Ludzie nie lubią…

Drzew.

Wykorzystaliśmy, że w sobotę wczesnym popołudniem świeciło słońce i udaliśmy się na cmentarz. Tata i ja. Tata jak zwykle z okazałymi czerwonymi różami, ja- z butelką wody do wazonu i świeczkami. Usiedliśmy na ławeczce przy grobie Mam, i milczeliśmy razem we trójkę… Słońce mocno przygrzewało, zrobiło się nawet za ciepło, na to jak byliśmy oboje ubrani. W tej części cmentarza nie ma drzew, jedyny klon rósł przy ogrodzeniu i był w pewnym sensie drogowskazem do Mam. Lubiłam też stawiać Ceśkę w jego cieniu. To przeszłość, bo został po nim tylko pieniek. Samosiejkę, która wyrosła na wykupionym przez OM miejscu obok, a która mnie bardzo cieszyła i już sobie wyobrażałam, że zostanę pochowana pod drzewem, ktoś połamał.

Dlaczego ludzie nie lubią drzew? Przy ulicy, wokół własnej posesji, a nawet na niej- zastępując je najczęściej tujami… każdy ogród wygląda podobnie.

Przy kościele w bocznej ulicy postawiono latarnie. Chwalebne. Tylko dlaczego zmasakrowano przy okazji stare lipy? Wystarczyłoby tylko obciąć dolne gałęzie…Tak samo zrobiono kilka lat temu z lipami przy głównej drodze ciągnącej się przez całą wieś- ponad 4 km. Do dziś nie uświadczysz pod nimi cudownego cienia, idąc chodnikiem… Spora część została wycięta, bo kto się budował w tak zwanej plombie, to szedł do gminy po zezwolenie. Powód? Spadające liście na jego posesję. Gawiedź się cieszy, bo ma problem z głowy.

W ŚM i DM modernizują ulice za ulicą. I wycinają drzewa. Pod piłę poszły nawet te, które wyrastały z betonowej skarpy przy moim osiedlu. Czasem jest to nieuniknione, ale ogromnie smuci, kiedy z centrum znikają drzewa, w mieście, które zawsze było zielone.

Codziennie pochłania mnie obserwacja tego, co na zewnątrz. Wczoraj Ruda ganiała się ze Sroką. Ubaw po pachy. Najpierw po zielonej trawie, a potem jedna fruwając z gałęzi na gałąź, a druga skacząc. Lubią się? Grają w berka? A może Sroka- jak to ma w zwyczaju- zabrała coś, co należało do Rudej? Wciąż nie mogę odżałować, że sąsiad wyciął tyle drzew i odsłonił swoje włości. Bezapelacyjnie wolałam ten zielony mur, który nas od siebie odgradzał. Z drugiej strony, w końcu mogę podziwiać zachody słońca.

A wiosna nieśmiało maluje w swoich barwach rzeczywistość i kiedy niebo błękitnieje rozpieszcza oczy swoją szatą, słońce muska twarz, na której wypełza uśmiech. Szeroki. Bez maseczki.

zdjęcie z tarasu… na pierwszym planie własne drzewa…
forsycja u sąsiada… to na tej trawie Ruda i Sroka ganiały się w berka 😉

Kiedy ja się cieszyłam takim zwyczajnym domowym weekendem, okraszonym wizytą Taty z noclegiem, plackami ziemniaczanymi ze śmietaną, naleśnikami z powidłami śliwkowymi, śmiechem Najmłodszych, Zońcią, która już od kilkunastu dni bez pieluchy, więc w moich oczach momentalnie wydoroślała, to w tym czasie covidowa rzeczywistość nie zniknęła…

…Bogusiu, myślami cały czas z Tobą! Wracaj ze szpitala jak najszybciej. Do Mamci, Gucia, do nas :*** Zdrowiej, Kochana!