się Watra Łemkowska na naszym terenie…

Poszłam kawałek wzdłuż jego brzegu…

na drugim brzegu żółci się pole rzepaku

Zatrzymując się, by chwilę odsapnąć…

Przy okazji podziwiając polne kwiatki…

Zmęczyłam się i kolejny raz stwierdziłam, że jednak nie dla mnie jazda autem w godzinach największej intensywności słońca. Mimo klimatyzacji.

W domu od razu wzięłam się za szybki obiad: młode ziemniaki, stek z polędwicy wołowej, kalafior. Miałam jeszcze zrobić pieczarki, ale o niczym już nie myślałam jak zalec przed monitorem i obejrzeć drugi set Hubiego…

Do ogrodu wyszłam tylko po to, żeby pokazać, skąd OM ma wykopać samosiejki śliwy i gdzie je przesadzić.

Tu jedna z nich już przesadzona pomiędzy drzewami w przerwie przy płocie od sąsiada.

Wsadziliśmy trzy, kilka poszło do kompostownika, bo na śliwach mi nie zależy, a miejsce jest mocno zadrzewione, więc tylko by zasłonić siatkę od naszej strony, bo orzech wyrósł wielki jak dąb i odsłonił… o ile się przyjmą.

No i mój klonik palmowy.

Został wkopany w docelowe miejsce po jeżynie, ale jeszcze muszę je ogarnąć, coś dosadzić i wtedy zrobię fotę… Podobno potrzebuje szczególnych warunków, nie lubi dużych mrozów, ale jest wsadzony w osłoniętym miejscu i mam nadzieję, że się przyjmie i przeżyje.

I jak już tak byłam na dole, to oczywiście poszłam w chwasty. Chciałam podsypać szyszkami laurowiśnie, więc zaczęłam wyrywać wokół i tak mi zeszło godzinę, aż mnie wygonił OM do domu. Prawie już nieżywą…

Przesadziłam. Dlatego w poniedziałek śniadanie w łóżku, kawa, ciasto, tabletki, mecze, a potem tylko taras w towarzystwie książki i petunii…

Obiad ze słoików kiedyś tam zakręconych na właśnie takie okoliczności, kiedy ręką ani nogą nie mam siły poruszyć.

Ale! Absolutnie nie żałuję tego potwornego zmęczenia. Czuję, że żyję. Za chwile przyjdzie ból pozastrzykowy, pewnie mnie wyłączy na kilka dni. Już wczoraj miałam atak bólu głowy. Ten specyficzny. Dlatego wykorzystuję bardziej łaskaw dla mnie chwile, aurę w miarę sprzyjającą (nie za zimno nie za gorąco), by poczuć się normalnie mimo tylu ograniczeń.

No dobra, przyznam się, że nie dotrzymałam danej sobie obietnicy i… OM przyłapał mnie na noszeniu cegieł. Chciałam tylko przymierzyć, jak będą wyglądały w docelowym miejscu. Przegonił do domu i sam pozwoził i ułożył. Ale! Ja wciąż dobrze pamiętam, jak po każdej dożylnej chemii leżałam, rzygałam przez kilka dni, a z DM wracałam do domu po tygodniu, a czasem po 10 dniach, będąc po szpitalu pod troskliwą opieką Mam. I dlatego jestem zachwycona, że codziennie powstaję do pionu, nie rzygam, choć muli i mam okropny posmak w buzi. Że te miesiące chemiczne nie robią mi dziury w życiu. Nawet nie wiecie, jak ja to doceniam po tym, co przeszłam czterokrotnie.

A wtorek ma być upalny, więc tylko pojadę po Najmłodszych. (Ależ się za nimi stęskniłam, bo nie widziałam ich całe dwa tygodnie). Pańcio ma wolne, więc pojadę po niego do Miasteczka, jak się już wyśpi, a potem razem udamy się po Zońcię do przedszkola. Żadnych robótek ziemnych! Taki mam plan!

I mamy ostatni dzień kwietnia… przerażające jak ten czas się spieszy…