Tak wyszło…

Straszę trupio bladą facjatą. Trudno. Akurat na to jest lekarstwo- wypacykować się odpowiednim mazidłem, czego rzecz jasna nie robię. Problem jest z krwinkami, które uparcie zamiast się mnożyć to znikają i mam ich coraz  mniej. Upierdliwe to jest, bo odczuwalne dosłownie na każdym kroku. Na izbie przyjęć zlecono mi morfologię, bo ciśnienie miałam niskie, co dało sygnał (oprócz sapania jak stary parowóz, zawrotów głowy jak wstaję) pani doktor do zbadania więcej niż tylko kreatyninę na TK. TK przeżyłam, choć wkuto mi się w zakazaną kończynę (było mi wszystko jedno), w miejscu, że bolało już przy przepłukiwaniu, a co dopiero podczas podawania kontrastu. Uprzedzona, zacisnęłam zęby i nie wydarłam się, z czego byłam dumna. Tak naprawdę to nie mam mocy na krzyki i dzikie awantury. Opis pewnie dostanę, jak przyjadę w ustalonym terminie po piguły, czyli w czwartek. Dostałam przyzwolenie na łykanie do tego czasu, bo płytki w normie i kreatynina względna. Sama zaś, zaaplikowałam sobie żelazo, bo… No kurczę (twarz) blade nie mogę opaść już całkiem z sił. Muszę chociażby wyeliminować te zawroty, bo nawet zmiana pozycji w łóżku je powoduje, co mnie rozbudza i denerwuje.

Jak jestem słaba i mało przydatna, to uświadomił mi fakt, jak na polu działań zostałam sama z powodu sraczki i kochanki. Ani jedna, ani druga przypadłość mnie nie dotyczy (ła?), ale konsekwencje poniosłam ja. W pewnym stopniu, rzecz jasna.

Jakoś przy pomocy pacjentki z sali (sporo starszej ode mnie i przeciwnie do mnie- z twarzą czerwoną jak burak) udało mi się podnieść Mam i wykąpać pod prysznicem. Od razu uprzedzam, że Mam nie chciała, żeby zrobiła to pielęgniarka, a pewne okoliczności sprawiły, że… kto jak nie ja… ech. Zanim jednak udałyśmy się do łazienki (na szczęście w sali i nieklaustrofobicznej), to odszukałam panią salową i poprosiłam o zmianę pościeli. Zapytałam się, za ile minut będzie, tak aby dopasować z kąpielą, o czym ją poinformowałam. Za dziesięć. Okej. Wcale się nie zdziwiłam, że jak wyszłyśmy z łazienki to pościel była jeszcze niezmieniona. Tylko się wkurzyłam i posadziłam, a właściwie posadziłyśmy Mam na łóżku i poszłam na poszukiwania- chciałam choć dostać czystą  powłokę na poduszkę. Dorwałam panią, jak wychodziła z windy i mówię, że nie dotrzymała słowa, na co ona mi odpowiedziała: Tak wyszło… Przyszła, zmieniła i Mam mogła w końcu się położyć. Nie jest jej łatwo, bo nawet pod prysznicem miała podłączony tlen, każdy ruch to ogromny wysiłek fizyczny. Patrzę na to przerażona, bo niespecjalnie przydaje się jako pomoc. Nawet szafki na kółkach nie byłam w stanie przesunąć- zrobiła to za mnie starsza pacjentka. Noszzzz kurna blada twarz! Mogłam tylko posiedzieć kilka godzin przy mamie i głaskać ją po ręce… W łazience zostawiłyśmy pobojowisko, które próbowałam ogarnąć, ale wszystkie pozostałe pacjentki zaczęły na mnie krzyczeć, żebym to zostawiła (nie było szmaty, mopa, nic, więc ręcznikami papierowymi wycierałam podłogę), bo od tego jest salowa… I tu mi się przypomniało, jak Aliś opowiadała, że do ich sali salowa tylko zaglądała i naocznie stwierdziwszy, że jest czysto, rzucała, że w razie czego to ona tu była i znikała.

Gdy wyszłam ze szpitala późnym popołudniem to wiosna buchnęła mi prosto w twarz. Szpital położony w lesie na obrzeżach miasta, więc okoliczności przyrody przyjemne. Julek pokazywał mi, że jest 14 stopni i po raz pierwszy wsiadłam do auta i zanim go odpaliłam, ściągnęłam kurtkę. Poza szpitalami i wyjściem do restauracji z Dzieckami Młodszymi, unikałam styczności z potencjalnym zagrożeniem atakiem wirusów tudzież bakterii. Obcych. Bo całkiem rodzinne mnie nie ominęło. Jedno takie miałam za ścianą, bo Tata się przeziębił na tyle, że jeden dzień nie był w pracy. Kurował się, żeby móc odwiedzić Mam. A drugie przyszło z podejrzeniem jelitówki, choć jest szansa, że tę sraczkę wywołało zupełnie co innego. Mam nadzieję, że niczego mi nie sprzedali… ech. Ale! Poczułam nieodpartą chęć zakupu pstrąga i świeżych kwiatów, więc po drodze zajechałam do sklepu, mimo soboty przed wolną od handlu niedzielą. (A propos zakazu handlu- moje przewidywania się sprawdziły, że najbardziej uderzy on w małe sklepy; u nas w gminie tez jeden się zamknął).  Pani kasjerce, która mnie obsługiwała przez ogromną szybę słońce świeciło prosto twarz. Mrużyła oczy, ale i tak niewiele widziała- co sama przyznała- jak tylko obróciła się w stronę klienta. Powinna założyć okulary słoneczne, co ja uczyniłam zaraz po wyjściu ze sklepu.

52472034_2250357485205485_2303812541949673472_n

wiosna z Lidla 😉

Miałam przebimbać całą niedzielę, innymi słowy przeleżeć (rosół gotował się sam) ale zadzwoniła Tuśka, że idzie z Zońcią do nas na spacer, czy wyjdę (Pańcio ze swoim tatą na rowerach objeżdżali okolicę), więc się ubrałam i wyszłam do moich dziewczyn. A potem to zadzwonił Pańcio z pytaniem: jak się czuję i czy może do mnie przyjechać 😀

Dziś Tuśka pojechała do babci do szpitala. Zońcia jest u drugiej babci. Czekam na wieści, nastawiona, że jutro pojadę ja… Wczoraj Misiu musiał interweniować u lekarza, panie pielęgniarki miały wywalone, że Mam się dusi. Dyżury lekarz zrobił usg. i punkcję.

Jak nigdy, te 120km staje się uciążliwe…