Wstrzymując oddech…

Zwolnij!

Nie pędź tak!

Zatrzymaj się!

Smakuj życie!

Słuszne hasła…

Wolniej się już chyba nie da żyć jak teraz. Przynajmniej świadomie. A mnie tak brakuje tego pędu właśnie. Na przekór. To on mnie motywował do lepszej organizacji czasu, dawał satysfakcję z wykonanych kolejnych, i kolejnych zadań. Niepewność czy uda się wszystko spiąć, powiązać, czas naglący, ilość spraw czających się w myślach do załatwienia- to wszystko dodawało adrenaliny, smaku życiu…Coś na ostatnią chwilę i, chwila tęsknoty za…leniwym spokojem.

Zatrzymałam się… Wyrwana z własnej czasoprzestrzeni, próbuję stworzyć nową.  Czas,  z którego nic nie wynika. Smak, którego nie ma. Próbuję. Nie poddaję się. Węch i słuch przytłumiony. Dotyk przekłamany. Uczę się, choć wykuć na pamięć się nie da. Zrozumieć łatwiej, trudniej zaakceptować. W tym wszystkim, wiem tylko jedno: czas nie jest moim sprzymierzeńcem, ale…też nie jest moim wrogiem.

Ile przede mną jeszcze chwil, które wstrzymają oddech, takich do przeżycia, do zatracenia w zachwycie? Nie przekonam się, jeśli nie ruszę z miejsca, w którym jest bezpiecznie i miło, tyle że już mocno uwiera. Wyjść ze swojego wnętrza na zewnątrz w pewnych okolicznościach nie jest takie proste, bo trzeba pokonać nie tylko realne bariery, ale i te pieczołowicie przez siebie stawiane. To ciągła walka samej ze sobą. Czasem się nie chce. Są myśli, nie na pierwszym planie, ale gdzieś obok, czyhające, żeby zakłócić, to co już wypracowane…oswojone…

Permanentne zmęczenie (efekt piguł i hemoglobina w dół ) nie sprzyja moim pędziwiatrem podszytym zapędom. Będąc po raz pierwszy od miesięcy w centrum handlowym, miałam wrażenie, że nie jestem sobą a schorowaną staruszką, której wszystko leci z rąk i dyszy przy każdym kroku czy słowie jak stary parowóz…czasem zataczającą się, bo jedna czy druga noga nagle się ugnie albo w głowie się zakręci.

Irytujące jest to skupienie na sobie. Wszystkich na mnie. Tak jakbym była z porcelany, która jeśli nawet się nie rozsypie w drobny mak, to się uszkodzi, jak tylko zniknie im z oczu. Przemilczam pewne niepokojące symptomy, bo w nich jest więcej strachu niż we mnie.

***

Pięknie słoneczna sobota zachęcała by wyjść z domu…choćby do ogrodu, aby podumać wśród drzew- leszczyny już pylą i od kilku dni słychać i widać jak pszczoły pracują i noszą do swoich domków pyłek. Wyjście skończyło się odpaleniem Julka i pojechaniem na kawę do LP.  Potem emocjonujące kibicowanie naszym „złotym skoczkom” i towarzystwo Pańcia, który został na noc 🙂

Niedziela była umówiona na wypad do oddalonego 30 km miasteczka nad jeziorem pośród lasów. Na chińszczyznę do Chińczyka, który jakiś czas temu migrował z naszego pobliskiego Miasteczka, i na spacer. Chmurne niebo, które od czasu do czasu pokropiło jak kropidłem ksiądz w czasie kolędy oraz dość porywisty wiatr nie zachęcił na włóczenie się w okolicznościach przyrody. Po obfitym i smacznym jedzonku wsiadłyśmy do Julka i wyruszyłyśmy najpierw do Lidla,  a potem wylądowałyśmy na kanapie w salonie LP przy kawie 🙂 – umówione na kolejne wyprawy w niedalekiej przyszłości 😉

Wróciwszy do domu zaległam na kanapie w pozycji horyzontalnej 😉 Nie na długo, bo zaraz przyszła Tuśka i Pańcio, który już się nie mógł doczekać powrotu Dida 🙂 OM pojawił się po 20 minutach jak ten św. Mikołaj z prezentami ;p Nie tylko od Się, bo jak zobaczyłam znajome pudełko, to od razu poznałam, że są to najpyszniejsze praliny jakie w życiu jadłam 😉 I, że to sprawka  G.( OM był u Przyjaciół). Jakby słodkiego szaleństwa było mało, dorzuciła pudło z ciastkami :))) I wszelkie plany odnośnie żywienia szlag trafił, bo jak się im oprzeć???…