Spadek, wzrost i jajecznie wiosenny luz…

Zmęczenie, mulenie, spadek nastroju- tak mogłabym w skrócie opisać sobotni dzień.

Nie, na nic nie nasrałam, ale jak zwykle staszek-ptaszek mnie uśmiechnął- choć tyle…

W domu byłam już za pięć dwunasta, więc szybko, bo wszystko poszło dość sprawnie i pięknie zgrało się w czasie. Tyle że mimo wyspania, bo pielęgniarka dała mi pospać o godzinę dłużej, to obudziłam się ledwie widząca na oczy, taki miałam obrzęk twarzy plus nóg i rąk. No niefajnie. Dyżurująca lekarka, która mnie wypuszczała do domu, przynosząc wypis i przeprowadzając badanie, zaprosiła mnie do zabiegowego na wagę i okazało się, że przebrałam ponad dwa kilogramy od wagi przyjęcia. Dała mi jedną tabletkę moczopędną, bym po przyjeździe do domu wzięła pól i na drugi dzień pozostałą połowę.(Tak jakbym do tej pory nie latała do toalety co chwilę). Rano w niedzielę na wadze było 2 kilogramy mniej.

W szpitalu czas zleciał szybko, miałam bardzo fajne towarzystwo plus to co zawsze: filmy, książka, mecze… Ale! Muszę się do czegoś przyznać. Popełniłam karygodny czyn! Kradzież. Otóż to dwa razy podkradłam komuś mleko z lodówki. A nawet dwóm osobom. Niecały kieliszek do lekarstw- do kawy rzecz oczywista. Jasne, że mogłam polatać po salach i zapytać się czyje to mleko (oba litrowe) i zapytać o użyczenie, ale…chciałam poczuć ten dreszczyk emocji, czy zostanę przyłapana na popełnieniu przestępstwa, czy mi się upiecze ;p

Kuchenna Ludka (najrzadziej ją do tej pory spotykałam) dostała ode mnie dużego czekoladowego zająca, a w zamian przyniosła mi garść cukierków na ręczniku papierowym…

Powiedziała, że dziś są urodziny jej mamy, która już nie żyje 28 lat, a w Ukrainie jest taki zwyczaj częstowania cukierkami, żeby upamiętnić.

W sobotę ugotowałam barszcz biały, który wszystkim smakował i popełniłam kolejny słój ogórków małosolnych i na tym skończyłam swoją działalność w kuchni. LP tradycyjnie przyniosła gołąbki (z młodej kapusty), bigos, sałatkę jarzynową i sernik jeszcze ciepły… No wzruszyłam się do łez, bo wiedziałam, że w tym roku z powodu rodzinnych zawirowań nie wygotowywała nic szczególnego za to w małych ilościach, a jednak pamiętała o mnie i podzieliła się…

Wieczorem obejrzałam finał Miami Open i to był dobry zastrzyk fajnych emocji, bo mecz był świetny i wygrała dziewczyna, której kibicowałam. Spałam osiem godzin, więc do śniadania usiedliśmy przed 11. Zrobiłam śledzie w sosie musztardowym- Tata, OM się zajadali, a i Tuśce smakowały. I faszerowane jaja z avocado, żółtkiem, szczypiorkiem i rzodkiewką. Stwierdziłam, że jak nas w niedzielę tylko czwórka, to nie ma co szaleć ani z jajami, ani z jedzeniem…dlatego też wybierałam takie menu, które szybko się robi.

Tuśka popełniła francuskie ciasto faszerowane serem, łososiem i szparagami- pychota!

Jasne, że była padlina, jakby to powiedziała Teatru, czyli biała kiełbasa, normalnie parzona i druga wersja zapiekana z cebulą, szynka, której nikt nie ruszył, mnie brakowało pasztetu, ale tylko przez chwilę o nim pomyślałam… Nic wyszukanego, niedużo, a każdy najedzony, i o to chodzi. Nie czułam zmęczenia przez nawet moment w ten niedzielny świąteczny dzień, żadnego pośpiechu, dobry nastrój powrócił już od samego powstania… Tuśka z dziadkiem pojechała na cmentarz, OM się w tym czasie zdrzemnął, a ja wyszłam do ogrodu. Dzień z zamglonym słońcem, to chyba skutek pyłu znad Sahary, czasem się przebijało mocniej, acz był to naprawdę ciepły, wiosenny dzień. W domu przy uchylonych oknach i otwartych drzwiach tarasowych było ponad 23 stopnie, jak latem, bo piec już drugi dzień w ogóle nie chodził, gdyż wodę grzały kolektory.

Magnolia przez wiele lat była z małym dostępem do słońca, posadzona, przez mamę OM w dośc niefortunnym miejscu, teraz ma trochę lepszy dostęp poprzez przycinkę gałęzi wierzby, ale też drzew u sąsiada (wysokich świerków), ale bardzo krzywo rośnie, ale i tak się cieszę, że mrozy jej nie zaszkodziły.

I kolejne rozkwitnięte drzewa na biało…zresztą nie wszystkie uchwycone…

I bez ma już pąki… ten przy domu rodziców OM, bo rośnie w najbardziej nasłonecznionym miejscu.

Koniec dnia zwieńczył finałowy mecz panów, których obu lubię, więc miałam rozdarte serce, choć jednak bardziej wygranej życzyłam Griszy, bo on w moim sercu od lat, a Janniczek od niedawna, gdyż jest młodym tenisistą u progu kariery. Ale! To jednak młodość wygrała- Carrot grał fenomenalnie, podniósł więc swój trzynasty puchar i wspiął się na drugie miejsce w rankingu.

Pięknego dalszego wiosennego świętowania dla Was! Mokrego dyngusa- u nas może być z nieba według prognoz i wesołego prima aprilis. Niektórzy jutro mają urodziny, ale już ich nie świętujemy ;p