Tym razem zamiast łąki lub lasu wybrałam ulicę…Wraz z koleżanką równym marszem pokonałyśmy 4 km i dotarłyśmy do szkolnej sali gimnastycznej .I tak z marszu za namową panów grających mecz w siatkę, znalazłyśmy się w przeciwnych drużynach, rozgrywając dwa sety do 25 pkt…No lekko nie było…zważywszy, że ostatni raz grałam cztery lata temu…A z panami gra się wściekle zacięcie 😉 Ale siarczyście nie było 😉 Może to zasługa księdza, biegającego i odbijającego w krótkich spodenkach i krzyczącego gdy ktoś coś sknocił, ale trzymającego w ryzach potok słów niecenzuralnych, które zapewne by się wymknęły przy innej konfiguracji…Jednym słowem poruszałam się, zadyszki nie złapałam, ale grać nie powinnam, bo moja ręka oprócz bąbli po meszkach i komarach jest cała w siniakach..ech…No i pieszo już wstanie wrócić nie byłam…Ale następnym razem….