Pstryczek w nos a raczej kop…

Zaczęłam tu pisać w momencie, gdy życie nieźle dawało mi popalić, z myślą, że zostawię tu kawałek siebie …Po prawie 4 latach ta myśl powróciła, a życie daje mi pstryczek w nos, choć już nastawiam tyłek na potężnego kopa.
Na razie od 60 godzin wiem, że siedzi we mnie skorupiak i mam wyznaczona datę, by się go pozbyć. Jeszcze nie wiem, na jaki stopień sobie zasłużyłam, ale zawsze byłam pojętną dziewczynką i stopnie miałam wysokie. Choć w tym przypadku cieszyłabym się z jedynki, ale moje przeczucie mi mówi, że tak jak 10 lat temu będzie to czwórka. Pewnie, gdyby skala była większa, to załapałabym się na wyższy stopień. Takie to moje zezowate szczęście…
Kiedyś napisałam, że niewiedza bywa milsza i łatwiejsza. Łatwiej wtedy o nadzieję…Niestety moja wiedza jest przeogromna, nie musiałam nawet o nic pytać.
W tym wszystkim najtrudniej jest powiedzieć to najbliższym. Że znowu idzie się na wojnę, tylko tym razem na dłuższą i być może bez happy endu.
Czy coś zaniedbałam? Pewnie tak… To cała ja …gasząca czerwone światełko, które co tu ukrywać zapalało się w mojej głowie. Gdyby nie wezwanie, pewnie nadal żyłabym bez świadomości, że mam lokatora w swoim ciele. A za kilkanaście dni wygrzewała się na gorącej wyspie zamiast na szpitalnym łóżku. Próbowałam nawet negocjować o podarowanie mi tych wakacji…Taa nie zapomnę tego spojrzenia ;), bo słowa były proste:”absolutnie nie”. Ok, tu się poddałam, ale nie powiedziałam jeszcze ostatniego zdania…
Leżę sobie teraz w łóżku, a deszcz stuka w okno dachowe, jestem tylko ja i pies. I tak sobie myślę, że tak naprawdę to człowiek sam musi oswoić swój strach i ból. Nikt nie jest mu w stanie w tym pomóc .Dlatego tak bardzo chciałabym zaoszczędzić go najbliższym.
Nie wiem jak powiedzieć to dzieciom, ojcu…
Mama i mąż już wiedzą…
Jeszcze mam tydzień…