Zimno…a właściwie rześko, bo słoneczko mocno przyświeca tylko powietrze ostre jak brzytwa. Ale może to i dobrze, bo wokół zapach skoszonej trawy i kwiatów, a nie grillowanej karkówki i pieczonej kiełbasy. Nie żebym nie lubiła, ale kiedy z każdego przydomowego ogródka ulatnia się dym przypalonego mięsa, to moje nozdrza są podrażnione i uciekam w poszukiwaniu innych zapachów. Tak jak wczoraj… zrezygnowałam ze wspólnej biesiady by w rytmie Czerwonych Gitar, na zielonej trawie wśród rozkołysanych ciał śpiewać na całe gardło…między innymi: „Już za rok matura”…Bardzo emocjonalnie, bo:
Tak, już w środę Misiek zacznie zdawać swój najważniejszy egzamin dojrzałości i wiedzy. Uprzejmie proszę o trzymanie kciuków!
A na razie dziś, choć to święto pracy, żadną pracą nie mam zamiaru się skalać:)
Więc do łózka w ramach śniadania była kawa i herbata ( Osobisty Małżonek nie pija kawy) i ciasteczka orzechowe.
I rozmowa, której tak w tygodniu brakuje.
Pewne postanowienia.
Wspólne.
I wykorzystanie na maksa ( wspólnego)wolnego czasu. ( W tej chwili mamy zajęcia osobne czyli OM na stacjonarnym kompie ja na laptopie)
Jutro przerwa na pracę. Niestety ktoś musi pracować, kiedy inni się byczą. ( I w końcu z fiskusem trzeba się rozliczyć)
By we wtorek ponownie pobyczyć się razem 🙂
I nacieszyć się oddechem przepełnionym zapachem bzu…