„Ciszej…i ciszej, i ciszej, i ciszej co dnia..”
Myślałam ,że już nie zrobi na mnie ta cisza żadnego wrażenia.
A jednak..
Mimo tego, co nieuchronne, co nawet trwa już jakiś czas , to jednak potrafi mnie jeszcze zaskoczyć.
Negatywnie.
Bo choć ja lubię ciszę, to jednak taką z wyboru.
Nie z konieczności.
Choć właściwie i ta jest z wyboru.
Wspólnego.
Ale jednak zaskakuje…
Więc, żebym na nią nie narzekała, włączył się alarm. Wył u rodziców w domu. Oni w dużym mieście, mąż poza granicami kraju, więc zmaganie się z ową materią pozostało mnie. Wzięłam klucze z dwoma pilotami, jeden od bramy, drugi od alarmu. Brama bez problemu się otworzyła i zamknęła za mną…Z alarmem było gorzej. Wył i wyć nie przestawał. A ja wciąż naciskałam zielony guziczek na pilocie… Po odbyciu kilku telefonów stanęło na tym, ze musi przyjechać fachowiec, który go zakładał. Szkopuł w tym, że mógł być dopiero za 2 godziny. Ogłuszona totalnie tym wyciem, postanowiłam wrócić do własnego domu i tu konsternacja: gdzie są klucze, bo przy nich pilot od zamkniętej bramy…Przeszukałam kieszenie, samochód i prawie cały trawnik, na którym stałam w oddaleniu od domu, by cokolwiek słyszeć rozmawiając przez telefon. Zła na siebie, bo nawet do domu nie mogę się schować, za bramę wyjechać, uwięziona jak nic…główkowałam, co ja mogłam z tymi kluczami zrobić…i…no tak, możecie się śmiać lub nie uwierzyć, trzymałam je w ręku…To znaczy pilota od alarmu, a one zwisały na kółku. Na usprawiedliwienie własnej pomroczności mam to, że dopiero dnia poprzedniego sama dołączyłam do nich pilota od alarmu i to, że tym wyciem byłam całkiem ogłuszona…
Wróciłam do domu i upajałam się ciszą 😉