Garderoba zionęła w moim kierunku bynajmniej nie pustką. Wręcz odwrotnie…już ciężko było-przynajmniej z tych dolnych partii- cokolwiek wziąć, by coś na podłogę nie poleciało. Cieplejsze wierzchnie ubranie z tymi lżejszymi, buty wymieszane, nie mówiąc o szalikach, apaszkach i torebkach. Z racji braku czasu, tylko się denerwowałam, jak ktoś z domowników nie zasunął szczelnie drzwi i stała otworem, strasząc mnie samą swym nieporządkiem, a co tu mówić dopiero o obcych, odwiedzających dom. Więc w sobotni poranek wyciągnęłam drabinę, przygotowałam odkurzacz i miskę z wodą, i ruszyłam do boju. Nawet nie wiecie co można znaleźć w pięciu torebkach, nieużywanych już przynajmniej z cztery sezony:
-klucze od mieszkania rodziców w Dużym Mieście
– pięć opakowań chusteczek higienicznych, w tym cztery niepełne
– niecałe opakowanie witaminy C
– jedną pastylkę wapna rozpuszczalnego
– kalkulator –
-7 długopisów, w tym jeden bez wkładu
-2 podpaski
– małe mydełko dove
– baterie R6
– błyszczyk
– urwane sznurowadło
– 3 otwieracze do butelek
– sekator, który namiętnie poszukiwałam, oskarżając wszystkich kilkakrotnie, że mi wynieśli z domu…
– zapasowy klucz do samochodu, który namiętnie poszukiwał mój mąż oskarżając mnie. że go zapodziałam(samochód już sprzedany)
– reszta to: kartki, karteczki i….stówka :))
I z tej euforii, że mam znaleźne od razu wypłacone, zlazłam z tej drabiny prosto w miskę…nie dość, że mokra woda, to jeszcze brudna była 😉 Mało tego, jak już dolne partie przebrałam, to zrobiłam sobie prysznic z kranu i górne oblałam. No cóż, śmigus dyngus w tym roku u mnie suchy był, proszę bardzo: co się odwlecze to nie … ;D