Ubytki i przybytki tu i ówdzie…

O czwartej nad wtorkowym ranem pęcherz wygnał mnie z łóżka i w sumie nie byłoby to godne odnotowania, gdybym tak jak zawsze od razu zasnęła, bo kto się budzi o takiej upiornej godzinie, toż o tej godzinie spokojnie można iść spać, a nie wstawać, ech… Wstać nie wstałam, bo dopiero zwlekłam się po 7, ale już nie zasnęłam. I nie wiem, czego było to przyczyną, czy złowieszczy hulający wiatr za oknem, dziwne odgłosy w domu, ale do nich jestem przyzwyczajona, czy podświadomy stres, jakim jest rejestracja na badanie PET- uda się czy nie uda. Czy jednak to, że mnie zmuliło, miałam torsje, ale nie zwymiotowałam. Dopiero lepiej poczułam się po dwóch godzinach, w tym czasie leżałam na półsiedząco, a potem trochę czytałam. Po obfitym śniadaniu (wyczyszczam lodówkę) i kawie z przepysznym sernikiem z polewą orzechową (orzechy w kawałkach) Tuśkowym- może nie wygląda, ale smakuje bosko!- zaczęłam wydzwanianie.

ale najpierw jeszcze podstawowe śniadanie po śniadaniu…

Przy 11 ponowieniu przestałam liczyć, ale uparta byłam i w końcu po ponad półgodzinie odebrała pani z rejestracji. Ufff kilka sekund euforii, że pierwsze schody pokonane i nie będę musiała gonić syny na prawobrzeże, ale moja radość była przedwczesna, bo pani uprzedziła, że termin to tak za 2 miesiące. Bihahahaha … kiedy ja muszę mieć zrobiony przed następnym cyklem. No cóż, najpierw awaria z izotopami w Niemczech, a teraz mają zepsuty aparat i nie wiedzą, kiedy go naprawią. Trochę mi to komplikuje sytuację, bo pomijam, że to byłoby kolejne badanie u nich, co sporo ułatwia, ale przede wszystkim jest tam lekarka współpracująca z moimi hematolożkami, więc IMB mówiła, że nawet jak opisu nie będzie na czas, to przedzwoni, by się dowiedzieć/przyspieszyć etc… Noszzz… w takiej sytuacji to wkurzam się na system, że nie ma koordynatora, który takie badanie po prostu umawia, żeby pacjent nie zostawał z tym sam. Na dodatek, jeśli podam kod i będę czekać w kolejce, licząc, że lekarz zakwalifikuje mnie szybciej (są ku temu podstawy), to już nie będę mogła podać go w innym miejscu. Zadzwoniłam do pracowni w ŚM, tu pani mi powiedziała, że czas oczekiwania 3 tyg, i że będzie dzwonić, jaki termin po kwalifikacji. No i zdecydowałam się, bo liczę, że będzie szybciej i jedyny plus to, że bliżej.
A potem ruszyłam wykupić leki do Miasteczka. Taaa… objechałam cztery apteki i w żadnej nie było zastrzyku na odbudowę szpiku, który właśnie ostał mi się jeden, a jeszcze muszę brać przez 6 dni. W ostatniej aptece zamówiłam na drugi dzień i odetchnęłam z ulgą, choć pani mnie zirytowała… Ogólnie ja mam wywalone na takie zachowania, ale z drugiej strony, jednocześnie zareagowałam, być może sfrustrowana, że najważniejszego leku nie mogę dostać i jeżdżę po całym mieście, gdy pogoda ujowa i powinnam leżeć pod kocykiem…

… bo piździło, choć dzień rozpoczął się słonecznie, tyle że krótko, bo po niecałej godzinie niebo zszarzało.

A mówiłam…

…i nie posłuchało! ;p

Owszem OM mógłby przywieźć nazajutrz z ŚM, ale lek musi być przechowywany w torbie termicznej, a i żadnej gwarancji nie ma, czy nie musiałby też objeżdżać pół miasta, no i jeździłby z tym lekiem nie wiadomo ile czasu, bo przecież oprócz apteki załatwiałby inne sprawy, jak to on. Aaaa… miało być o irytującej pani aptekarce, która próbowała mnie pouczać, nie przyswajając informacji, że wiem jak stosować, a już głośnym tekstem ja też chorowałam na raka i że zastrzyk bierze się 24 godziny po chemioterapii. Serio? No to uświadomiła kilku klientów stojących w kolejce. Odpowiedziałam jej, że wiem jak stosować, a interesuje mnie tylko to, czy na pewno lek będzie jutro, bo na dziś jeszcze mam i nic poza tym. Zamówiłam. Z uśmiechem. A dziś odbierze OM, bo pogoda ma być jeszcze gorsza niż wczoraj, więc kocyk aktualny. W czwartek mam w planach wyjazd do ŚM złożyć osobiście wniosek na kartę parkingową, ale zawiezie mnie OM, bo wie gdzie co i jak, a i aura ma być już lepsza. Oby!

Ogólnie fizycznie nie odczuwałam dyskomfortu, bo głowa odpukać od piątku sobie odpuściła, ale żeby nie było różowo, to zaczął mnie boleć nadgarstek lewej dłoni. No bo jeszcze mi tego brakowało do kompletu 😉 I boli wciąż, na szczęście tylko jak coś robię, a nie przez cały czas.
A co do lodówki, która w poniedziałkowy świąteczny wieczór była jeszcze dość pełna jak na nas dwoje (słoikami został obdarowany Tata), to barszcz zakręciłam na gorąco w słój, kotlety sprawione zamroziłam i gołąbki, resztę spokojnie dojedliśmy i dojemy dziś. Śledzie wykończone już na śniadanie i jeszcze zostały dwie… sałatki jarzynowe ;D

sernik Tuśkowy dojadam właśnie przy kawie, a kawałek LP wrzuciłam do zamrażarki.

Rano we wtorek stanęłam na wadze i miałam trzy kilogramy mniej od wagi z soboty i to jest fenomen poświąteczny 😂 A tak serio, to cała ta sytuacja z wagą dobrze obrazuje, jak musiałam być mocno obrzęknięta, że mimo nie oszczędzania się w jedzeniu- no nie da się, nie da się nie jeść!- to spadły ze mnie kilogramy. Ale! Nie zazdrościć, bo wciąż mam dwa kilogramy więcej, od wagi wyjściowej, od której najpierw schudłam, a gdy zaczęłam brać chemię i sterydy, to przytyłam- zadając kłam tym, co to są przekonani, że podczas leczenia onkologicznego tylko się chudnie!

Polegałam na wczorajszym meczu Magdy, oczy mi się same zamykały, a miałam oglądać i pisać post… Na szczęście opuszczając Magdę po pierwszym przegranym secie 0:6 i drugim przy stanie 3:3, udając się w objęcia Morfeusza, dziś się okazało, że wygrała ten mecz! No brawo! A mnie dziś ze snu wyrwał telefon noszz… jakaś potłuczona baba nie wiem skąd miała mój telefon, wrzeszczała mi do słuchawki. Baba nierozgarnięta- współczuję jej szefowi- ucięłam stanowczo rozmowę, zadzwoniłam do OM niech wyjaśnia, bo ewidentnie przebijało się, że chce rozmawiać z nim, a potem już przy śniadaniu tylko się pośmialiśmy (wystarczy, że karteczka sfrunie i zatrzyma się na innej skrzynce i już to nie jest dla niektórych do ogarnięcia -weź tu zrób znajomemu przysługę) … choć żal mi było przerwanego snu, bo obudziła mnie po siódmej. Krzykiem.

770 dzień wojny w Ukrainie. Nalot na Strefę Gazy. Świat, całkiem ten bliski niepokoi…

gdzieś się pochowały inne kolory… żółty rządzi… ogólnie sporo krzewów i kwiatów mi wypadło. Przestałam się już tym przejmować…