Na samym początku muszę napisać, że nigdy nie byłam na diecie. Dieta to twór dla mnie zbyt skomplikowany. Jedyne co robiłam, żeby schudnąć te 2-4kg, to ograniczenie słodyczy. Dla zdrowotności nawet je wyeliminowałam na kilka miesięcy, jakiś czas temu. Niestety, nałóg jest silniejszy. I nawet wizja skorupiaka, który żywi się cukrami i węglowodanami nie jest w stanie mnie powstrzymać na dłużej. Dlatego wszelakie kluchy, pierogi nigdy nie poszły w odstawkę, a ze słodyczami, choć czasem walkę wygrywam, to w ogólnej bitwie wciąż sromotnie przegrywam 😉
Ale w końcu to normalne, bo podobno łakomstwo mamy w genach. Wszyscy musimy jeść, bo to czynność fizjologiczna utrzymująca nas przy życiu, więc w jakiś sposób jesteśmy od jedzenia uzależnieni. Ale jeśli jedzenie sprawia nam ogromną przyjemność i służy nam przede wszystkim do poprawienia nastroju, to już możemy mówić o prawdziwym uzależnieniu, coś w stylu dopalaczy. Jeśli za każdym razem, kiedy pogarsza nam się nastrój sięgamy po jedzenie i to w coraz większych ilościach, po to, żeby poprawić sobie samopoczucie, to znaczy, że popadliśmy w nałóg.
Zanim się zorientujemy, jest nas o kilka, kilkanaście kilo więcej. No, chyba że ktoś ma tak dobrą przemianę materii i waga sama trzyma się w ryzach.
Wiele moich koleżanek walczy z wagą, stosując diety, które tak naprawdę nie przynoszą oczekiwanego skutku. Są i takie, które pogodziły się z nadwagą, zaakceptowały siebie i w efekcie kolejny raz wymieniły garderobę w szafie. Najczęściej z wygody, by nic nie robić i niczego sobie nie odmawiać
Nie jestem zwolenniczką katowania się. Zbyt wielką przyjemność sprawia mi jedzenie. Ale mimo własnego nałogu potrafię trzymać go w ryzach. Jak ? Sama nie wiem, bo wciąż zdarza mi się podjadać późną porą, jem nie zawsze zdrowo, i to najczęściej bardzo tuczące potrawy. Może kluczem jest to, że jem często, ale małe porcje, bo mój żołądek szybko się wypełnia. Przez to często się przejadam, nie ukrywam, że z łakomstwa. Jednak strażnikami mojej wagi są ciuchy w szafie, a konkretnie spodnie 😉 Jestem do nich bardzo przywiązana i gdy robią się za ciasne, po prostu przez tydzień, góra dwa uważam na to, co jem. Nie ćwiczę, bo kręgosłup tego nie lubi. Pływanie i jazda na rowerze, ale tylko w sezonie.
Nie wiele robię, a jednak wciąż mam rozmiar 36/38…S/M…
Pewnie to geny…choć nie wiem po kim.
Jednak życie tuczy ludzi… obserwuję to nie tylko na własnym podwórku.
Nie przeszkadza mi nadmiar wagi u innych, ale wiem, że u siebie raczej bym go nie zaakceptowała. Dobrze pamiętam, jak źle się czułam wtedy, kiedy napompowana zostałam lekami. I to nie odbicie w lustrze było największym problemem. A związane z tym faktem złe samopoczucie. Było złe, więc jeszcze więcej i częściej jadłam. I wiem, ile potrafi cudu zdziałać te 2 kilo mniej, jak człowiek o niebo się lepiej czuje we własnej skórze. Więc nie wyobrażam siebie cięższej o 10-20 kilogramów Oprócz dwóch ciąż nigdy takiego przyrostu wagi nie doświadczyłam, na szczęście 😉
A jak jest z Wami i Waszą akceptacją własnego ciała i ewentualnego jego nadmiernego przyrostu?
Walczycie z tym, czy poddajecie się, akceptując rzeczywistość?
Aha, coby było jasne, nie uważam, że każda kobieta powinna nosić co najwyżej rozmiar 40, ani też przekraczać jakieś konkretnej wagi. Myślę, że to jest bardzo indywidualne, i o nadmiarze kilogramów mówimy wtedy, gdy z ich powodu nie czujemy się już komfortowo.